Wypowiedź wiceministra sprawiedliwości Patryka Jakiego, która padła w wywiadzie dla Radia RMF 27 kwietnia 2016 r. w związku z podjętą dzień wcześniej uchwałą Zgromadzenia Ogólnego Sędziów Sądu Najwyższego, że „my chcemy realnie rządzić” (jak można wnosić z jej kontekstu – rządzić absolutnie, bez jakichkolwiek ograniczeń bądź hamulców), skłania do głębszej refleksji na temat relacji pomiędzy ideą demokracji a koncepcją państwa prawnego.
Prof. Zbigniew Kmieciak, Wydział Prawa i Administracji Uniwersytetu Łódzkiego / Dziennik Gazeta Prawna
Od dawna zresztą głosy innych zajmujących eksponowane stanowiska publiczne przedstawicieli partii rządzącej świadczą, że relacja ta jest pojmowana w sposób opaczny, by nie powiedzieć – prymitywny. Twierdzą oni mianowicie, że uzyskana w wyniku powszechnych wyborów, a więc demokratyczna legitymacja do sprawowania władzy usprawiedliwia wszelkie posunięcia, również kłócące się ewidentnie z zasadami państwa prawnego (kwintesencją tego stanowiska zdają się być słowa Patryka Jakiego „co to jest za władza, która nie może rządzić?”).
Nie jest to bynajmniej nowa myśl, a jej genezę i ewolucję w interesujący sposób opisał Ake Frändberg w pracy „From Rechtsstaat to Universal Law-State” z 2014 r. Jak zauważył autor, demokracja kierowana ku skrajnościom („a democracy driven to extremes”) może stwarzać zagrożenie dla ochrony właściwej dla państwa prawnego poprzez przyjęcie „demokratycznej reguły większościowej”. Przypomniał on zarazem, że konieczność istnienia konstytucji, która wprowadza restrykcje i ograniczenia w sprawowaniu władzy, rzadko jest kwestionowana nawet przez najbardziej zagorzałych ideologów demokracji. Nie jest tak jednak w przypadku sądowej kontroli konstytucyjności działań legislatywy, uznawanej często za niedostosowaną do założeń demokracji.
Inny z teoretyków prawa, John H. Ely, w głośnej i szeroko komentowanej w literaturze naukowej rozprawie „Democracy and Distrust: A Theory of Judicial Review” z 1980 r., tak rozumiany i podnoszony po wielokroć „argument demokratyczny” („the democratic argument”) przedstawił, operując prostym i nader wymownym schematem. Za główny problem kontroli konstytucyjności ustawodawstwa uznał to, że ciało, które nie pochodzi z wyborów powszechnych albo nie jest w inny sposób znacząco odpowiedzialne politycznie, narzuca swoją ocenę reprezentantom narodu wyłonionym w wyniku głosowania. Jej sens sprowadza się – jak podkreślił autor – do powiedzenia im, że „nie mogą rządzić tak, jak by chcieli” („they cannot govern as they’d like”).
Toczący się w Polsce od dłuższego czasu spór wokół Trybunału Konstytucyjnego świadczy, że tylko jedna z jego stron aprobuje racje leżące u podstaw teorii wyłożonej przez Johna H. Ely’ego. Wypada dodać, że autor nie widzi sprzeczności pomiędzy demokratyczną formą rządów i badaniem przez sądy amerykańskie konstytucyjności ustaw, o ile te ostatnie nie wkraczają w materialną treść aktów tworzenia prawa („the substantive merits of legislation”). Pochodną tej tezy jest spostrzeżenie, że kontrola konstytucyjności ustawodawstwa powinna być realizowana w celu zachowania otwartości zachodzących procesów politycznych i ochrony mniejszości przed zakusami rządzącej większości. W tym – jak sądzę – tkwi siła demokracji, błędnie kojarzonej przez niektórych z „dyktaturą z wyboru”.
Niestety, poziom argumentacji przytaczanej dla wykazania wyższości idei demokracji nad zasadami państwa prawnego nazbyt często czyni aktualnym pytanie o to, czy nie przekroczono granic „prawniczego nikiforyzmu”. Mam oczywiście świadomość, że posługiwanie się tym pojęciem może być przez wielu odbierane jako krzywdzące dla twórczości Nikifora, który przecież nie obrażał poczucia estetyki i dobrego smaku. Nie da się tego powiedzieć chociażby o próbach wywodzenia, że Trybunał Konstytucyjny – z uwagi na domniemanie konstytucyjności ustawy przygotowanej w pośpiechu i w złych intencjach, która weszła w życie bez zachowania niezbędnego vacatio legis – powinien zastosować ten akt, badając jego konstytucyjność, bądź też kwalifikowania wydanego przez ów organ wyroku jako „opinii niektórych sędziów”, „komunikatu” albo „stanowiska”.
Powoływanie się przy tym na naruszenie przez Trybunał Konstytucyjny wymagań wynikających z art. 194 ust. 1 i art. 197 Konstytucji RP wykazuje znamiona tego, co Ake Frändberg nazwał „perwersją prawa” („perversion of law”), czyli wykorzystywania go w sposób dla siebie wygodny, bez uwzględnienia rzeczywistego celu i istoty danej regulacji. Samo zaś uchwalenie tak zwanej ustawy naprawczej z grudnia 2015 r. z pewnością może uchodzić za akademicki wręcz przykład innego rodzaju arbitralności władzy, oznaczonego przez wspomnianego autora zwrotem „manipulowanie prawem” („manipulation of law”).
Nieprzypadkowo zamieszczona w art. 2 Konstytucji RP definicja podstaw naszego ustroju stanowi, podobnie jak w wielu innych systemach prawnych, zbitkę określeń „demokracja” i „państwo prawne”. Czym byłaby w polskich warunkach demokracja bez rządów prawa? Doświadczenia z okresu międzywojennego, wsparte obserwacją tego, co się dzieje obecnie na scenie politycznej i w życiu publicznym, wskazują, że zasłoną dla autorytaryzmu. Skandaliczne i obraźliwe słowa Beaty Mazurek, rzecznik prasowej klubu parlamentarnego Prawa i Sprawiedliwości, postrzegającej ustawowy organ Sądu Najwyższego, którym jest Zgromadzenie Ogólne Sędziów, jako „zespół kolesi”, uzmysławiają, jak dalece mogą się posunąć wynaturzenia demokracji i jak niewiele potrzeba, żeby zniszczyć budowany z mozołem przez lata wizerunek wolnej Polski.
Przedstawiciele partii rządzącej w sposób opaczny, by nie powiedzieć prymitywny, pojmują relację pomiędzy ideą demokracji a koncepcją państwa prawnego