A jeśli już uważamy coś za ważne, zdaniem prezesa jest to tylko łże-rocznica. 75 proc. Polaków, czyli trzech na czterech, deklaruje w oficjalnych badaniach zerowe, minimalne lub co najwyżej średnie zainteresowanie historią. W tym kontekście polityka pamięci ważna dla obecnie rządzących na równi z programem „Rodzina 500 plus” staje się jedynie, oczywiście pod maską pozornej dbałości o polską rację stanu, zaspokajaniem ich miłości własnej i schlebianiem najwierniejszym stronnikom.
Takim, którzy pójdą za Kaczyńskim w ogień zawsze i bez względu na okoliczności. Im więc ta polityka jest i tak średnio potrzebna, bo słowa prezesa przyjmują za Prawdę Objawioną. Z odpowiedzią na realne potrzeby reszty społeczeństwa, zwanego ostatnio cudzoziemcami, ma ta msza nad historią tyle wspólnego, ile krzesło z krzesłem elektrycznym. Ale kto by protestował przeciwko takim celebracjom jak honorowanie Żołnierzy Wyklętych, ostatnich obrońców narodu przed bolszewicką zarazą, nieskalanych, bo zawsze prawych i sprawiedliwych? Przecież to polskość sensu stricto, krew z polskiej krwi, kości z polskiej kości. Kto sceptyk to nie-Polak, resortowe dziecko oderwane od koryta.
Chrystus narodów
CBOS w badaniu z kwietnia 2016 r. „Świadomość historyczna Polaków” potwierdza czarną diagnozę. Wiedza statystycznego Polaka na temat polskiej przeszłości jest dramatycznie mizerna. Również niskie jest zainteresowanie sprawami sprzed lat. Nie ma ani woli, ani wiedzy, by przywiązywać szczególną wagę do polskich dat, zwykle tragicznych, pełnych martyrologicznego cierpienia, służących nowoczesnemu podtrzymywaniu dawnej roli Polski „Chrystusa narodów”, która – niczym Mesjasz za ludzi – cierpi za inne narody. Właśnie taka polityka pamięci interesuje rząd: Katyń, powstanie warszawskie, zdrada przy Okrągłym Stole, zaniechania lustracji, spisek elit. Tylko szklanka do połowy pusta. Pamięć w wydaniu PiS to rozdrapywanie polskich ran i sypanie na nie soli. Plucie na niektóre symbole i czołobitna admiracja innych. To wreszcie wybiórczość i zło, sięgające upiorów przeszłości w świecie, który patrzy do przodu. Tak jakby oficerom zabitym strzałem w tył głowy w katyńskim lesie albo heroicznym powstańcom z 1944 r. wysłanym na pewną śmierć przez dowódców można było przywrócić w ten sposób życie. Taka polityka jest jak kwestia z filmu Andrzeja Wajdy „Katyń” wypowiadana przez siostrę zamordowanego przez Rosjan porucznika: „Ja cała jestem stamtąd, z tamtego świata”. Jest ze świata, który był ważny, bo nasz, polski i wolny, ale minął bezpowrotnie. A PiS, choć większość Polaków tego nie chce, stale drażni na nowo to bolące polskie okaleczenie. Świadomie podtrzymuje chorobę polskiej duszy, ten narodowy megalomański prometeizm.
To, co było, nawet jeśli było tragiczne, pozostawiające na lata blizny na kształcie naszego myślenia, dzisiaj wyparowało jak kamfora, zniknęło niczym senna mara. Dzisiaj niemal nikogo w naszym kraju nie interesuje już przeszłość. Bardziej kojarzy się z eksponatami w muzeum niż z motorem konstruktywnych działań, rozpalającym od nowa spory i dyskusje. Historia najistotniejsza jest w szkole, bo dzięki dobrej finalnej nocie można podnieść średnią ocen na półrocze lub przed wakacjami. W pozostałych sytuacjach, pomijając naukowców, dziennikarzy czy polityków (w tym ostatnim przypadku to właściwie dyskusyjne, jeśli przypomni się lapsusy historyczne Ryszarda Petru i Dariusza Jońskiego z SLD), polska przeszłość dla współczesnego Polaka stała się nieistotna. Celnie rozkłada to na czynniki pierwsze we wspomnianym badaniu CBOS. Niemal 20 proc. nie wie, że rok 1939 to data wybuchu II wojny światowej. Tylko połowa potrafi połączyć datę 1989 z upadkiem komunizmu, obradami Okrągłego Stołu lub pierwszymi częściowo wolnymi wyborami. Niektórzy (6 proc.) udzielają odpowiedzi fragmentarycznie nawiązujących do przemian ustrojowych, a 43 proc. badanych kompletnie nie kojarzy z rokiem 1989 właściwego wydarzenia z najnowszej historii Polski. 43 proc. również nie ma pojęcia o tym, że w 1918 r. po 123 latach zaborów Polska odzyskała państwowość i niepodległość. Najsłabiej znane są wydarzenia kryjące się pod datą 1791 r. – zdecydowana większość z nas (87 proc.) nie wymienia w tym miejscu uchwalenia Konstytucji 3 maja – oraz 1863 r. (79 proc. nie pamięta, że wtedy wybuchło powstanie styczniowe). A są to przecież daty uchodzące za kamienie milowe polskiej historii. Co by się stało, gdyby zapytać o konfederację barską albo wiek założenia i nazwę pierwszego uniwersytetu?
Skąd wniosek, że teraz jest źle, jeśli chodzi o zainteresowanie i poziom wiedzy o przeszłości, a kiedyś nie? Tu też pomaga CBOS. W podobnym badaniu sprzed blisko 30 lat Polacy wykazali się nieporównywalnie większą znajomością dziejów Polski. Tylko wydarzenia z lat 966 i 1410 były gorzej znane niż obecnie (odpowiednio o 5 i 4 punkty procentowe mniej poprawnych odpowiedzi), pozostałe zaś lepiej. Niemal wszyscy badani (96 proc.) trafnie przypisali wówczas datę 1939, dwie trzecie wiedziało, co wydarzyło się w 1918 r. O 14 punktów procentowych więcej było właściwych odpowiedzi dotyczących powstania styczniowego.
Perspektywa prezesa
Ktoś powie: te zastawienia są niewiarygodne, bo ludzie nie zawszą mają pamięć do dat. Nie zmienia to faktu, że polityka historyczna jest nam potrzebna: przywraca godność podeptaną przez Niemców i bolszewików, przypomina momenty polskiej sławy i chwały, przywodzi na myśl naszą wielką i silną państwowość, która nie bała się ani Rusi, ani Turków, ani Szwecji, kiedy wszystkie te państwa były światowymi potęgami.
Problem tylko w tym, że polityka historyczna PiS to w dużym stopniu inwestycje w budynki muzeów i w ekspozycje pokazujące polską wielkość. Idealne miejsca dla wycieczek szkolnych, dla których tego typu wystawy są dobrą kontynuacją programów szkolnych i jeszcze lepszym sposobem na spędzenie dnia z dala od szkoły. Jarosław Sellin, wiceminister kultury w rządzie PiS, jedna z osób niejako nadzorujących i koordynujących funkcjonowanie rządowego systemu pamięci, na każdym kroku podkreśla, że przed nami dokończenie wielu „ważnych projektów”, które mają politykę pamięci niezwykle atrakcyjnie kanalizować. O Muzeum Powstania Warszawskiego, dziele życia Lecha Kaczyńskiego (jeszcze z czasów prezydentury w stolicy), PiS już rzadko wspomina, ponieważ dzisiaj pieczęć nad tą placówką sprawuje prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz, na nieszczęście wiceprzewodnicząca PO. Ale o innych, które będą wyłącznym sukcesem PiS, już tak. W 2018 r., na stulecie polskiej niepodległości (przypomnijmy, że według CBOS niemal połowa Polaków nie zna tej daty), ma powstać Muzeum Historii Polski. Sellin, niedawno prezentując w Sejmie informację o funkcjonowaniu polskich muzeów, mówił, że wspomniana placówka „będzie instytucją sztandarową, pokazującą całość polskiego dorobku historycznego”. Dodawał, że „nurt krytyczny, istotny intelektualnie, nie może zdominować przekazu muzeum o tak sformułowanych celach”.
– Nie może być wątpliwości, że Muzeum Historii Polski powstaje w duchu afirmacji i dumy z polskiej tradycji narodowej i państwowej – przekonywał. W praktyce oznacza to, że o ile ostatecznie powstanie, bo to wciąż, mimo wielkiej zapowiedzi PiS jest dyskusyjne, będzie prezentować historię widzianą z perspektywy prezesa Kaczyńskiego – dzieje wielkiego narodu, który zawsze był potężny: jeśli nie militarnie i politycznie, to na pewno moralnie. Choć oczywiście były też czarne owce, które na pewno warto wskazać palcem, rozliczyć i postawić tam, gdzie ich miejsce, tam gdzie kiedyś stało ZOMO. To właśnie czarne owce dokonały mordu na Żydach w Jedwabnem, a wcześniej i później okradały żydowskie rodziny, bo „przecież im w niebie złoto się nie przyda, a i tak umrą”. Ale o tym w Polsce nie wolno mówić, chyba że jest się „cudzoziemcem”.
Z kolei Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku powinno – zdaniem Sellina – „przedstawiać w atrakcyjny sposób polską interpretację tego zdarzenia”. A więc nie pełną, powszechną wersję historii, tylko naszą, polską, najlepiej skrajnie cierpiętniczo-mesjanistyczną. Do bólu bolesną.
– Nie powinniśmy budować muzeum, które bawi się w opowieści jakichś uniwersalnych doznań, całej ludzkości w czasie II wojny światowej, bo każdy naród, każdy duży naród, który w tragedii II wojny światowej uczestniczył, opowiada raczej własną narrację, własną interpretację tego tragicznego zdarzenia – podkreślił. Czy tu ponownie będzie to narracja prezesa o dzielnych żołnierzach i antypolskiej zdradzie, do której być może nie doszło o świcie, ale za to aż trzykrotnie: w Teheranie, Jałcie i Poczdamie? MKiDN wesprze oczywiście również budowę Muzeum Żołnierzy Wyklętych w Ostrołęce, ale tego, czy element ekspozycji stanowić będą tylko czyny chwalebne, czy również skrajnie haniebne, plamiące mundury polskiego wojska, minister już nie wyjaśnił (np. akcja z 23 czerwca 1944 r. we wsi Dubinki, gdzie żołnierze 5 Brygady Wileńskiej AK dowodzonej przez mjr. Zygmunta Szendzielarza „Łupaszkę” dokonali odwetu za zabicie polskich kobiet i dzieci przez litewskich policjantów pomagających Niemcom we wsi Glinciszki; odwetu dokonano na rodzinach policjantów, według niektórych źródeł z rąk żołnierzy AK zginęło wtedy 68 osób, z czego 75 proc. stanowiły kobiety i dzieci; (część historyków uznaje odwet AK za zbrodnię wojenną, bo według nich doprowadzenie do śmierci cywili było celowym działaniem polskich żołnierzy).
Polityka historyczna w wydaniu PiS opiera się na symbolach. Niestety te, które z punktu widzenia obecnej władzy są święte i należy nieustannie na ich przykładzie przypominać o polskiej woli i hardości, a kwestionować to, że były w nas także tchórzostwo, małość i podłość, dla większości Polaków nie mają już dzisiaj znaczenia. Zbrodnia katyńska jest ważna tylko dla 10 proc. Polaków, Bitwa Warszawska 1920 r. dla 9 proc., powstanie warszawskie dla 8 proc., wkroczenie Armii Czerwonej do Polski 17 września 1939 r. dla 5 proc. Za to właśnie te, których rangę i znaczenie politycy PiS deprecjonują, odbierają należną powagę, a ludzi, którzy są ich autorami, poniżają i odsądzają od czci i wiary, w naszej ogólnej opinii są wciąż najważniejsze. 33 proc. z nas uważa, że niezwykle istotną cezurą w naszych dziejach było przystąpienie Polski do Unii Europejskiej w 2004 r. (to cztery razy więcej niż oceny wagi powstania warszawskiego), 30 proc. za niezwykle ważny uważa upadek komunizmu w 1989 r., dla 15 proc. z nas kluczowe jest powstanie pierwszej Solidarności w 1980 r., dla 13 proc. przystąpienie Polski do NATO w 1999 r. Co więcej, od 2009 r., kiedy ostatnio prowadzono podobne badanie, niemal dwukrotnie wzrosła liczba osób uważających, że znaczenie rozmów przy Okrągłym Stole było ważne dla Polski i Polaków (z 6 proc. do 10 proc.).
Pragmatyzm ponad historią
Tomasz Leszkowicz, redaktor naczelny Histmag.org i doktorant w Instytucie Historii Polskiej Akademii Nauk, w eseju „Polityka historyczna? Polityka pamięci?” wyjaśnia bardzo szczegółowo, czym jest ów fetysz, którym tak konsekwentnie zabawia się PiS. Albo raczej czym jest w teoretycznym założeniu, czyli jak powinna wyglądać polityka historyczna, gdyby nie była skażona manieryzmem Jarosława Kaczyńskiego i jego pomagierów. Pisze mniej więcej tak: „To myślenie o przeszłości nazywane przez socjologów pamięcią zbiorową. Różni się ono zasadniczo od pamięci indywidualnej (czyli pamięci i typologii Jarosława Kaczyńskiego – red.), bo o ile ta ostatnia z natury rzeczy dotyczy konkretnej osoby, o tyle zbiorowa dotyczy wyższego szczebla: danej grupy społecznej czy też wspólnoty. Można więc mówić w tym wypadku o różnych pamięciach zbiorowych, np. pamięci mieszkańców danego miasta lub regionu, pamięci duchownych katolickich czy też, szerzej, o pamięci członków danego narodu czy też obywateli państwa. Pamięć zbiorowa nie jest prostą sumą pamięci indywidualnych – jest mieszanką doświadczeń osobistych i grupowych, pamięci rodzinnej, kultury, pewnych schematów w myśleniu, wreszcie bardzo zależy od wspólnoty, której dotyczy”.
A zatem ponieważ pamięć o przeszłości w przypadku każdego narodu jest pewnego rodzaju średnią, wypadkową różnego rodzaju doświadczeń i wizji różnych grup społecznych oraz politycznych, a nie jednym rodzajem doświadczenia ex cathedra, na którym warto by budować jedną obowiązującą politykę pamięci, fundamentalne założenie PiS, że to, co wymyśli prezes, i jego wizja historycznej poprawności muszą być spoiwem polskiej polityki historycznej, jest wnioskiem piramidalnie nieuprawnionym. Jest to bowiem realizacja jednostkowej, indywidualnej wrażliwości, zamkniętej na pluralizm i inność, przez co siłą rzeczy fragmentarycznej. Zupełnie nieuprawnione jest w tym kontekście nazywanie polityki rządu i tworzącej go partii, a także prezydenta (tym bardziej że on żadnej własnej polityki nie prowadzi) polską polityką historyczną. Tak jak na PiS w ostatnich wyborach nie głosowała większość Polaków, tylko zdecydowana mniejszość – około 5,7 mln osób na ponad 30 mln uprawnionych do głosowania – tak partia ta nie ma monopolu na polską politykę pamięci, tym bardziej że jest ona skrajnie subiektywna i wcale niepoprawiająca, wbrew pohukiwaniom apologetów, pozycji naszego kraju na arenie międzynarodowej. Przeciwnie, „polskie obozy zagłady” jak się pojawiały, tak się pojawiają, a ich obecność jest raczej świadectwem niedouczenia i głupoty zachodnich dziennikarzy lub użycia przymiotnika w złym znaczeniu, które będzie zdarzać się zawsze i wszędzie, bez względu na to, czy Polska będzie straszyć autorów tych niedorzeczności więzieniem, czy nie.
Doktor Lech Nijakowski z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego mówił niedawno w radiu TOK FM, potwierdzając tezę wyartykułowaną wyżej: „W dyskursie publicznym dominuje wąskie rozumienie polityki historycznej, czyli intencjonalne działania organów władzy publicznej. Ważne jest natomiast to, iż politykę pamięci prowadzą wszyscy, nawet jeżeli nie są tego świadomi – kiedy ubierają się w taki, a nie inny T-shirt albo publikują post na Facebooku. Oczywiście trudno przebić wielką maszynerię szkolnictwa powszechnego, jednak coraz większe znaczenie ma pamięć 2.0, ruchy oddolne, sprzęgnięte z kulturą popularną. W tej perspektywie, gdy patrzymy na działania jakiegokolwiek rządu, rodzi się pytanie, na ile jego wizja wpisuje się w dominującą pamięć zbiorową, obejmującą postaci, wydarzenia, schematy narracyjne, wartościowania, emocje. Te wszystkie posunięcia rządu mają na celu zakonserwowanie i rozpowszechnienie dobrze znanych narracji. Wpisują się w prostą i oczywistą opowieść podtrzymującą dumę narodową i potwierdzającą, że my, Polacy, byliśmy heroicznymi ofiarami II wojny światowej, w ogóle nie kolaborowaliśmy, ratowaliśmy Żydów, byliśmy niepokorni od pierwszego wystrzału do końca wojny, a nawet jeszcze dłużej, bo nas niecnie zdradzono. To nie są nowe treści. W tym sensie PiS nie wprowadza radykalnej zmiany i ma ułatwione zadanie, bo nie musi dokonać żadnej rewolucji pamięci”.
Tylko czy ktoś w ogóle jeszcze rozumie, o co w tym wszystkim chodzi? Nawet jeśli, to i tak najczęściej wzrusza ramionami. Według innego badania CBOS „Co jest ważne, co można, a czego nie wolno – normy i wartości w życiu Polaków” kluczowe wartości w naszym życiu to szczęście rodzinne (za najważniejsze uważa je 84 proc. z nas), dobre zdrowie (74 proc.), uczciwe życie (23 proc.), spokój (20 proc.), praca zawodowa (18 proc.), religia (17 proc.), szacunek innych (13 proc.) i wykształcenie (10 proc.). Coś takiego jak polityka pamięci na tej liście nie figuruje. Po co zatem wmawiać nam, że jest ważna?