Ponieważ poddani cara żyli pod panowaniem despoty, wyrosła idea, by na tyranię odpowiedzieć terrorem. I okazała się najpopularniejszym rosyjskim towarem eksportowym
W porównaniu z Bliskim Wschodem zachód Europy śmiało można nazwać rajem na Ziemi. Nadal jest oazą bogactwa, wolności i bezpieczeństwa. A jednak nie oznacza to, że wszyscy mieszkańcy oazy pragną jej przetrwania. Zamachy w Paryżu czy Brukseli potwierdziły od dawna widoczną prawidłowość. Że trzonem organizacji terrorystycznych stały się dzieci muzułmańskich emigrantów z krajów arabskich.
Urodzone i wychowane na Zachodzie, a jednocześnie szczerze nienawidzące swoich ojczyzn. Choć przecież realia codziennego życia nawet w dzielnicach emigranckich miast Francji czy Niemiec są nieporównywalnie lepsze niż w Kairze czy ogarniętej wojną domową Syrii. Również łagodnego prawa w państwach demokratycznych nie sposób przyrównać do okrucieństwa szariatu Arabii Saudyjskiej. Rzeczy oczywiste dla obywateli Zachodu nie mają większego wpływu na postępowanie fundamentalistów, którym marzy się islamski kalifat. Europa, mimo ogromnego nacisku na otwartość i polityczną poprawność, okazała się niezdolna do zasymilowania emigrantów. Zwłaszcza z krajów arabskich. Zamiast wzorcowego multikulti powstały wyizolowane diaspory kulturowe, predestynowane do tego, aby wychodziły z nich wciąż nowe grupy fanatyków, dążące do obalenia starego porządku. Islam w najradykalniejszej formie stał się już nie religią, lecz ideologią buntu. Przy czym buntownicy nie dążą do odebrania władzy rządzącym. Chcą całkowitej dezintegracji zastanego świata. Zaś przyszłość ma się wyłonić sama, już po tym, jak za sprawą terroru anarchia rozleje się po Starym Kontynencie.
Niezwykłe, jak reguły rządzące nowoczesnym terroryzmem religijnym stały się podobne do tych, które uwarunkowały XIX-wieczny bunt rosyjskich anarchistów przeciwko europejskim państwom.
Religia przyszłości
„Być rządzonym to znaczy być pilnowanym, nadzorowanym, szpiegowanym, kierowanym, uświadamianym, napominanym, sterowanym, cenzurowanym przez osoby nieposiadające ani wiedzy, ani cnót. Znaczy to być w każdej akcji i transakcji rejestrowanym, stemplowanym, taksowanym, patentowanym, licencjonowanym, opodatkowanym, mierzonym, ganionym, poprawianym, zawiedzionym” – pisał w połowie XIX w. Pierre Proudhon.
Francuski ekonomista i dziennikarz, określający się mianem „je suis anarchiste”, za śmiertelnych wrogów zwykłych ludzi uważał państwo, Kościół i kapitalistów. Wrogowie powinni zostać unicestwieni – ponieważ była to najprostsza droga do lepszego świata. Dla Proudhona każdy rząd dążył do zniewolenia obywateli, zaś na opór reagował przemocą „pod pretekstem dobra publicznego”. Człowiek stawiający opór władzy ryzykował, że będzie „upadlanym, bitym, walonym pałką, rozbrajanym, sądzonym, skazanym, więzionym, zastrzelonym, torturowanym, sprzedanym, zdradzonym, ocyganionym, oszukanym, zelżonym, zhańbionym. Taki jest rząd, taka jest sprawiedliwość, taka jest moralność!”.
Idee anarchiczne zdobywały zwolenników w Europie, lecz nigdzie nie cieszyły się takim powodzeniem jak w Rosji. W tamtym czasie żaden inny reżim nie mógł się równać opresyjnością i brutalnością z carskim. Nic dziwnego, że co bardziej liberalni członkowie elity intelektualnej zaczęli upatrywać w anarchizmie recepty na poprawę losu obywateli. A gdy wchodzili w konflikt z władzą i groziły im represje, wybierali emigrację na Zachód, gdzie mogli swobodnie głosić swoje idee. Co skwapliwie wykorzystywali, wzywając lud do obalenia rządów także w krajach, w których udzielono im gościny. Nie stanowiło to dla nich wcale logicznej sprzeczności, ponieważ, jak podkreślał rosyjski emigrant Michaił Bakunin, „celem anarchisty powinno być zniszczenie każdego państwa”.
To on, wraz z Siergiejem Nieczajewem, rozwinął myśli Proudhona, wskazując destrukcję istniejącego porządku jako kluczowy cel działania. „Rewolucjonista gardzi opinią publiczną, gardzi obecną moralnością społeczną, nienawidząc jej we wszystkich jej przejawach. Moralne dla rewolucjonisty powinno być to, co współdziała z rewolucją, niemoralne i przestępcze to, co jej zawadza. Wszelkie roztkliwiające człowieka uczucia: pokrewieństwa, przyjaźni, miłości, wdzięczności, a także honoru, powinny ustąpić. Jedynym marzeniem rewolucjonisty jest niszczenie bez miłosierdzia i litości” – zapisali w 1869 r. Nieczajew i Bakunin w „Katechizmie rewolucjonisty”.
Wkrótce, po brawurowej ucieczce z Twierdzy Pietropawłowskiej, dołączył do nich książę Piotr Kropotkin. Arystokratę z pochodzenia i anarchistę z przekonania otaczała aura egzotycznego bohatera. Co niekoniecznie zachwycało demokratyczne władze. Ze Szwajcarii wydalono księcia z powodu wspierania przez niego organizacji wywrotowych. We Francji udowodniono mu współudział w przygotowaniu zamachu bombowego. Kropotkin dostał za to pięć lat więzienia, ale prezydent Jules Grevy ułaskawił go po trzech latach. Niemile widziany we Francji książę przeniósł się do Londynu, gdzie stał się duchowym przywódcą miejscowych radykałów. Ich kultowym miejscem spotkań stała się piwnica przy Tottenham Court. Tam Kropotkin zachęcał swoich wyznawców, aby ze starym porządkiem radzili sobie przy użyciu „kul i dynamitu”. Zmieniając świat na lepsze.
„Był dobry do granic świątobliwości; ze swą bujną brodą i miłym wyrazem twarzy mógłby uchodzić za pasterza z Rozkosznych Gór. Jedyną jego słabą stroną był zwyczaj przepowiadania wojny w ciągu najbliższych czternastu dni. W końcu miał jednak rację” – wspominał z ironią księcia anarchistów George Bernard Shaw.
Znamienne, że w swojej rosyjskiej wersji anarchizm przybrał formę religii, śmiertelnie wrogiej wobec wszystkich innych ideologii i wyznań. Wymagającej od czcicieli ślepej wiary w prawdy objawiane przez duchowych przywódców. To właśnie Rosja stała się wtedy terrorystycznym zagłębiem Europy, z którego wywodziło się pierwsze pokolenie bojowników. Gotowych umrzeć za idee, w które szczerze wierzyli.
Śmierć cara
„Aleksander II umrzeć musi. Dni jego są policzone. Ja lub kto inny zada mu straszny, ostatni cios, który rozlegnie się po całej Rosji i odbije się echem w jej najodleglejszych zakątkach. Stanie się to w najbliższej przyszłości. Zginie on i wraz z nim zginiemy również my, jego wrogowie, jego zabójcy” – pisał w marcu 1881 r. na kartce listowego papieru Ignacy Hryniewiecki.
Pochodzący z Podlasia szlachcic przyłączył się do rosyjskich anarchistów z powodów patriotycznych. Szczerze wierzył, że śmierć imperatora da sygnał do rewolucji powszechnej, która obróci w gruzy Imperium Romanowów. „Według mego przekonania moment ten zbliża się i krwią zaleje pola i niwy naszej ojczyzny, ponieważ, niestety, dzieje pokazują, że wspaniałe drzewo wolności wymaga ofiar ludzkich” – notował pośpiesznie tuż przed udaniem się nad Kanał Jekateryński przecinający centrum Petersburga.
Zadanie, jakiego się podjął, trudno uznać za łatwe. Na Aleksandra II terroryści polowali już kilka lat. Pierwszy raz strzelano do niego w Paryżu, gdy podczas oficjalnej wizyty w 1867 r. wraz cesarzem Napoleonem III jechał powozem przez Lasek Buloński. Za spust rewolweru pociągnął rosyjski emigrant Antoni Berezowski. Car nigdy nie wybaczył Francuzom, że zamachowiec nie trafił od razu na gilotynę, tylko został zesłany na Nową Kaledonię. Dlatego trzy lata później Imperium Romanowów nie udzieliło Francji wsparcia, gdy ta toczyła wojnę z Prusami. Monarcha nakazał też swoim agentom porwać w Szwajcarii duchowego przywódcę wywrotowców Siergieja Nieczajewa. Autora „Katechizmu rewolucjonisty” przewieziono potajemnie do Petersburga i na osobisty rozkaz cara dożywotnio zamknięto w twierdzy.
Te klęski jedynie umocniły anarchistów w ich uporze. Przez całą dekadę średnio raz w roku ktoś próbował zabić cara. Od 1879 r. był to główny cel powstałej wówczas organizacji terrorystycznej „Narodnaja Wola”. Jednak kolejne ataki kończyły się fiaskiem, choć zamachowcy woleli zginąć niż zrezygnować. Student Aleksander Sołowjow szedł zastrzelić monarchę, trzymając w ustach ampułkę z cyjankiem. Bo nie zakładał, by miał szansę ujść żandarmom chroniącym monarchę – i nie pomylił się. Stiepan Chałturin zbudował tak wielką bombę, że po odpaleniu w Pałacu Zimowym zabiła prawie 70 gwardzistów oraz służących. A i z tej opresji imperator wyszedł bez szwanku. Po około dziesiątym zamachu Aleksander II uwierzył, że opatrzność zawsze będzie nad nim czuwać. Dlatego niespecjalnie się przejął, kiedy 13 marca 1881 r. wybuch bomby urwał tył carskiego powozu.
Aleksander II wraz kozacką eskortą jechał do Pałacu Zimowego drogą przy Kanale Jekateryńskim, gdy nagle jeden z przechodniów cisnął ładunek pod koła. Imperatora nie drasnął nawet odłamek. Spokojnie wysiadł z roztrzaskanej karety i podszedł przyjrzeć się ujętemu zamachowcy. Na próżno dowódca ochrony błagał, żeby jak najszybciej odjechali. Słusznie podejrzewając, iż w tłumie gapiów może czaić się jeszcze jeden terrorysta. Pewny siebie car zignorował ostrzeżenia. Tymczasem pomimo kordonu, jaki utworzyli Kozacy, Ignacy Hryniewiecki był coraz bliżej ofiary. W końcu zdołał wyjąć bombę spod palta i cisnął ją wprost pod nogi Aleksandra II. Eksplozja rozszarpała nogi i brzuch cara.
„Nie będzie mi dane brać udziału w ostatniej walce. Los skazał mnie na przedwczesną śmierć i nie zobaczę wolności, nie będę żył ani jeden dzień, ani przez godzinę w świetlany czas zwycięstwa, ale sądzę, że swoją śmiercią uczynię wszystko, co powinienem był zrobić, i więcej ode mnie nikt na świecie nie może wymagać” – mówił list, który miał przy sobie zamachowiec samobójca. Wybuch zabił również Hryniewieckiego i kilkanaście innych osób.
Po tej rzezi policja szybko wyłapała kierownictwo „Narodnej Woli”. Pięciu wywrotowców publicznie powieszono na placu Siemionowskim w Petersburgu. Zaś odciętą głowę Hryniewieckiego trzymano na postumencie w słoju ze spirytusem w holu dyrekcji petersburskiej policji. Ten pokaz wschodniego okrucieństwa niespecjalnie przeraził fanatyków. Rozgłos, jaki petersburska masakra wzbudziła w Europie, stał się dla nich wielką inspiracją. Na londyńskim kongresie anarchistycznym w lipcu 1881 r. przyjęto uchwałę głoszącą, iż „należy zerwać z wszelkim legalizmem i przenieść wszelką działalność na płaszczyznę nielegalną”. Książę Kropotkin ujął całą rzecz mniej dyplomatycznie. „Nasz cel to permanentna rewolta poprzez słowo, pismo, sztylet, karabin, dynamit” – ogłosił.
Wkrótce na łamach gazet, wydawanych przez organizacje anarchistyczne w Europie Zachodniej, zaczęto zamieszczać stałe rubryki zawierające instrukcje najłatwiejszych sposobów przygotowania materiałów zapalających lub wybuchowych.
Na Zachodzie bez zmian
„Wolność, równość, prawa obywatelskie, niezależne sądy – to obce wymysły, skończone brednie i oszustwa” – oświadczył Aleksander III, obejmując tron. Syn nie zamierzał popełniać błędów zamordowanego ojca i dekretem z 14 sierpnia 1881 r. powołał do życia Otdielenije po ochranieniju poriadka i obszczestwiennoj biezopasnosti (Oddział dla ochrony porządku i bezpieczeństwa publicznego), nazwany potocznie Ochraną.
Z czasem rosyjska tajna policja polityczna zaczęła uchodzić za najskuteczniejszą służbę specjalną świata. Jednocześnie władca zaostrzył cenzurę i prawo. Anarchiści mogli w najlepszym razie liczyć na dożywotnią katorgę, choć zazwyczaj czekał ich stryczek. Brutalne działania wzmocniły reżim i przez dwie następne dekady terroryzm w Imperium Romanowów stał się zjawiskiem marginalnym. Zupełnie inaczej wypadki potoczyły się w Europie Zachodniej, gdzie schronienia szukali prześladowani anarchiści. Korzystając z wolności słowa, mogli tam spokojnie rozpowszechniać idee zniszczenia państwa oraz prywatnej własności. Jeśli zachowywali się zręcznie, sądy zwykle orzekały na ich korzyść. A światli intelektualiści zawsze stawali w obronie prawa do wolności oraz swobody wypowiedzi ich wschodnich kolegów.
Fala ataków terrorystycznych sukcesywnie więc rosła i dziesięć lat po śmierci Aleksandra II tylko w 1891 r. odnotowano w Europie łącznie 1120 zamachów dokonanych przez anarchistów. Kolejnych 522 doliczono się za oceanem. To w USA buntownicy dorobili się pierwszych poza Rosją męczenników. Było to ośmiu anarchistów skazanych na karę śmierci za sprokurowanie wybuchu bomby, która 4 maja 1886 r. w Chicago na Haymarket Square zabiła siedmiu policjantów. Stróżowie prawa szykowali się wówczas do rozbicia robotniczego protestu. Najmłodszy ze skazanych Louis Lingg zdołał się zabić w więzieniu, nim wykonano na nim egzekucję. I to w sposób, którego zazdrościł mu każdy terrorysta. Najpierw własną krwią napisał na ścianie celi „Niech żyje anarchia!”, a potem wysadził się w powietrze kapsułką z piorunianem rtęci.
Taka determinacja i fanatyzm przerażały rządzących oraz zwykłych obywateli, a jednocześnie wzbudzały podziw radykałów. Z czasem zamachowcy zaczęli pozyskiwać sympatię tej części społeczeństwa, która czuła się wyzyskiwana przez elitę. Symbolem stał się zwykły rzezimieszek Francois Ravachol. Gdy dorastał, jego głównym źródłem utrzymania były kradzieże, plądrowanie grobów i obrabowywanie sklepów. Na swoim koncie miał też zamordowanie dwóch zamożnych staruszek. Ale w chwilach wolnych dużo czytał. Uwielbiał dzieła Proudhona i myśli Kropotkina. Wcielać je w życie postanowił zaraz po 1 maja 1891 r. Wówczas to, po zamieszkach na przedmieściach Paryża, policja ujęła trzech anarchistów, po czym urządziła im „ścieżkę zdrowia” na komisariacie w Clichy. Po kilkukrotnym przeprowadzeniu przez szpaler funkcjonariuszy okładających ich kolbami karabinów ledwo żyli. Następnie sprawą zajął się prokurator, wnosząc w sądzie oskarżenie z żądaniem kary śmierci dla całej trójki. Jednak sędzia jednego wywrotowca uniewinnił, a pozostałym wlepił kilka lat odsiadki za wzniecenie zamieszek i atak na funkcjonariuszy.
Ravachol, pod wrażeniem prasowych artykułów, zaopiekował się rodzinami aresztowanych, zapewniając im środki do życia. Następnie wykradł z arsenału armii 360 lasek dynamitu. Z naddatkiem starczyły do wysadzenia w powietrze paryskich domów sędziego i prokuratora. Notabene adresy ofiar terrorysta łatwo namierzył, zaglądając do książki telefonicznej. Spektakularne zamachy postawiły na nogi francuską policję. Sprawcę namierzono dzięki doniesieniom kelnera z lokalu, w którym Ravachol regularnie bywał. Tam też go aresztowano. W odwecie restaurację wraz z właścicielem anarchiści szybko wysadzili w powietrze. Co dodatkowo nagłośniło proces terrorysty, którym żyła cała Francja.
Podczas składania zeznań oskarżony nieustannie cytował Proudhona i Kropotkina. „Państwo jest najbardziej jaskrawym, najbardziej cynicznym i najbardziej pełnym zaprzeczeniem tego, co ludzkie” – mówił, co skrzętnie cytowały gazety. Tym sposobem i Kropotkin znalazł się nagle w centrum uwagi całej prasy europejskiej. Ku zaskoczeniu anarchistów, bojąc się wydalenia z gościnnej Anglii, książę odciął się od wyznawcy. W tekście na łamach pisma „La Revolte” nazwał Ravachola pogardliwie „produktem burżuazyjnego fin de siecle'u”. Nie zmieniło to faktu, iż zamachowiec stał się ludowym bohaterem. Jego nazwisko przekształcono w słowo „ravacholiser”, oznaczające skuteczną likwidację wroga, najlepiej za pomocą laski dynamitu. Szybki wyrok i zgilotynowanie terrorysty już niczego nie mogły zmienić.
Bombowe lata
„Wiem, że zostanę pomszczony” – powiedział Ravachol przed ścięciem 11 lipca 1892 r. Nie mylił się. Za jego przykładem poszło wielu desperatów nie tylko we Francji. Jesienią 1893 r. kolejne wybuchy bomb paraliżowały Hiszpanię. Podczas zamachu bombowego w barcelońskiej operze 8 listopada zginęły 22 osoby, a drugie tyle odniosło rany. „Ludzie walczyli jak dzikie zwierzęta, żeby się wydostać, nie szanując wieku ani płci” – opisuje Barbara Tuchman w książce „Wyniosła wieża”.
O mały włos, a jeszcze większą liczbę ofiar mógł mieć na swoim koncie bezrobotny urzędnik Auguste Vaillant. 9 grudnia 1893 r. udało mu się wnieść wielki garnek wypełniony dynamitem oraz gwoździami do francuskiego parlamentu. Przygotowany przez siebie ładunek zataszczył na galerię dla widzów. „Bomba zrzucona z drugiego piętra balkonów dla publiczności, znajdującego się po prawej stronie prezydenta parlamentu, eksplodowała piętro niżej, na wysokości galerii, uderzając we wszystkich huraganowym podmuchem” – opisywał nazajutrz dziennik „Le Figaro”. Szczęściem dla posłów Vaillant okazał się marnym konstruktorem i wybuch nie był zbyt silny. Nikt nie zginął, choć rany odniosło aż 50 ludzi. W kieszeni aresztowanego terrorysty, podobnie jak u Hryniewieckiego, policjanci znaleźli pożegnalny list. „Umrę przynajmniej zadowolony, z przeświadczeniem, że zrobiłem, co mogłem, aby przyśpieszyć nadejście nowej ery” – informował Vaillant. Z tym jednak musiał poczekać na wyrok sądu, który orzekł gilotynę, choć nikt nie stracił życia.
Rodzina zamachowca poprosiła wówczas prezydenta republiki Marie Sadi Carnota o ułaskawienie desperata. Do tego wezwania dołączyło się wielu znanych ludzi, w tym nawet niektórzy posłowie. Ale prezydent pozostał nieugięty i terrorystę ścięto. Co oznaczało, iż anarchiści musieli za punkt honoru obrać sobie zabicie Carnota. Choć na początek zaczęli od pięciu kolejnych zamachów bombowych w Paryżu. Jeden z ujętych później zamachowców, student politechniki Emile Henry, podczas rozprawy oświadczył, że nie czuje żadnych wyrzutów sumienia, choć wrzucił bombę do kawiarni przy dworcu Saint-Lazare. „Wszyscy, którzy są zadowoleni z ustalonego porządku, są współwinni” – oznajmiał.
Pod koniec wiosny 1894 r. w stolicy Francji panowało nieznośne napięcie. Wystarczał nagły hałas na widowni w teatrze lub kabarecie, a tłum rzucał się do ucieczki. Zmęczony tym Sadi Carnot wybrał się 24 czerwca z wizytą do Lyonu. Po mieście podróżował bez wystarczającej obstawy w odkrytym powozie. Co nie omieszkał wykorzystać włoski anarchista Santo Caserio. Do prezydenta podkradł się ze sztyletem ukrytym w gazecie. Wystarczyło jedno pchnięcie. Podobnie jak jego bohater Ravachol, także Caserio trafił potem na gilotynę. Śmierć prezydenta ostatecznie zmieniła politykę państwa. Parlament błyskawicznie zaostrzył prawo, pozwalając na masowe aresztowania osób podejrzanych o terroryzm i dłuższe przetrzymywanie ich w zamknięciu. Rząd otrzymał też zgodę na likwidowanie anarchistycznych gazet. Wkrótce swoje prawo zaczęła zaostrzać też Wielka Brytania. Najbrutalniej poczynały sobie jednak władze hiszpańskie. Po tym jak 7 czerwca 1896 r. w Barcelonie wybuch bomby zabił 11 uczestników procesji Bożego Ciała, premier Canovas del Castillo dał policji całkowitą swobodę działania. W mieście aresztowano ponad 400 podejrzanych. Głównie przedstawicieli miejscowej inteligencji. Zeznania wymuszano za pomocą tortur. Wśród ofiar znalazł się nawet rektor barcelońskiej politechniki Tarrida del Marmol. W więzieniu zmiażdżono mu genitalia, wieszano na drzwiach celi, zmuszano do chodzenia przez kilka dni bez przerwy. „W końcu zeznałem wszystko, czego chcieli, i w mej słabości i tchórzostwie podpisałem tę deklarację” – opisywał potem del Marmol. Za sprawą tak zdobytej wiedzy sąd w Barcelonie skazał ośmiu anarchistów na śmierć, a dużo większą liczbę umieścił na dekady w więzieniach. Władze triumfowały, bo skutecznie rozbito terrorystyczną siatkę. Jednak rok później premiera del Castillo zastrzelił przybyły z Włoch Michele Angiolillo Lombardi, mszcząc się w imieniu anarchistycznej międzynarodówki.
Ale i ten triumf fanatyków okazał się mało znaczący. Podobnie jak zgładzenie w 1898 r. cesarzowej Austro-Węgier Elżbiety (uwielbianej przez poddanych Sisi) czy dwa lata później króla Włoch Umberto I. Zarówno śmierć władców, jak i setek zwykłych ludzi nie obaliły istniejącego porządku. Na dłuższą metę terroryzm okazywał się bezsilny wobec stabilnych, demokratycznych państw. Co innego w Rosji. Tam przegrana wojna z Japonią i kryzys caratu przyniosły nową falę zamachów, choć kolejne pokolenia wywrotowców już nie wierzyły w anarchię, lecz rządy ludu. Acz ich ślepa wiara w komunizm niczym się nie różniła od fanatyzmu anarchistów chcących zbawiać świat kulą lub dynamitem.