O tym, dlaczego nie potrafimy się chwalić i pokazywać swoich dobrych stron. I kto na tym wygrywa. 10 lat wolnej Polski... 15, 20, 25, a i tak jedno się nie zmienia. Polacy zapytani o to, jak się osiąga sukces, uparcie twierdzą, że dzięki znajomościom, kombinowaniu, ostatecznie dzięki szczęściu. Praca, talent, zdolności... nie, w to nie wierzymy. Wciąż nie udało nam się wyzbyć postrzegania sukcesu innych jako dowodu ich nieuczciwości.
Duża konferencja o bezpieczeństwie cybernetycznym. Jedna ze współorganizatorek przedstawia niespełna 40-letniego wojskowego. – To pan komandor, nasza podpora przy przygotowaniu raportu z rekomendacjami dla NATO – mówi. – Ależ jaka podpora. Ja nic prawie nie zrobiłem – wojskowy, z medalami na piersi i wysokim stopniem oficerskim, do tego niewątpliwie ekspert w dziedzinie bezpieczeństwa, reaguje zakłopotaniem niczym pensjonarka.
Jeden z wydawniczych hitów 2015 r. w literaturze faktu. Książka nagradzana i doceniana przez czytelników. – Świetnie się ją czytało. Gratuluję – rozmawiam z autorką.
– Dziękuję, chyba rzeczywiście mi się udała – odpowiada.
– Jak to udała? Przecież to było od groma ciężkiej, reporterskiej pracy – dziwię się.
– Ale jakoś tak nie spodziewałam się, że tak wyjdzie – niemalże tłumaczy się autorka.
Nad niedzielnym obiadem wzdycham.
– Mamo, co ty dodałaś do tej wołowiny? Chyba zaraz pęknę z przejedzenia, taka jest pyszna.
– A tak jakoś mi wyszło – cieszy się, choć oczywiście się do tego nie przyzna.
Wymiana ciuchów z koleżankami. Jedna z dziewczyn, dziennikarka dużego dziennika, światowa, oczytana, z niezłym piórem, pewna siebie, o figurze w rozmiarze 34/36, komplementowana przez inne kobiety podczas przymierzania ubrań. – Oj nie, ja to mam taki strasznie duży i jeszcze opadający tyłek, coś strasznego. Żadne ubranie na mnie dobrze nie leży.
I to nie są jakieś odosobnione, wyjątkowe przykłady skromności. Raczej nasza polska norma. W końcu od małego mówi nam się, że skromność jest dobrą cechą charakteru. Uczy się tego dzieci. Wpaja im się, że trzeba być skromnym, że nie należy się przechwalać i nie należy zbyt głośno opowiadać o swoich sukcesach, zaletach i osiągnięciach.
– W polskim słowniku są aż dwa pejoratywne określenia dla chwalących się: samochwała i chwalipięta. To drugie zresztą sąsiaduje z innym o wiele mocniejszym określeniem – wymienia antropolog prof. Waldemar Kuligowski.
– ???
– Takim na „ch” składającym się z czterech liter.
– Ale chyba aż tak źle chwalenie się nie jest u nas oceniane?
– Aż tak nie, ale też nie jest to w najmniejszym stopniu zaleta. Wręcz przeciwnie. Gdy spojrzy się w poradniki dobrego wychowania – zarówno te z lat przedwojennych, jak i późniejsze (ja np. mam taki z lat 70.), w obu mocno się przebija, by dziecko wychowywać w skromności, by nie podkreślało swoich zalet, dokonań, by się nie wywyższało. I tak właściwie mamy do dziś. Mądrość ludowa rozpowszechnia powiedzonka w rodzaju: „Siedź w kącie, znajdą cię”, „Krowa, która dużo ryczy, mało mleka daje”, „Każda liszka swój ogon chwali”, „Dobrego chwalić nie trzeba, bo się samo chwali” itd., itp. – profesor Kuligowski wręcz sypie kolejnymi przykładami pochwały skromności. – Z jednej strony to świetnie, bo skromność naprawdę może być zaletą. Z drugiej strony brak umiejętności chwalenia i chwalenia się jest też wadą. A gdy dotyczy całej społeczności, jest to wada, która powoduje, że dla innych prezentujemy się nieciekawie. Sami o sobie nie potrafimy dobrze mówić. Ale kto to zrobi za nas? – rozkłada ręce antropolog.
Prędzej wielbłąd
10 lat wolnej Polski... 15, 20, 25, a i tak jedno się nie zmienia. Polacy zapytani o to, jak się osiąga sukces, uparcie twierdzą, że dzięki znajomościom, kombinowaniu, ostatecznie dzięki szczęściu. Praca, talent, zdolności... nie, w to nie wierzymy. Wciąż nie udało nam się wyzbyć postrzegania sukcesu innych jako dowodu ich nieuczciwości.
– Porównajmy, jak do tego zagadnienia podchodzą Polacy i Amerykanie. U nich także dzięki kulturze opartej na religii protestanckiej jest kult self-made mana, człowieka, który sam się wybił, zapracował na sukces, a więc to naturalne, że się nim chwali. A u nas wciąż dominuje memento mori. Chwalenie się bogactwem doczesnym było przez wieki bardzo źle widziane i wciąż nam sporo z takiego podejścia zostało – ocenia Paweł Tkaczyk, doradca budowania marek i autor książki „Zakamarki marki”.
– Nie przesadza pan? Jednak mamy spory pęd do karier, bogactwa, do dogonienia Zachodu.
– Tak, ale z tyłu głowy zostało nam to biblijne: „Prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niż bogaty wejdzie do raju”. Może nam się wydawać, że religijna wizja świata nie ma na nas dzisiaj już za dużego wpływu, ale takie przekonania tkwią bardzo głęboko – tłumaczy Tkaczyk. – Stąd te nasze wieczne „udało mi się” bezpośrednio będące przełożeniem dawnego „Bóg dał” w opozycji do protestanckiego „zapracowałem, zdobyłem”.
Bardzo podobnie widzi to coach Inga Bielińska z Pracowni Rozwoju. – Miałam na szkoleniu polsko-niemiecki zespół pracowników, dodatkowo z szefem Amerykaninem. Po kilku treningach Brian przyszedł do mnie i prosi o wyjaśnienia. Nie rozumiał, dlaczego polska część zespołu tak ciągle narzekała na pracę niemieckiej. Na początku tłumaczyłam mu, że to taki słowiański kulturowy model budowania wspólnoty poprzez narzekanie. Ale po jakimś czasie do mnie dotarło, że tak naprawdę te narzekania to był taki trochę pokrętny sposób na pokazanie się w lepszym świetle. Sami się nie pochwalimy, więc wolimy dokonania innych umniejszać i tym samym podkreślać swoje osiągnięcia – opowiada Bielińska. – Ten brak normy chwalenia się bierze się stąd, że kulturowo mamy zakorzenione, by się nie wyróżniać – uważa coach.
Przytakuje jej Tkaczyk. – Kultury społeczne są kolektywistyczne i indywidualistyczne. Polska jest bardziej kolektywistyczna, a więc bardziej przejmujemy się tym, co wypada, i w naszym przekonaniu nie wypada za bardzo wyłamywać się od reszty społeczeństwa.
– Nawet jak się poczyta listy Jana III Sobieskiego do synów – króla w końcu z nie najgorszymi osiągnięciami, monarcha mocno w nich podkreśla, żeby nie wywyższali się, mimo tego kim są. By pamiętali, że zaletą szlachetnie urodzonych jest skromność – opowiada Kuligowski.
Nauka PR
Tyle że dziś taka zaleta w świecie opartym na kulcie indywidualizmu okazuje się bardzo często średniowieczna. I kończy się takimi sytuacjami jak brak świadomości, że Polacy mieli decydujący udział przy rozpracowywaniu systemu Enigma. Czy też że Maria Skłodowska jest szerzej znana jednak jako Curie.
– Na Zachodzie naukowców uczy się, wręcz im się to wbija w głowy, że obecność w mainstreamowych newsach naprawdę się liczy, że to miara sukcesu, bo pokazuje, że naukowcowi udało się dotrzeć ze swoją pracą, z badaniami i wiedzą do szerokiego odbiorcy. U nas wiele uczelni, ośrodków naukowych wciąż nawet nie dysponuje rzecznikiem prasowym – rozkłada ręce Natalia Osica. Sama przez kilka lat szefowała działowi PR jednej z najprężniej działających na rynku „chwalenia” się swoimi wykładowcami i ich pracami uczelni. Chodzi o SWPS, który zrobił nawet kampanię billboardową z twarzami najbardziej znanych wykładowców, zachęcającymi potencjalnych studentów do skorzystania z tej właśnie uczelni. Ale Osica, widząc problem szerzej, wpadła na pomysł założenia agencji PR sprofilowanej właśnie pod środowiska naukowe i pomagającej im zacząć podobnie jak na Zachodzie docierać z nauką do szerszego odbiorcy. Science PR po części pełni więc rolę nauczyciela w środowiskach naukowych. – Pamiętajmy, praca naukowca to uprawianie nauki, czyli badania i dydaktyka. Nikt zaczynając taką karierę, nie jest sprawdzany pod kątem tego, czy będzie umiał rozmawiać z mediami czy jak się sprawdzi przed kamerą. Co więcej, w tej pracy jest silnie zhierarchizowana struktura i naukowcy nie chcą sami z siebie wychodzić przed szereg, bez akceptacji przełożonych. Tak więc tu po prostu trzeba stworzyć odpowiednie warunki do nagłaśniania ich pracy – opowiada ekspertka.
Jej agencja w pierwszej kolejności bada codzienność naukowca, by zrozumieć, gdzie mu to nagłośnienie najbardziej się przyda. I okazuje się, że w polskich warunkach są to najczęściej trzy kierunki: samo środowisko naukowe. W tym najczęściej zagraniczne, administracja publiczna czy potencjalni uczestnicy badań. To ostatnie w przypadku nauk społecznych i humanistycznych. I by dotrzeć do tych grup, by się przed nimi swoimi dokonaniami pochwalić, naukowcy, gdy tylko pokaże im się, jak to zrobić, są naprawdę chętni do działania – opowiada Osica. Podaje przykład grupy naukowców z Uniwersytetu Jagiellońskiego, którym przed kongresem naukowym w Stanach Zjednoczonych tak zależało na korzystnym przedstawieniu się, że zamówili cały wizerunkowy pakiet: stronę internetową w obu językach ze swoimi biogramami, wykazem badań i publikacji, wizytówki, prezentacje w PowerPoincie i specjalne postery naukowe. – Po prostu zrozumieli, że te działania kształtują ich wizerunek. Doskonały produkt naukowy to jedno, a jego opakowanie to drugie. Naukowcy to w końcu też ludzie, którzy na to zwracają uwagę, gdy poznają kolegów po fachu – dodaje Osica.
Ta sama zasada zważenia i docenienia korzyści funkcjonuje i w innych grupach. – Choć wartość rynku PR rośnie, a profesjonalnej pomocy szuka coraz więcej ludzi, firm i instytucji, to dzieje się tak w ogromnej części dlatego, że proces decyzyjny przejmują w nich młodsze pokolenia. Starsze wciąż uważają, że to nie jest potrzebne – opowiada Tkaczyk. – Młodsi podchodzą do tego w sposób kompleksowy. Wiedzą, że by chwalenie się miało sens, musi być sprawnie prowadzone. Że to żmudne przełamywanie wewnętrznych ograniczeń, by zgrabnie budować markę.
Brak umiejętności chwalenia się ma również swój rewers. To również brak umiejętności chwalenia innych. To – wspominany przez Bielińską – nadmierny krytycyzm wobec otoczenia, aby samemu prezentować się lepiej. – Nad taką postawą warto pracować. Owszem, jest to uwarunkowane naszą kulturą, owszem, być może potrzeba wymiany pokoleniowej, byśmy się nauczyli zbiorowo pokazywać nasze zalety i głośno o nich mówili. Jednak można indywidualnie próbować poprawiać to, jak siebie i innych oceniamy. Na to jest proste ćwiczenie zwane dziennikiem docenienia. Każdego dnia wieczorem wypisujemy sobie, co tego dnia nam się udało. Od spektakularnych sukcesów, jak awans, po drobniejsze sprawy, takie jak to, że byliśmy mili dla nieuprzejmej urzędniczki – tłumaczy coach.
„Efekt Sadka”
Tkaczyk regularnie na swoim Facebooku (a jest obserwowany przez ponad 14 tys. osób) prowadzi taki dziennik medialnego docenienia. Przyznaje „punkty lansu” za pojawienie się znajomych, przedsiębiorców, startupowców w tradycyjnych mediach, jako eksperci lub bohaterowie. – Bo warto to doceniać i podkreślać, w końcu buduje to osobistą markę danego człowieka.
– Ktoś kiedyś napisał: „Eee, to nic wielkiego, nie ma co o tym wspominać, weź nie pisz o mnie”.
– Nie. Są środowiska – a w takich działam i wśród takich mam znajomych – które doskonale wiedzą, że takie „lansowanie się” i jeszcze tego podkreślanie daje realne korzyści – tłumaczy.
Wspomniani młodsi menedżerowie, środowiska związane z biznesem internetowym, przedsiębiorcy myślący o rynkach zagranicznych uczą chwalenia się. Jednak najszybciej nowe wzorce przyjmują i zaczynają wprowadzać w życie najmłodsi.
– To wstrętne pokolenie Y, które nie chce pokornie pracować, tylko żąda od pracodawcy, by się dostosował do ich potrzeb. Nastoletni lanserzy z profilami w kolejnych serwisach społecznościowych walczący o lajki i fejm. To jest zjawisko na całym świecie, czasami zresztą oczywiście przekraczające granice dobrego smaku. Najpierw brytyjski „The Guardian”, a potem amerykański tygodnik „Time” napisał o „The ME ME ME Generation”, czyli „Pokoleniu Ja”, ludzi skupionych na pokazywaniu siebie i swoich dokonań. Młodzi doskonale wiedzą, że jak się sami nie pochwalą, jak się sami nie pokażą, to nikt ich nie znajdzie – opowiada Tkaczyk. – Ale co ważne, tak jest nie tylko na Zachodzie, ale i u nas. Media społecznościowe oparte są na ekshibicjonizmie, a ten jest nam najłatwiej wprowadzać w życie poprzez pokazywanie rzeczy dobrych, robienie sobie ładnych selfies, pisanie o tym, co się nam udało – dodaje.
Tkaczyk i Bielińska przywołują ten sam przykład człowieka, który umie się chwalić. Co więcej, robi tak, że nawet potencjalnie najbardziej samochwalny wpis, informacja, filmik stają się po prostu pochwałą zadowolenia z tego, że starania zespołu zaczynają się przekładać na wyniki, a nie samochwaleniem się.
Ten człowiek to Michał Sadowski. Jeżeli macie cokolwiek wspólnego z internetami, to nie ma możliwości, byście go nie znali. Jeżeli jednak nie, oto szybkie wprowadzenie: 30-parolatek, założyciel i prezes Brand24, czyli firmy zajmującej się analityką internetową. Szybko rosnącej, coraz lepiej zarabiającej, ale wciąż raczej na etapie rozwiniętego start-upu niż wielkiego, stabilnego sukcesu. Ale Sadowski tak skutecznie informuje o swoich i swojej firmy kolejnych osiągnięciach. Bez zadęcia, za to z autoironią chwali się, że budzi to tylko pozytywny odbiór. Przykład: filmik, jaki nagrał, gdy trafił na okładkę magazynu „Manager+”. Zaczyna się patetycznie od cytatu z Paulo Coelho: „Jedną z najważniejszych rzeczy w życiu jest umiejętność przyjmowania sukcesów z godnością i skromnością”. A potem jest już tylko lepiej. Sadowski w empikach w takiej samej bluzie i kapturze, w jakiej ma zrobione zdjęcie, staje obok okładek magazynu ułożonego na półkach, wszystko tak, by przechodzący klienci mogli go rozpoznać. Podsuwa obcym ludziom gazetę, zasłania nią twarz podczas jazdy schodami ruchomymi. – Ewidentnie ma z całej sytuacji spory ubaw, ale równolegle też umiejętnie chwali się, lansuje, sheruje dalej bardzo dobrą dla siebie wiadomość – tłumaczy Tkaczyk.
Można by taki filmik odebrać jako skrajne samochwalstwo, gwiazdorstwo i lans nie do zniesienia. – Tyle że u niego jest to cały zestaw: mowy ciała, tego, jak się zachowuje, jaki ma dystans do siebie, że wręcz przeciwnie, budzi to w ludziach pozytywne uczucia – opowiada Inga Bielińska.
Efekt jest taki, że jego lans, jego chwalenie się mniejszymi i większymi sukcesami wciąga bardzo szeroką rzeszę, często zupełnie mu obcych ludzi, jako po prostu ciekawa treść. Do tego stopnia, że on sam stał się marką. Polecenie, pochwalenie przez niego na Facebooku przynosi korzyści, mówi się już wręcz o „efekcie Sadka”. Nie wierzycie? Przykład pierwszy z brzegu: gdy Sadek udostępnił informację o starcie nowego start-upu Zapakuj.to i pochwalił ten pomysł, w ciągu kilku godzin z jego przekierowania młoda firma miała już cztery zamówienia.
– To działa, bo Sadowski nie pozwala na zbytnie przechwalanie siebie i swojej firmy. Wie, że przesyt, podkręcenie, nadmierne epatowanie sukcesem zadziała odwrotnie. Tak zdarzyło się, gdy jeden z serwisów informacyjnych wywiad z nim zatytułował „Młody milioner”. Raz, że ten „milioner” to nieprawda; dwa, zadziałało to oczywiście na ludzi jak płachta na byka i zamiast podziwu Michał zebrał hejt – tłumaczy Tkaczyk.
To jednak w jego działaniach była wyjątkowa i nie przez niego zawiniona sytuacja.
Niejeden Sadowski lansem zbudował i buduje swoją pozycję. Łukasz Jakubiak prowadzący swój kanał na YouTube „20m2”, blogerki modowe, nastoletni vlogerzy – oni wszyscy bez krygowania się informują o swoich kolejnych mniejszych i większych sukcesach. Ale i o porażkach, bo w końcu chwalenie się polega nie tylko na wychwalaniu, ale także na pokazywaniu, że niepowodzenia to także naturalny element życia.
Oczywiście w tej grupie „nowych lansujących” nietrudno o przekroczenie cienkiej linii i utracie coelhowskiej „godności i skromności”. Mistrzem w tej dziedzinie był „najmłodszy polski milioner”, który skończył z zarzutami jako „Piotr K.”. Takie przykłady mistrzów kreowania wizerunku, za którymi nie stoi realna wartość, niestety skutecznie przypominają nam o pochwale skromności. Jak głęboko zakorzenioną mamy tę normę, widać w tym, jak moi eksperci mówią o chwaleniu się. Coach woli słowo „informować”. Ekspert od szkoleń biznesowych „budowanie marki osobistej”. Specjalistka od PR używa określenia „propagowanie” i podkreśla, że w przypadku jej rozmówców to znacznie lepszy termin na to, co robią.
– Możemy rozumieć rolę dobrego PR, możemy doceniać umiejętności autopromocyjne, ale nie jest łatwo przełamać wielowiekowe uprzedzenia – tłumaczy antropolog. I na koniec pyta: – Da mi pani znać, jak tekst się ukaże?
– Pewnie. Pochwalę się i wyślę SMS-a ze zdjęciem gazety – śmieję się.
Chyba najlepiej jednak będzie, gdy Paweł Tkaczyk oznaczy wszystkich ekspertów z tekstu i jego autorkę, i przyzna zbiorowe punkty do lansu.