Przede wszystkim chciałbym przeprosić. Przeprosić wszystkich mieszkańców Europy, którzy liczyli na to, że Wielka Brytania odrzuci ksenofobię, nacjonalizm oraz niechęć do imigrantów i każdej inności. Niestety, wynik referendum z 23 czerwca jest jednoznaczny. Znaczącą większością głosów naród brytyjski postanowił opuścić Unię Europejską. Nie chcę wieszczyć apokalipsy, lecz projekt europejski, który przyniósł 70 lat pokoju i poprawę warunków życia, jest w poważnych tarapatach.
Każdy, kto jeszcze wierzył w racjonalnego homo oeconomicusa, powinien wrócić do szkoły. Na decyzje wyborców wpływają tożsamość, demokracja, suwerenność, emocje i wartości. Słuchając, jak szef Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa Nigel Farage powtarza hasła „niepodległość”, „wolność” oraz – oczywiście – „porządni obywatele” i „zwycięstwo”, nie sposób nie zgodzić się ze starą wypowiedzią Samuela Johnsona, że patriotyzm jest ostatnim schronieniem szubrawców.
Można zgodzić się z tym, że decyzja Davida Camerona o rozpisaniu referendum dla zdobycia korzyści politycznych od początku była krótkowzroczna i ożywiła najbardziej nieprzyjemne cechy brytyjskiego charakteru. Premier słusznie ponosi konsekwencje politycznej gry swojej partii, ale niestety, musi je ponieść również cała europejska społeczność. Jednak, jak zawsze powtarzam swoim studentom, nie ma sensu narzekać. Musimy zrozumieć, co się stało, i wyciągnąć z tego wnioski.
Problem jest szerszy. Brexit stanowi epicentrum zjawiska, ale wynik referendum odzwierciedla pewne nastroje wyborców rozprzestrzeniające się w całej Europie, a nawet w Stanach Zjednoczonych. Nominalnie decyzja Brytyjczyków dotyczy suwerenności i Brukseli, ale w rzeczywistości bardziej chodzi o brak rozumienia obaw i trosk zwykłych obywateli ze strony elit politycznych i biznesowych. Ludzie czuli się pozbawieni prawa głosu, a wzrost nierówności w ostatnich latach dobitnie pokazał, że system faworyzuje wąską grupę zamożnych.
Rozmowy w sprawie umowy o Transatlantyckim Partnerstwie w dziedzinie Handlu i Inwestycji (TTIP) są dobrą ilustracją powodów decyzji Brytyjczyków, jeśli nie kluczowym czynnikiem ich podjęcia. Negocjowana po kryjomu (dopiero po znacznych naciskach społecznych próbuje się udawać transparentność) przez biurokratów z Brukseli umowa może wpłynąć na wiele aspektów naszego życia, od rodzaju chemikaliów używanych w ogrodach po system ochrony zdrowia. Tymczasem parlamenty państw członkowskich, a nawet europarlament, są skutecznie pozbawiane możliwości sprawdzenia, co się dzieje, zaś petycję wyrażającą protest przeciw umowie, podpisaną przez ponad 3 mln Europejczyków, zlekceważono z oszałamiającą arogancją. Ta umowa przyniesie korzyści niewielkiej grupie międzynarodowych korporacji, a nie większości obywateli państw europejskich.
Niestety TTIP świadczy o nastawieniu europejskich elit politycznych i ich trwającej obsesji na punkcje neoliberalizmu. Podobne rozumowanie dominowało w przypadku kryzysu w Grecji, odpowiedzi na rosyjski ekspansjonizm, problemu migrantów, oszczędności budżetowych narzuconych Europie jak kaftan bezpieczeństwa i kryteriów z Maastricht. Właśnie to nastawienie bezpośrednio i pośrednio wpłynęło na decyzję o Brexicie.
Dużo uwagi skupiło się na migrantach, ale nie sądzę, żeby to był główny powód. Regiony Wielkiej Brytanii z wysoką koncentracją imigrantów zagłosowały za pozostaniem w UE. Mieszkanie po sąsiedzku powoduje, że lepiej rozumiemy „innych”. Wystarczy sobie przypomnieć podstawy psychologii. Wszyscy wiemy, że to nasz partner najczęściej pada ofiarą złego humoru po kiepskim dniu w pracy. Czy jest winny tego nastroju? Nie, po prostu jest pod ręką. I faktem jest, że poziom zatrudnienia w Wielkiej Brytanii obecnie jest wyższy niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich 40 lat, więc imigranci z UE lub spoza niej nie odbierają Brytyjczykom pracy.
Gniew skierował się na imigrantów, istniejących i potencjalnych, tymczasem prawdziwym winowajcą są nasi bogaci politycy, nieumiejący przeznaczyć wystarczających środków na rozwiązanie podstawowych problemów zwykłych ludzi, takich jak: brak mieszkań, zły stan podstawowej edukacji, brak lekarzy w publicznej służbie zdrowia lub niewykonanie ustawy o płacy minimalnej. Wszystko to jest wynikiem wolnorynkowego podejścia do życia społecznego i ekonomicznego, i teraz widzimy tego konsekwencje. Węgierski ekonomista Karl Polanyi dobrze to przewidział, kiedy zwracał uwagę na fakt, że zwykli obywatele odrzucą utopijną zasadę finansowania życia społecznego i publicznego przez biznes. Niestety, właśnie tą drogą poszli Unia Europejska i biurokraci z Brukseli.
Przeczytałem niedawno ostatnią książkę byłego ministra finansów Grecji Janisa Warufakisa „And the Weak Suffer What They Must?” (Więc słabi muszą cierpieć?). Twierdzi w niej, że kryzys w Europie nie skończył się, tylko się pogarsza. Brexit jest tego potwierdzeniem. Autor wskazuje na brak demokracji u podstaw projektu europejskiego oraz dysfunkcjonalność strefy euro (ta ostatnia jest głównym powodem polityki oszczędności i obecnego wysokiego bezrobocia w Europie). Niedawno Warufakis wraz z kilkoma innymi znanymi osobistościami stworzył paneuropejski ruch znany jako DieM25 – ruch na rzecz demokratyzacji Europy. Manifest organizacji głosi, że „Europa albo będzie demokratyczna, albo się rozpadnie”. Jeszcze nigdy prawdziwość tego stwierdzenia nie była zademonstrowana równie wyraźnie. Powodem Brexitu jest w istocie niezadowolenie z braku demokracji. Krajowi oraz europejscy politycy powinni to zrozumieć, zanim za przykładem Wielkiej Brytanii pójdą inni.
Petycję przeciw TTIP, podpisaną przez 3 mln Europejczyków, zlekceważono z arogancją