Rozumiejąc bunt mas uosabiany przez austriacką FPO czy grecką Syrizę i Złotą Jutrzenkę, warto pamiętać, że każdy z tych ruchów znalazł silnych przeciwników w partiach, które złośliwie określa się mianem establishmentowych. Bo one wciąż mają swój pomysł na Europę i są silne
Za 10 lat Unia będzie silniejsza, jeszcze silniejsza niż teraz”. To słowa byłego niemieckiego wicekanclerza, ministra spraw zagranicznych i wieloletniego szefa Zielonych – Joschki Fischera. Wypowiedziane zostały na początku czerwca w Sopocie – w czasie debaty otwierającej Europejski Kongres Finansowy. Słowa pełne pasji i wiary, formułowane przez polityka emerytowanego w czasie publicznego spotkania. Nie podczas politycznego wiecu.
Okoliczności, w jakich Fischer mówił, sprzyjały szczerości. Jeden z najważniejszych europejskich polityków przełomu stuleci, duchowy ojciec partii, która ma spore szanse na współrządzenie Niemcami po najbliższych wyborach, i tym samym kandydat na fotel ministra spraw zagranicznych – powiedział, co naprawdę myśli. I trochę tym niektórych przestraszył.
Nie tylko wegetarianie
Taki jest stan chorych i oderwanych od rzeczywistości brukselskich elit – gromko zakrzykną ci, którzy uważają, że projekt Unii coraz bardziej zintegrowanej i coraz głębszej wywołuje bunt europejskich narodów. Z Fischerem nie zgodziła się część dyskutantów – w tym szef rady programowej EKF – Jan Krzysztof Bielecki. Były, polski premier przypomniał, że jesteśmy kontynentem demokratycznym i obywatele mają pełne prawo nie zgodzić się na narzucane im decyzje, np. dotyczące relokacji imigrantów.
Trzeba słuchać lęków ludzi. Trzeba zrozumieć bunt ludu – apelują o to liczni europejscy publicyści. W tym mój redakcyjny kolega Zbigniew Parafianowicz. Pełna zgoda – żyjemy w demokracji i nawet jeżeli uważamy ten system za najsłabszy z możliwych, to wiemy, że każdy inny jest gorszy. Skoro więc obywatele nie chcą pogłębionej integracji, unijnego superpaństwa, TTIP i uchodźców, to mają prawo odrzucić te projekty. Problem polega jednak na tym, że nie robią tego wszyscy obywatele, nie wszędzie i nie odrzucają w jednakowym stopniu wszystkiego.
Słowa Fischera nie były jedynie majaczeniami unijnego biurokraty albo wstrętnego lewackiego wykształciucha. To była deklaracja wiary polityka, który zdobył i utrzymał przez wiele lat poparcie wyborców i którego partia do dziś jest co najmniej równie ważnym elementem niemieckiego życia politycznego co partie buntu takie jak AfD czy ruch PEGIDA. Rozumiejąc bunt mas uosabiany przez austriacką FPO czy grecka Syrizę i Złotą Jutrzenkę, warto pamiętać, że każdy z tych ruchów znalazł silnych przeciwników w partiach, które złośliwie określa się mianem establishmentowych – takich jak Zieloni w Austrii czy Nowa Demokracja w Grecji. Ruchy populistyczne są silne w całej Europie, ale ich wzrost wywołuje mobilizację przeciwników. Szwecją nadal rządzi związkowiec, Holandią liberał, a we Francji większe od Marie le Pen szanse na prezydenturę ma Nicholas Sarkozy.
To nie zmanipulowana kontrrewolucja establishmentu, który korzystając z medialnych wpływów, tłumi prawdziwy bunt ludu. Taki jeden lud nie istnieje. Jego głosem na równi z Nigelem Farage,em jest najnowsza członkini Izby Gmin, londyńska deputowana będąca pół Polką, pół Pakistanką. Wielka Brytania oprócz brexitowej ma też twarz Sadiqa Khana. To nie tylko eurosceptyczna wschodnia Anglia – to również miliony podpisów pod wnioskiem o powtórzenie referendum. Miał rację minister Witold Waszczykowski mówiąc, że myliliśmy się uznając, że Europa składa się z samych wegetarian jeżdżących na rowerach i uwielbiających energetykę odnawialną. To prawda. Europa nie składa się tylko z nich. Ale mimo wszystko jest ich całkiem sporo. Jesteśmy głęboko wewnętrznie podzieleni i zarówno jedna, jak i druga strona sporu musi ten podział zaakceptować.
Wielkomiejskie lemingi z Londynu, Madrytu, Berlina czy Warszawy zasługują na taki sam szacunek, jaki mają zbuntowane masy. Ich lęki i pragnienia należy uwzględnić. Wbrew nadziejom i prognozom części polskich publicystów – ci ludzie nie są ogłupioną masą, której kosmopolityczne łuski opadną z oczu, a oni sami z radości powrócą do tradycyjnych ludowych i narodowych korzeni.
Konflikt pomiędzy tymi grupami przypomina trochę „Tango” Sławomira Mrożka – oferta powrotu do tradycyjnych wartości dla pokolenia Erasmusa i Schengen ma w sobie niestety coś z teatralnego sztafażu, który Artur zafundował Stomilowi. Pytanie więc, czy podobnie jak w sztuce i w rzeczywistości bunt nie skończy się dyktaturą nowych Edków. A grozi nam to niezależnie od tego, czy będą oni mieli twarz głośnych populistów, czy nobliwych eurokratów.
Jan Krzysztof Bielecki przypominając o tym, że żyjemy w demokracji, pytał Fischera o to, czy jego odpowiedzią na głos ludu będzie właśnie dyktatura oświeconych. W tej samej dyskusji Klaus Regling, szef Europejskiego Mechanizmu Stabilizacyjnego, na moje pytanie o przyszłość kryzysu w strefie euro odpowiedział, że jest ono źle postawione. Jego zdaniem kryzysu nie ma, bo został już rozwiązany. Umowy z Grecją zostały zawarte, programy naprawcze wdrożone, rynek międzybankowy udrożniony. Jednym słowem – jest super. Tyle że to nieprawda. Grecja, Hiszpania, Portugalia nadal odczuwają społeczne skutki recesji. Włochy stoją przed potencjalnie najgorszym kryzysem bankowym strefy euro.
W tym kontekście słowa Reglinga i Fischera można by potraktować jako klasyczne wyparcie i odmowę zaakceptowania rzeczywistości. Mówił o tym w tym tygodniu, w swoim pożegnalnym wystąpieniu w europejskim parlamencie Nigel Farage: wypieracie rzeczywistość, bo ludzie odrzucili waszą wizję. Krytycy brukselskiej elity znowu przyklasną – tak właśnie, oderwani od rzeczywistości eurokraci uważają, że skoro ludzie nie chcą realizować ich idei, to nie oznacza, że idea jest zła. Raczej to ludzie są głupi.
Niestety rzeczywistość nie jest taka prosta. Fischer nie reprezentuje sam siebie, tylko miliony wyborców. Podobnie Regling przemawia w imieniu wielu Niemców. Pomysł na federalistyczną Europę, który przedstawił w tym tygodniu niemiecki minister spraw zagranicznych Steinmeier, nie jest wyssanym z palca projektem brukselskich elit, ale politycznym programem, który ma szansę przyciągnąć socjaldemokratycznych wyborców po obu stronach Renu. Liberalny belgijski polityk Guy Verhofstadt – zwolennik pogłębionej integracji i państwa federalnego – nie jest urzędnikiem, lecz politycznym liderem, za którym stoją masy wyborców.
Minister Waszczykowski opisując obecne problemy Unii, raczył odwołać się do historii Rzymu i przypomnieć o upadku cesarstwa. Najpierw jednak upadła republika. Tym, który położył jej kres, był wódz popularów – bogaty arystokrata Juliusz Cezar. Pod hasłem obrony maluczkich zdobył władzę absolutną. Podobnie dziś głosem buntu jest w USA miliarder Trump, a w Europie bogaci chłopcy z public schools i media należące do prasowych magnatów. Podobnie jak w dzisiejszej Europie w Rzymie przeciwnikami byli optymaci pragnący ocalić lud przed nim samym.
W Europie nie mamy buntu ludów przeciwko eurokratom. Nowa europejska wiosna ludów to starcie różnych, ale równoprawnych wizji Europy i ostra polityczna debata o tym, w którą stronę jako kontynent pójdziemy. Musimy zaakceptować podmiotowość każdego z tych poglądów i przesunąć europejską politykę znowu w kierunku szukania wspólnego centrum.
Naiwniak, powiedzą państwo. Istotą polityki są starcia, dynamika i rywalizacja. Szukanie kompromisu zaprzecza samej idei polityki jako zwarcia. Robert Krasowski w książce „Czas Kaczyńskiego” stawia tezę o współzależności ostro rywalizujących polityków – Donald Tusk miał potrzebować prezesa PiS, żeby móc się politycznie zdefiniować. Marek Migalski w jednym z ostatnio opublikowanych w „Rzeczpospolitej” tekstów stawiał tezę o konieczności budowania opozycji totalnej, aby wygrać wybory w Polsce. Każdy polityk potrzebuje swojego Wolanda, żeby na jego tle uzasadnić swoje istnienie.
Podobnie ma być w Europie. Polityka centrum, polityka kompromisu ma zacierać idee poglądów, wyrazistości, politycznego sporu. Te nudne sojusze socjaldemokratów z chadekami blokujące drogę populistom mają według dynamicznej, ludowej wizji polityki prowadzić donikąd.
To nie chory sen
Ten pogląd dałby się obronić, gdyby poza granicami Unii nie było świata. Niestety powody, dla których Unia powstała, dla których się integrowała, dla których stworzyła wspólną walutę, wspólny rynek i uruchomiła swobodny przepływ osób, nadal istnieją. Nawet jeżeli będziemy mieli oczy mocno zamknięte, globalizacja nie zniknie. Żadne referendum nie odwoła Chin. Żadne europejskie (i prawdopodobnie żadne rosyjskie) głosowanie nie zatrzyma prezydenta Putina i nie zdejmie z nas ryzyka, jakie stanowi agresja Kremla. Nawet najlepszy wynik w referendach ogłoszonych przez Viktora Orbana i proponowanych przez Pawła Kukiza nie sprawi, że emigranci przestaną zmierzać do Niemiec przez Polskę i Węgry.
Strefa euro nie powstała po to, żeby Niemcy mogli upokorzyć Greków i zagrać na nosie Francuzom. Euro było odpowiedzią na dominację dolara i potęgę amerykańskich instytucji finansowych, na utratę konkurencyjności przez europejskie gospodarki, obciążenie kosztami transakcyjnymi rynku wewnętrznego. Euro powstało też po to, by ograniczyć uzależnienie europejskich gospodarek od decyzji niemieckiego banku centralnego – bo to on mógł bez oglądania się na innych wyznaczać kierunek polityki monetarnej na kontynencie.
Wspólny rynek europejski powstał nie po to, żeby zniszczyć spokój życia przeciętego Francuza albo zrealizować fiksacje starszych panów z Luksemburga. Powstał, ponieważ bez niego europejskie firmy nie były w stanie się rozwijając i rywalizować na globalnym rynku, między innymi o dostęp do technologii, o miejsce w łańcuchu produkcyjnym i w ostateczności o wysokopłatne miejsca pracy na naszym kontynencie.
Swoboda przepływu osób nie była chorym snem brukselskich elit, które chciały z nas uczynić wielokulturową, oderwaną od tradycji masę. Była krokiem do większej efektywności gospodarki i większej wolności obywateli, którzy mieli mieć prawo do równości, niezależnie od tego, czy urodzili się po właściwej, czy niewłaściwej stronie berlińskiego muru.
Kto przeciw
Na żadne z wyzwań nas otaczających europejski ruch protestu nie ma jasnej odpowiedzi. Kiedy w dyskusji pojawiają się liczby i gospodarcze problemy, słyszmy populistyczną wersję wyparcia. Eksperci przecież zawsze się mylą. Oficjalnie i dumnie sformułował to brytyjski minister sprawiedliwości, zwolennik Brexitu, który na pytanie dziennikarki o wskazanie ekonomisty, który opowiadałby się za wyjściem UK z UE, stwierdził, że jego kraj ma już dość eksperckich opinii. Zdanie, które może przejść do historii na równi ze słowami czerwonoarmistów, którzy rozgonili parlament zebrany w Petersburgu, stwierdzając, że – warta już jest zmęczona.
Tak, świat jest skomplikowany, eksperci mówią w sposób trudny, a liczby zlewają się na wykresach. A im dalej w las, tym gorzej. Podział na europejskich federalistów i sceptyków jest uproszczoną polską perspektywą. Wpychanie wszystkich europejskich ruchów protestu do jednego worka jest absurdem i prawdziwym brakiem poszanowania ich różnorodności. Dla intelektualnej wygody do jednego worka wrzucamy grecką Syrizę, która obiecała obywatelom pozostanie w strefie euro, i UKIP, który z oporów wobec wspólnej waluty uczynił przewodni motyw swojej polityki. Iberyjskie partie protestu sprzeciwiają się polityce cięć, ale zestawianie ich stosunku do uchodźców z postawą Jobiku, FPO czy Pegidy jest kompletnym nieporozumieniem.
Jeżeli naprawdę chcemy wielowymiarowej Europy ojczyzn, to przestańmy postrzegać ją z perspektywy polskiej i do każdej dyskusji nie wstawiajmy naszych absurdalnych wątków – „za wszystko odpowiada Tusk” albo „PiS winien jest Brexitu”. Jeżeli Polska chce odegrać w Europie rolę, do której predestynuje nas społeczny, edukacyjny i gospodarczy potencjał, musimy wznieść się ponad zaściankową perspektywę, przestać opisywać europejską rzeczywistość schematycznymi wzorcami, które służą partyjnej propagandzie, i naprawdę zainteresować się światem.
Zwolennicy pogłębionej integracji też nie są jednolitą masą maszerującą zwartymi szeregami. Uznawanie, że minister Steinmeier reprezentuje ten sam pomysł na Europę co kanclerz Merkel i że jest to pomysł ogólnoniemiecki, jest uproszczeniem. Różnice pomiędzy chadekami a socjalistami są i będą widoczne coraz bardziej – rozkręca się przecież kampania wyborcza. Nie inaczej jest we Francji. Co więcej, podziały przebiegają w poprzek tradycyjnych formacji, jak to ma miejsce w przypadku Zielonych i SPD oraz w samych partiach, o czym na naszych oczach boleśnie przekonuje się szef Partii Pracy Jeremy Corbyn.
Żeby sprawy skomplikować jeszcze bardziej, trzeba dodać kolejny wymiar – korporacyjny. Mniej europejskiej integracji dla obywateli nie oznacza, że znikną wielkie korporacje. To na poziomie unijnym byliśmy w stanie bronić europejskich konsumentów przed Microsoftem, Google,em czy Facebookiem. Proszę przypomnieć sobie trochę zapomniane słowo „roaming”. Już niedługo przywitają się z nim ponownie Brytyjczycy. Racje miał Jarosław Kaczyński, mówiąc Michałowi Szułdrzyńskiemu o tym, że wspólny europejski rynek sam się nie utrzyma. Potrzeba mu więc silnych instytucji. Jak je zbudować bez pogłębionej integracji i ograniczania kompetencji państw członkowskich – tego lider PiS nie wyjaśnia.
Obejmujący pół miliarda ludzi projekt europejski nie da się wsadzić w jedno hasło, jeden schemat. Nie wyjaśnimy go zgrabnym pojęciem Europy ojczyzn czy Silnej Europy w Niebezpiecznym Świecie. Politycy zaczynają sobie z tego zdawać sprawę – z gromkich zapowiedzi nowego traktatu chyłkiem wycofano się na ostatnim unijnym szczycie. To nie tchórzostwo, tylko realizm. Z problemami, przed którymi stoimy, musimy poradzić sobie krok po kroku, przedstawiając konstruktywne propozycje.
Takie propozycje musi przedstawiać też europejski ruch protestu (o ile w ogóle istnieje, w co wątpię, ale zaufajmy wieszczącym jego narodziny publicystom i starającemu się stanąć na jego czele byłemu greckiemu ministrowi Warufakisowi). Jak na razie udało się temu mitycznemu ludowi projekt europejski zablokować. Szukając historycznych analogi, można powiedzieć, że jesteśmy po pierwszym europejskim liberum veto. W Rzeczypospolitej posła, który je zgłosił po raz pierwszy w 1652 roku, chciano roznieść na szablach i z animuszem przystąpiono do opracowania reform. Skończyły się one w latach 1658–1667 próbą odgórnie narzuconej monarchii dziedzicznej, której zapobiegł „ludowy” bunt drobnej szlachty inspirowanej przez broniących swych praw magnatów i obce mocarstwa.
Oby Unia nie powtórzyła losów nieboszczki Rzeczypospolitej Obojga Narodów.