Ustawodawca dramatycznie ograniczył możliwości sprzedawania i kupowania ziemi rolnej. Rzadko się zdarza, by uchwalono tak idiotyczną ustawę, i to idiotyczną z kilku powodów.
Marcin Król / DGP / Wojciech Górski
Od dawna celem polityki rolnej jest zwiększanie gospodarstw i stopniowe zanikanie 5–7-hektarowych, które nawet nie wystarczają na utrzymanie niewielkiej rodziny. Po ustawie stan obecny zostanie utrwalony, a rozwój rolnictwa cofnie się o 20 lat. Ponadto ustawa dotyczy wszelkiej ziemi rolnej, a powinno się zupełnie inaczej traktować ziemię I i II klasy, a inaczej resztę, na której – zwłaszcza na klasie V i VI – nie warto niczego – prócz lasu – uprawiać. Dotychczas wręcz zalecano zalesianie ziemi klasy V i VI. Co do handlu najlepszymi gruntami można dyskutować, natomiast reszta jest niemal bezwartościowa. Problem w tym, że – w każdym razie w mojej okolicy – ostatnio ocenę jakości ziemi przeprowadzano w 1948 r., więc tak naprawdę nikt niczego nie wie.
Rzecz jednak nie tylko w radykalnym spowolnieniu rozwoju polskiego rolnictwa, jakie będzie skutkiem ustawy, ale także w ignorowaniu mentalności rolników. Nawet Gomułka rozumiał, że nie wolno chłopa pozbawiać ziemi. A sformułowania ustawy sprawiają, że mój sąsiad, hydraulik w wolnych chwilach i rolnik zarazem, nie będzie mógł kupić dzierżawionej ziemi, bo ustawa mu nie pozwala. Bardzo wielu ludzi na polskiej wsi łączy dwa zajęcia, bo z samego rolnictwa nie da się wyżyć, a rolnictwa nie chce całkiem porzucić.
Gospodarska duma polega na tym, że się ma sporo ziemi i ją uprawia. Inaczej na wsi traktowany jest „małorolny”, a inaczej „średniorolny”, który ma 15–20 hektarów. I wreszcie istnieją zastępy emerytów, których dzieci nie chcą wracać na wieś i którzy chcieliby po prostu sprzedać swoją ziemię. Teraz to będzie niesłychanie trudne.
Jednak najważniejszy argument dotyczy mentalności. Własność ziemi to zupełnie co innego niż własność samochodu. Kiedy rolnik rano ogarnia wzrokiem swoje pola i widzi, jak wszystko rośnie, gdzie się lepiej udaje, a gdzie gorzej, kiedy obchodzi swój teren i przygląda się, czy już kiełkują ziemniaki, to jego stosunek do ziemi ma charakter nieco mistyczny. To jest jego ziemia i niczyja inna. Stąd nieustanne podorywanie, o choćby dwadzieścia centymetrów, polnej drogi gminnej czy terenu sąsiada i sławne spory o miedzę.
Kiedy nie rolnik, tylko warszawski inteligent, jak my, kupuje ziemię, to także przyjemność polega nie tylko na jej uprawianiu (my mamy VI klasę), ale również na poczuciu posiadania tych brzózek, sosenek i olch, bo nic innego na naszej ziemi nie rośnie. Posiadanie ziemi to jest pewien sposób życia i pewna forma tradycji polskiej (i zapewne nie tylko polskiej), którą opisywali liczni pisarze i poeci.
Naturalnie, wszystko się zmienia i teraz wydaje się, że sens gospodarczy mają tylko wielkie gospodarstwa rolne, właściwie przedsiębiorstwa, ale w niektórych krajach dopłaca się rolnikom, żeby nie rezygnowali (w Szwajcarii) z tych kilku krówek, bo na hali tak romantycznie wyglądają. A tymczasem polskie władze z niebywałą brutalnością wkraczają nie tylko w święte prawo własności, ale także w tradycyjne stosunki wiejskie, które można zmieniać, ale nie odgórnie.
Rolnicy w większości popierali kandydatów PiS, i tak im odpłacono. Ale na tym przykładzie znakomicie widać, jak rządząca partia zupełnie nie rozumie społeczeństwa. Kiedy rozmawiam na wsi przed sklepem, okazuje się, że nikt nie głosował na PiS, to znaczy, że ludzie nie chcą się przyznać. Oczywiście, Trybunał Konstytucyjny nie jest dla nich zasadniczym problemem, ale ziemia i jej własność to sprawy poza dyskusją. Rolnicy nie są głupi, więc już znamy kilka sposobów na obejście nowych przepisów. Ale po co państwu wojna z rolnikami?