Jesteś dobrym nauczycielem, świetnie ocenianym przez uczniów i współpracowników? Rozchwytywanym pediatrą? Ekonomistą z dorobkiem i doświadczeniem? A może odwrotnie – kiepski z ciebie menedżer i żadna szanująca się firma nie chce cię zatrudnić? Albo jako urzędnik zblatowałeś się z biznesem i tyle jesteś wart, ile załatwisz przy flaszce?
Czas, byś sobie uświadomił: obojętne, co robisz, jaki masz zawód i przeszłość, to nie ma znaczenia. Profesjonalizm, umiejętności, postawa etyczna i zdolność myślenia nie świadczą już o człowieku. Świadczy to, czy jest po właściwej stronie.
Bez niuansów, proszę
Obserwowałem to zjawisko od pewnego czasu, ale dopiero przy okazji ubiegłotygodniowego wywiadu Tomasza Zimocha dla Magazynu DGP uświadomiłem je sobie z pełną jasnością. Ten uwielbiany przez słuchaczy i kibiców komentator sportowy, ale też prawnik z wykształcenia po sędziowskiej aplikacji, opowiedział Magdalenie Rigamonti, co sądzi o dobrej zmianie w mediach narodowych i Trybunale Konstytucyjnym. Reakcja publiczności była przewidywalna. Z jednej strony fala hejtu. „Zimoch, jesteś źle wykształcony albo opłacany przez kogoś i dlatego mówisz takie bzdury”, „Ta rycząca menda Zimoch ma być autorytetem?”, „Następny się przyznał do tępoty umysłowej” – to cytaty z Dziennika.pl. Z drugiej strony peany: „A jednak są dziennikarze z jajami, niebojący się mówić prawdę!!! Brawo, brawo, brawo”, „Brawoooo, panie Zimoch!!! Oprócz przepięknych komentarzy sportowych teraz wielka odwaga”, „Już jest bohaterem!” – to komentarze z Gazeta.pl, która omówienie wywiadu umieściła na swojej głównej stronie.
Mówił z sensem? Nie miał racji? Wszystko jedno. Póki wydzierał się o jakichś Turkach na boisku, póki wyśpiewywał te swoje kolorowe metafory, którymi kibice potem wymieniali się z radością, póty był „świetnym komentatorem sportowym”. Ale zachciało mu się przemówić. Co tam przemówić, on zabrał głos w sprawach najważniejszych – prawa, demokracji, władzy. Więc ani się w piątek dobrze rozbudził, a już jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki stracił przeszłość, kompetencje i umiejętności. Stał się jednowymiarowy. Dla jednych bohaterski antypisowiec i demokrata, dla drugich wredny kodowiec.
Zimoch padł ofiarą zjawiska, które rozprzestrzenia się po Polsce niczym trąba powietrzna i dewastuje społeczne relacje. Kodziarz czy pisior? Nasz czy obcy? Albo-albo. Kultura, kariera zawodowa, sport, zdrowie, dziennikarstwo, ekonomia – jedyna istotna perspektywa to to, czy jesteś za, czy przeciw. W takim widzeniu świata nie ma miejsca na niuanse. Po ubiegłotygodniowym wywiadzie liberalni demokraci będą hołubić Tomasza Zimocha, nawet gdyby okazał się miernym dziennikarzem i kiepskim komentatorem, bo najważniejsze, że w ich mniemaniu oficjalnie zapisał się do ich obozu. Dla drugich mógłby być nawet Steve,em Jobsem albo – nie przymierzając – Billem Clintonem, ale jeśli krytykuje, znaczy ignorant i amator.
Na własną prośbę, przy owocnej pomocy partii miłościwie nam panujących – w przeszłości i obecnie – staliśmy się społeczeństwem całkowicie politycznym. Niektórzy nazywają to radykalizacją, ale to nie jest sedno problemu. Sprowadzamy wszelkie formy ludzkiej aktywności do polityki. Paradoks polega na tym, że w tak rozumianych relacjach nie ma miejsca na demokrację.
Apostolskie ciągotki
Nie wiem, czy dobrze wyjaśnię tę postawę, ale przypomina ona zachowanie krzyżowców na krucjacie. Albo islamskich fanatyków prowadzących dżihad. To jest wojna, choć nie obcinamy głów, nie palimy na stosach i nie wycinamy w pień całych miast. Ale my bijemy się już nie o poglądy, a o ich dopuszczalność. Skupiamy całą energię na tym, by wykazać, że druga strona nie ma prawa mówić, co mówi. Ani myśleć. Bo to złe. Antypolskie, antydemokratyczne – żadna różnica. Stąd te ciągłe oskarżenia o przemysł pogardy z jednej strony i dyktatorskie ciągoty z drugiej.
Wydawałoby się, że nasi przodkowie walczyli o kraj, w którym jedni mogliby powiedzieć, że Balcerowicz rozkradł Polskę, a Wałęsa ją zdradził, a drudzy – że Lech Kaczyński był bufonem, nieudacznikiem i najgorszym prezydentem w historii. Wydawało się. Dziś zewsząd słychać, że walczyli o coś innego. O jednomyślność. Niby kraj demokratyczny, ale demokratyczny po naszemu. W takiej demokracji wszystko zależy od tego, kto akurat zebrał pulę. Jeśli jedni, to masz być tolerancyjny dla wszystkich mniejszości albo morda w kubeł, ciemnogrodzie. Jeśli inni – to tylko suweren ma głos, a najwyższy kapłan decyduje, czego suweren chce i co ma pomyśleć.
Absurd? Mam znajomego, który jest przekonany, że picie whisky jest aktem politycznym, bo przecież każdy prawdziwy Polak wychowany jest na wódce. Jak wystawia na stół obce alkohole, znaczy, że się od tego narodu odwraca, czyniąc tym samym antypolską demonstrację. Mam znajomą żyjącą w przekonaniu, że każda krytyka PiS jest albo złośliwa, albo interesowna, w najlepszym razie wynika z głupoty, bo nikt używający rozumu zgodnie z jego przeznaczeniem nie może głosować na Nowoczesną, o Platformie nie wspominając. Ale mam też takiego znajomego, który nie dopuszcza myśli, że zwolennik PiS może mieć wyższy iloraz inteligencji niż 100. I drugiego, co niezgodę na związki jednopłciowe uważa za faszyzm i prostą drogę do holokaustu.
Pamiętam z pierwszego roku studiów kolegę, który miał takie apostolskie ciągotki. Obojętne, jakie zajęcia by to były, z logiki, etyki, filozofii nauki czy semiotyki, on nie dyskutował i nie argumentował, tylko ogłaszał pogląd jedyny właściwy. Dziwna to metoda na studiach zajmujących się myśleniem, więc podśmiewaliśmy się z niego, a i wykładowcy nie traktowali go do końca poważnie. Nikomu nie przyszło do głowy, że za dwadzieścia lat taki sposób rozmowy będzie jedynym obowiązującym.
A jeśli nie mam racji?
Doszliśmy do punktu, w którym dyskurs, wymianę opinii, ścieranie się poglądów uznajemy za aberrację, nie oczywistość. Dżihadyści i krzyżowcy z pieśnią na ustach (Naród i Kaczyński, KOD i Demokracja) okopali się na froncie i okładają z mozołem. Kto się nie załapał do armii bądź z własnego wyboru pałęta się między nimi, ten sabotażysta albo użyteczny idiota co najmniej. Najśmieszniejsze, że obie strony są przekonane, iż inaczej nie można, że tu toczy się walka na śmierć i życie, a prawda leży dokładnie tam, gdzie stoją oni. Że nie ma nic pomiędzy. Stąd przekonanie, że wyjęcie nawet najdrobniejszego elementu ze zbudowanych z takim mozołem konstrukcji grozi jej stabilności. Jeśli przyznajesz, że Platforma sama nawarzyła piwa w sprawie trybunału, tak naprawdę tolerujesz kaczyzm. Jeśli protestujesz przeciwko demolce, jaką PiS urządził trybunałowi, dokonujesz zamachu na suwerenność i polskość. A rzeczywistość? Prozaiczna jak zwykle. Jeśli strony są depozytariuszami jakiejś prawdy, to jednej z tych od Tischnera – g... prawdy.
Rację miał Tomasz Zimoch czy jej nie miał? Ogłosił coś sensownego czy nie? Przeczytałem gdzieś, że w wywiadzie powiedział głośno to, o czym inni dziennikarze mediów narodowych boją się nawet szeptać. Ale usłyszałem także, że się podlansował, bo nową robotę ma już na pewno załatwioną i wszystko to jedynie akcja piarowska. Kto sympatyzuje z dobrą zmianą, rugał go na całego, kto antykaczysta – chwalił pod niebiosa. Kogo zajęło sedno jego wypowiedzi?
Wielu odpowie: przeczytałem, zastanowiłem się, wyrobiłem zdanie, to oceniam. Naprawdę? To zrób sobie, czytelniku, prosty test: przypomnij sobie, ile razy podczas lektury tego wywiadu – i dla odmiany takich, które krytykowały opozycję i poprzednie rządy – zadałeś sobie pytanie: „a jeśli nie mam racji?”. Ile razy, jeśli popierasz dobrą zmianę, nie zgadzałeś się z PiS i zgodziłeś się z opozycją. I w drugą stronę – jeśli Kaczyński cię mierzi, przyznałeś kiedyś, że nie taki on ostatni kiep? Że może akurat w tym konkretnym przypadku wie, co robi? Nie pytam, czy oceniłeś, ale czy zastanowiłeś się nad argumentacją. Ocenia się łatwo, do oceny nie potrzeba wysiłku, ocena to nasze alibi i cep, którymi możemy okładać przeciwników. Zimoch głupi nie jest, jak chcieliby jego krytycy, nie we wszystkim też miał rację. Ocenić go łatwo, sprowadzić do jednego kontekstu – przeciwnik PiS – także. Polemizować – najtrudniej. Bo polemika wymaga krytycyzmu, a ta umiejętność obca jest krzyżowcom i dżihadystom.
W ostatnich dniach zebrało się Billowi Clintonowi. Na jednym ze spotkań przedwyborczych powiedział, że Polacy i Węgrzy wybierają rządy w stylu Putina. Jarosław Kaczyński wysłał go do lekarza. Nie wiem, czy z rady skorzysta i co ten medyk orzeknie, ale w jednym były prezydent USA miał rację: powiedział także, że „z demokracją jest dużo kłopotu”. To prawda. W dodatku nie można jej uprościć. To ustrój, w którym Macierewicz ma takie samo prawo mieszać z błotem poprzedników, jak Mateusz Kijowski oskarżać Kaczyńskiego o zamach na demokrację. Jedni mogą porównywać przeciwników politycznych do Hitlera, inni oskarżać o zdradę narodową i współudział w zbrodni. Póki to są obrzeża debaty, nie są zagrożeniem. Źle, gdy ją zastępują. Ale zupełna tragedia jest wtedy, gdy nie zastanawiamy się, co przeciwnik chciał powiedzieć, ale żądamy: milcz!
Doszliśmy do punktu, w którym dyskurs, wymianę opinii, ścieranie się poglądów uznajemy za aberrację, nie oczywistość. Dżihadyści i krzyżowcy z pieśnią na ustach (Naród i Kaczyński, KOD i Demokracja) okopali się na froncie i okładają z mozołem. Kto się nie załapał do armii bądź z własnego wyboru pałęta się między nimi, ten sabotażysta albo użyteczny idiota co najmniej