Norbert Hofer ze skrajnej prawicy otarł się o fotel prezydenta. Alexander Van der Bellen pokonał go dopiero na ostatniej prostej. I zaledwie o 31 tys. głosów.
Norbert Hofer, kandydat Wolnościowej Partii Austrii (FPÖ) / Dziennik Gazeta Prawna
Napięcie trwało do ostatniej chwili, w miarę jak do austriackich mediów docierały informacje o zliczaniu głosów oddanych korespondencyjnie w kolejnych okręgach wyborczych. Nie wytrzymała go m.in. infrastruktura IT niektórych gazet, których strony internetowe były niedostępne lub cierpiały z powodu problemów technicznych.
Wreszcie w okolicach godz. 15 pojawił się komunikat, że na czoło wyścigu wysunął się Van der Bellen, niezależny kandydat wspierany przez Zielonych. Informacje te potwierdził minister spraw wewnętrznych Wolfgang Sobotka, który kwadrans przed 17 wyszedł odczytać wstępne wyniki wyborów prezydenckich. Zgodnie z nimi Van der Bellen wygrał o włos, zdobywając 50,3 proc. głosów. Za jego kandydaturą opowiedziało się 2,25 mln austriackich wyborców.
Jego rywal, kandydat Wolnościowej Partii Austrii (FPÖ) Norbert Hofer, zdobył o 31 tys. głosów mniej. To oznacza, że Van der Bellenowi udało się zmobilizować swoich rodaków przeciw Hoferowi (w pierwszej turze były przewodniczący Partii Zielonych zdobył jedynie 21,3 proc. głosów). Chociaż mobilizacja ta nie była aż tak duża, aby zapewnić mu komfortową przewagę. Na kandydata FPÖ w pierwszej turze głos oddało 35 proc. wyborców.
Na pierwszej powyborczej konferencji prasowej prezydent elekt podziękował wszystkim wyborcom, którzy oddali na niego głos, a także złożył gratulacje swojemu kontrkandydatowi. Przy okazji podkreślił, że nadszedł czas pojednania. – Widzę potrzebę zbudowania innego dialogu, takiego, który będzie dotykał realnych obaw i realnego gniewu wielu osób w tym kraju – mówił. Przewodnicząca Partii Zielonych Eva Glawischnig nazwała ten dzień „historycznym”.
Po ogłoszeniu wstępnych wyników Norbert Hofer zamieścił krótkie oświadczenie na Facebooku. „Drodzy przyjaciele! Chciałbym podziękować wam za poparcie. Oczywiście, odczuwam dziś lekki smutek. Chciałbym móc dbać o was jako prezydent. Będę wam dalej wiernie służył, zapewniając swój wkład w przyszłość Austrii. Nie bądźcie przygnębieni. Wysiłek włożony w te wybory nie zmarnuje się, lecz będzie stanowił inwestycję w przyszłość” – napisał.
Chociaż – jak twierdzi „The Economist” – wybory prezydenckie uczyniły Austrię – kraj, który jest konsekwentnie nijaki – ciekawym miejscem, to podobny wynik w plebiscycie już raz się tam zdarzył. Chodzi o wybory prezydenckie w 1965 r., które socjaldemokrata Franz Jonas wygrał, zdobywając 50,69 proc. głosów.
W kilkadziesiąt minut po ogłoszeniu wyników Van der Bellen jako „przekonany Europejczyk” otrzymał już gratulacje z Niemiec. Prezydent Joachim Gauck przypominał jednak, że austriacki prezydent obejmuje urząd „w czasach wielkich wyzwań dla Europy”.
Teraz politycy z dwóch głównych partii będą musieli zastanowić się nad swoją przyszłością. Kandydaci Socjaldemokratycznej Partii Austrii (SPÖ) oraz Austriackiej Partii Ludowej (ÖVP) zajęli w pierwszej turze wyborów prezydenckich miejsca daleko za Hoferem, Van der Bellenem, a nawet niezależną kandydatką Irmgard Griss. Co więcej, na dwa lata przed wyborami federalnymi FPÖ konsekwentnie zajmuje w sondażach pierwsze miejsce, a poparcie dla partii przekracza 30 proc. Oczywiście, ÖVP i SPÖ, które dominowały na austriackiej scenie politycznej od zakończenia drugiej wojny światowej, słabły już od dłuższego czasu, ale można śmiało zaryzykować tezę, że obecne wybory prezydenckie stanowiły jakościowy zwrot.
Główny ciężar odbudowy zaufania wyborców do mainstreamowych partii spoczywa teraz na nowym kanclerzu Christianie Kernie, byłym szefie państwowych kolei. Zastąpił on na stanowisku Wernera Faymanna, socjaldemokratycznego kanclerza, który nie poradził sobie z kryzysem migracyjnym. Faymann początkowo popierał w kwestii migracji politykę drzwi otwartych, jaką zapoczątkowała kanclerz Merkel. O tym, że nie popierają jej w takim samym stopniu austriaccy wyborcy, zorientował się zbyt późno.
Wtedy dokonał zwrotu o 180 stopni i bez konsultacji z Berlinem postanowił wprowadzić dzienne limity przyjmowania uchodźców. W obliczu braku porozumienia odnośnie do kierunku działań w kryzysie migracyjnym na szczeblu europejskim Faymann zorganizował nawet na własną rękę – ku zdziwieniu Berlina – mały szczyt migracyjny z udziałem państw bałkańskich. Te wszystkie działania nie pomogły jednak partiom wielkiej koalicji, a nawet podminowały ich wiarygodność.
Kanclerz Kern będzie miał ciężkie zadanie, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że gospodarka austriacka generalnie ma się nieźle. Owszem, rozwijała się ona przez ostatnich kilka lat w rachitycznym tempie. W 2012 r. PKB kraju wzrósł o 0,8 proc., w 2013 – o 0,3, w 2014 – 0,4, zaś w ubiegłym roku było to tylko 0,9 proc. Co prawda prognozy na ten rok są bardziej optymistyczne i mówią o półtoraprocentowym wzroście, ale niewielkie to pocieszenie, jeśli w przyszłym roku ma być dokładnie to samo.
Dodatkowo dzięki sprzyjającym okolicznościom deficyt w ubiegłorocznym budżecie był znacznie niższy, niż zakładano, i wyniósł 3,9 mld euro, czyli 1,2 proc. PKB. Co prawda w kraju rośnie bezrobocie, ale jednocześnie rośnie też liczba zatrudnionych – dzieje się tak dzięki rosnącej liczbie rąk do pracy, zarówno pod wpływem trendów demograficznych, jak i rosnącej migracji – głównie z krajów Europy Środkowej i Wschodniej. Przyczyną niepokoju wyborców niekoniecznie więc musi być pogarszająca się sytuacja gospodarcza kraju (zwłaszcza w kontekście dobrych wyników austriackiego eksportu). Krótko po ogłoszeniu wyników wyborów prezydenckich kanclerz Kern powiedział jednak: „Zrozumieliśmy protest”.
Socjaldemokraci i ludowcy przegrali w tych wyborach ze wszystkimi