Jest jedno pytanie, które tu, nad Wisłą, od lat zajmuje nas wszystkich: dlaczego, mimo Chopina, powstańczej odwagi, Solidarności, papieża, piękna kurpiowskich wycinanek i dostępu do morza, Polska wciąż uporczywie nie jest Wielka? Teorii na temat tego, co hamuje nas w drodze do Wielkości, jest wiele; żadna na tyle mocna, by zakończyć sprawę. Jedni winią historię, inni geografię; jedni polską duszę, drudzy wrogów. Możemy się różnym teoriom przyglądać i drążyć ich prawdziwość – ale ciekawie też spojrzeć na tę dyskusję z lotu ptaka.O tym, co nam przeszkadza w byciu Wspaniałymi i jak odpowiedź na to pytanie określa, kim jesteśmy.
A widać stamtąd rzeczy następujące: po pierwsze co do tego, że na Wielkości nam zbywa, zgodni są absolutnie wszyscy. Skala lamentu się co prawda różni. Dla jednych Polska jest w kompletnej ruinie, dla innych tylko w drugiej lidze – ale tak czy siak, Wielkości na chwilę obecną nie przyznaje nam nikt. Po drugie wszyscy – z lewa, prawa i ze środka – widzą Wielkość naszą jako zasadniczo osiągalną, przynajmniej teoretycznie. Przeczuwają jej możliwość, majaczy im w oddali, widzą na śniegu jej trop. Po trzecie na pytanie, co nas przed Wielkością powstrzymuje, są generalnie dwa rodzaje odpowiedzi. Odpowiedź A: błąd jest w nas. Odpowiedź B: winni są Oni. To właśnie ta dychotomia od lat wyznacza główne ramy naszej ideologicznej „nadbudowy” i napędza najgłębszy konflikt polityczny.
Kto ma rację? Nie wiadomo. Na pewno nie wiem tego ja. Ale – i to jest właśnie najciekawsze – zaznacz swoją odpowiedź, a powiem ci, kim jesteś.
Wielkość jak koń
Zgodnie z dobrym obyczajem chciałoby się na wstępie uściślić problem i ową upragnioną Wielkość jakoś zdefiniować. To jednak trudne; przy polskiej Wielkości nawet Światowid cierpi na ciężki niedobór twarzy. Niektórzy na przykład widzą ją przez dość nieokreślony pryzmat historyczno-symboliczny: jej ostatecznym spełnieniem byłoby metaforyczne zmartwychwstanie Chrystusa Narodów czy, w wersji mniej górnolotnej, „powstanie z kolan”. Taką Wielkość się liczy w walucie emocjonalnej, w temperaturze charyzmy, mocy wpływu, sile międzynarodowego oddziaływania. Taka Wielkość to Międzymorze lub przynajmniej niekwestionowane przywództwo w Grupie Wyszehradzkiej. A więc dziś bylibyśmy Wielcy, jeśli ukłoniłby się nam Putin, pomodlił na Jasnej Górze Obama, po rozkazy przybył Orban.
Za taką Wielkością tęskni Jarosław Kaczyński, kiedy deklaruje raz po raz, że „Polska nie będzie kolonią”. Polska Wielka bowiem kolonizuje sama. Takiej Wielkości zazdrościł Węgrom Rafał Ziemkiewicz, kiedy chwalił Orbana, bo ten pokazał, „...że nie musi klęczeć przed Niemcami i Brukselą i może działać na innych warunkach”. Wielka Polska nie klęczy przed nikim. Paweł Lisicki po Wielkość również szedłby Orbanowym tropem. Jak mówił niedawno portalowi Kresy.pl, „Gdyby na Węgrzech doszło do takich napięć w stosunkach z UE czy USA jak w Polsce, to zakładam, że Orban wybrałby się do Moskwy, zrobił wspólną konferencję z Putinem i ogłosił zamiar przedsięwzięcia jakiejś wielkiej inwestycji”. Maluczcy bowiem dają się przestawiać jak pionki, a Wielcy rozgrywają. Wizję tę okrasza zwykle aspiracyjnie formułowana symbolika historyczna, gdzie zwycięstwa zbrojne od Grunwaldu wzwyż przeplatają się ze zwycięstwami moralnymi, w wersji to powstańczej, to wyklętej. Ale niekoniecznie; czasem chodzi po prostu o posłuch i o wpływ. Wielki – znaczy poważany, silny, dumny, cnotliwy, niczyj sługa, pan każdego. Zadowolony z siebie, bez kompleksów, samowystarczalny.
Najczęściej przywoływaną twarzą Wielkości nie jest poetycka wizja II Rzeczpospolitej Obojga Narodów, ale ekonomia. Wizją takiej Wielkości zadyndał nam dwa lata temu przed nosem George Friedman, świetnie łechtając tę aspirację, przewidując, że za 20 lat „Polska będzie jedną z głównych potęg Europy” i prześcignie Niemców, bo „jeśli przyjrzymy się ich PKB, to 40 proc. z niego stanowią zyski z eksportu. Wystarczy, że klienci przestaną kupować ich produkty i mamy przepis na katastrofę. Do tego jesteście bardziej stabilnym gospodarczo państwem od Niemiec”. Polska gospodarka, według Friedmana, miała triumfować, bo już dziś mamy „dużo złóż naturalnych i świetnie wykształcone siły robocze”. Wystarczy sam fakt, dodawał, że macie więcej informatyków niż inne państwa. Dokładnie tak wygląda miód na serce zwolenników tego typu Wielkości, choć jaki jest tego miodu dokładny skład, to sprawa szeroko dyskutowana. Na pewno sam PKB, ale może i standard życia obywateli, ilość kapitału zatrzymanego bądź wytworzonego nad Bałtykiem, stabilność polskich firm. Bez względu na szczegóły z tej perspektywy Wielki to ten, którego na to stać.
Są i inne wizje Wielkości. Jedni chcą dominować jakością kultury, inni budować armię i sojusze militarne, jeszcze inni potęgę państw widzą raczej w stabilnych instytucjach, których zazdroszczą gracze chaotyczni, jak choćby Ukraina. Niełatwo tę całą Wielkość, o którą nam wszystkim chodzi, dobrze opisać, ale na szczęście jest ona trochę jak ten koń: jaki jest, każdy widzi. Najwięcej jej w USA, pełno w Wielkiej Brytanii, całkiem przyzwoita ilość jest w Rosji, Niemczech czy w Szwecji. I tam przejawia się ona na różne sposoby – w posłuchu międzynarodowym, potędze militarnej, dostatku obywateli, mocy gospodarki, sile rażenia kultury, długości kolejek do urzędów imigracyjnych. A my?
Gorszy stolik
A my nie jesteśmy niby tacy znowu mali, może nawet jesteśmy i Przyzwoitego Wzrostu. W końcu obaliło się komunizm, dostało do UE i do NATO, przetrwało się kryzys światowy bez większego uszczerbku. „Economist” czy „Financial Times” co jakiś czas wypuszcza artykuł o polskiej obietnicy Wielkości. Na nikim jednak nie robimy piorunującego wrażenia; światowe potęgi nas ignorują bądź strofują, nawet uchodźcy do nas jakoś nie za bardzo prą. Wciąż siedzimy przy tym gorszym stoliku na weselu, tylko prawie bogaci, tylko prawie ważni, może i w garniturze, ale kusym, od gorszego krawca; pan młody do nas zagada, ale się nie przysiądzie.
Uważamy tak wszyscy, czy to ze względów faktycznych, czy z powodu nieusuwalnie zakorzenionych w polskiej duszy kompleksów. Choćby prezes PiS, którego zdobywająca poklask tłumów retoryka w trzech czwartych opiera się na krytyce obecnego stanu Rzeczypospolitej. Polska jest w ruinie; nie działają instytucje, media, służba publiczna; wszędzie korupcja, układ i zniszczenie. Nic zresztą w tym dziwnego, skoro kierujący nią ludzie to „nieszczęsne, peryferyjne, naśladowcze, małpiarskie elity”. Co tam zresztą instytucje państwa; najgorsze jest to, że Polska w tej chwili nie ma za grosz godności, która jest przecież warunkiem wstępnym powstawania z kolan. „Chcemy, by Polacy mogli być ludźmi godnymi. Polska silna, dostatnia, sprawiedliwa i godna, licząca się w Europie i na świecie – to jest nasz cel” – mówił Kaczyński niedawno na spotkaniu wyborczym Anny Marii Anders, z którego to stwierdzenia za pomocą elementarnej logiki można wywieść, że w takim razie w tej chwili Polska nie liczy się nigdzie, jest państwem słabym, biednym i niesprawiedliwym. To wszystko zresztą to epitety miękkie; prawdziwa retoryka kryje się w słowach okołosmoleńskich. Tu państwo jest nie tylko nieudolne, ale skompromitowane, zdradzieckie, niemoralne; może i blisko jest przesilenia, ale grzech wciąż przenika ten nasz nie-wielki kraj. Kolejną porcję lamentu nad małością Polski przyniosła sprawa Trybunału Konstytucyjnego, gdzie gotowość niektórych instytucji polskich na przyjęcie interwencji ciał zewnętrznych, jak UE czy Komisja Wenecka, była dla obozu rządzącego świadectwem serwilizmu i nawykowej naszej, no niech już będzie, że przytoczę ten okropny epitet, który zawdzięczamy tak naprawdę obu obozom, „murzyńskości”.
Ale i dzisiejsza opozycja, wszelki anty-PiS, wszystko, co nienarodowowyzwoleńcze, niesmoleńskie i niekościelne, też nie ma o stanie Polski najlepszego zdania. Wciąż pamiętamy taśmy Bartłomieja Sienkiewicza, szefa MSW w rządzie Platformy, który w prywatnej rozmowie stwierdził, że „państwo polskie istnieje teoretycznie”, a Polskie Inwestycje Rozwojowe, duma rządu Tuska, to „ch..., d... i kamieni kupa”. Nawet jednak ci, którzy chcieliby bronić osiągnięć cywilizacyjnych i gospodarczych III RP, nie są przekonani, że do Wielkości nam już blisko. Tu mówi się przecież głównie o „doganianiu” – doganianiu Zachodu, przybliżaniu się do światowych potęg. A kto za czymś goni, ten jeszcze tego nie ma. Głównym zarzutem do polityki zagranicznej PiS jest właśnie hamowanie tego biegu przez destabilizację, spadki ratingu i plamienie reputacji Polski w oczach opinii międzynarodowej. Te lęki można odnaleźć u wielu dziś niepokornych (jakże zmienia się krajobraz) publicystów. Jacek Żakowski w niedawnym felietonie dla Wirtualnej Polski wzywał MSZ Waszczykowskiego do wzięcia się w garść, bo inaczej „na mapie mentalnej Zachodu Polska zostanie przesunięta jeszcze dalej na wschód, czyli w głąb mrocznych półperyferii. Będziemy trochę bardziej jak Turcja czy Rosja, a trochę mniej jak Hiszpania czy Finlandia, nie mówiąc o USA czy Niemczech”. Wynika z tej myśli, że rzeczone półperyferie nie są dla nas zagrożeniem nowym, bo PiS nie tyle zainicjuje naszą w nie podróż, a po prostu wepchnie nas w nie „jeszcze dalej”.
Nieważne, czy pragniesz godności i posłuchu, czy gospodarczej siły i dobrej opinii – Polska i tak wciąż nie staje na wysokości zadania. Prawdziwa Wielkość się nam uporczywie wymyka na wszystkich prawie frontach. Dlaczego?
Źli oni, brzydcy my
Na pytanie, dlaczego niektóre kraje radzą sobie lepiej, a inne gorzej, próbowano odpowiadać już wiele razy. Czy chodzi o kulturę, o kapitał społeczny, o mniejszą lub większą kontrolę państwa nad gospodarką, o kapitał przez niektórych „szczęśliwie” zagrabiony koloniom lub niewolnikom, a może o klimat? W słynnej książce „Dlaczego narody przegrywają” Daron Acemoglu i James Robinson twierdzą na przykład, że warunkiem sukcesu krajów są przede wszystkim stabilne i pluralistyczne instytucje demokratyczne. Rafael Di Tella i Robert MacCulloch w pracy „Culture, Beliefs and Economic Performance” zwracają raczej
uwagę na kulturę. Z ich badań wynika, że na dobrostan ekonomiczny mocno wpływają przekonania kulturowe; na przykład im głębsza wiara obywateli w beznadziejność własnej sytuacji i w strukturalną niemożność wydostania się z dołka, tym gorzej dla ich ogólnej pomyślności.
Ale my chcemy patrzeć na tę dyskusję z lotu ptaka; stamtąd trudno testować teorie, łatwiej zaś zobaczyć, jakie są główne nurty wyjaśnień. A w Polsce mamy takie dwa.
Jedni mówią: to Oni. Oni nas tak załatwili, Oni nas pogrążają. Dlaczego Polska trwa w miernocie? Kaczyński w wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” opowiada: „Generalnie taki stan Polski... dla wielu sił w Europie jest stanem optymalnym, a wszelka zmiana jest stanem nieoptymalnym. Do tego dochodzi bardzo silny nacisk różnych polskich grup, które mają kontakty europejskie”. Na wiecu w Łomży twierdził z kolei, że to pewne siły „chcą utrzymać Polskę jak najniżej, by służyła innym, by Polacy na nich pracowali, żeby Polska była pewnego rodzaju kolonią”. O kanclerz Niemiec wielokrotnie mówił, że Polskę traktuje czysto instrumentalnie: „Nie ma wątpliwości, że Merkel reprezentuje to pokolenie polityków niemieckich, które chce odbudować mocarstwowość Niemiec. Elementem tego jest strategiczna oś z Moskwą, a w tym może przeszkadzać Polska” – Tusk i inni, według Kaczyńskiego, nie rozumieli tego zagrożenia i dlatego poddali Polskę dalszej wasalizacji. A może sami byli agentami Onych?
Wielu publicystów podziela obraz świata, w którym Polsce nieustannie podcinają skrzydła inni gracze. Niektórzy z tych graczy wyglądają przyjaźnie, ale nie można dać się zwieść: „Nieważne, czy jesteśmy przedmiotem w rękach Brukseli, czy w rękach Waszyngtonu. Gra idzie o suwerenność” – mówił w portalu Kresy.pl redaktor naczelny „Do Rzeczy” Paweł Lisicki. Suwerenność rozumianą nie tylko w kontekście stosunków międzynarodowych, ale też kulturowo, jako wolność od weganizmu i rowerów.
Polska byłaby już dawno Wielka, gdyby nie ciągły napór kolonizatorsko-delegitymizująco-łupieżczy krajów Zachodu z jednej strony, a Rosji z drugiej. Polska urosłaby w siłę, gdyby nie wrogi element immanentny, toczący rakiem jej struktury. Walka o Wielkość to wciąż powtarzająca się walka z tradycją rozbiorów; tę walkę oddaje się walkowerem w momencie zaufania przeciwnikowi. Dlatego też Kaczyński mówił kiedyś, że „polski polityk musi wiedzieć, że ze względu na specyficzną sytuację Polski często trzeba się przeciwstawiać wszystkim i umieć to psychicznie i moralnie znieść. Jeśli się tego nie potrafi, lepiej się tym nie zajmować”.
W takiej narracji każdy problem jest problemem narzuconym z zewnątrz. Czystość polskiego rdzenia plamiona jest obcym lub niemoralnym wpływem. Gdyby nas tylko nie próbowali rzucić wciąż na kolana, gdyby z uporem maniaków nie kładli nam kolejnych jarzm na karku, dawno już bylibyśmy wyprostowani.
Tymczasem jest jeszcze druga opowieść, o zgoła innym wydźwięku. W tej historii winni jesteśmy my – nasza przyrodzona niedoskonałość, która nie chce się wyprostować i uporczywie plami świetność świata Zachodu, do którego nas dopuszczono, choć wciąż patrzy się tu na nas jak na słonia w składzie porcelany. Mamy w sobie zaścianek; trzeba z nim walczyć, trzeba próbować pokonać go, jak pokonuje się alkoholizm; niby nie da się go raz na zawsze wykorzenić, ale można unieszkodliwić.
I tak z tej perspektywy nasza Wielkość jest zawsze ofiarą gaf, prowincjonalizmu, peryferialności. Przybywa nam jej, gdy wchodzimy na salony i stajemy się w ramach jakiegoś układu, jak to się często mówi, „pełnoprawnym graczem” (sformułowanie obnażające kompleksy; dom mody Diora nie mówi przecież o sobie, że jest „modny”, natomiast chętnie powie tak o sobie H&M). Ubywa jej zaś, gdy wyłazi z nas – znów słowami Jacka Żakowskiego – Wąchock Zachodu. „Jeżeli chcemy być traktowani jak Brytyjczycy, Niemcy, Amerykanie – pisze – musimy po prostu się zachowywać jak oni. Gdy zachowujemy się inaczej, jesteśmy traktowani inaczej. (...) Kto tego nie rozumie, ten szukając respektu, łatwo popadnie w śmieszność”. To ten punkt widzenia, z którego mówi się o sprzeciwie wobec przyjęcia uchodźców nie jako o humanitarnym skandalu i pogwałceniu braterstwa UE, ale jako o faux pas, świadectwie zaściankowości, ujawnieniu się przyrodzonego naszym duszom chłopstwa.
Jakiś czas temu TVN24 Bis zrobił wywiad z Marcinem Piątkowskim, starszym ekonomistą Banku Światowego, który pięknie pokazywał, że to Polak jest największą przeszkodą dla Polaka. „Przez 500 lat polska była na peryferiach Europy, i politycznych, i kulturowych, i gospodarczych. I w 25 lat udało nam się odrobić 500 lat gospodarczego, ale i politycznego i cywilizacyjnego zacofania” – chwali ekonomista, przyznając jednocześnie, że jest jeszcze wiele do zrobienia w kwestii skrócenia dystansu do Możnych Tego Świata. Ale jak Polsce udało się dojść tak daleko? „Wiele było czynników, oczywiście reformy, które wprowadzono po 1989 r. Również to, że po raz pierwszy w historii polskie społeczeństwo w całości zaimportowało – i to jest bardzo ważne – instytucje, reguły i normy społeczne Zachodu”. Gdybyśmy reformowali się jako my, to wynikłby z tego wielki chaos, gdzie ja szabelką walę w twoje liberum veto w deszczu fragmentów szat jakiegoś Rejtana.
No ale niby ubrał się człowiek w te obce normy, ale one tu odstają, a tu drapią; wciąż stary demon w człowieku tkwi i tu, i ówdzie wychynie mu źdźbło słomy z buta, cofając go znów parę kroków do Wąchocka. Znamy tę opowieść, prawda?
Gniew i Wstyd
Odpowiedź na pytanie, dlaczego nie jesteśmy Wielcy, rozgrywa się więc na osi dwóch emocji: gniewu i wstydu. Gniew jest odpowiedzią sprawiedliwego na niesprawiedliwość; wstyd przychodzi, gdy spod garsonki z jedwabiu wylezą nagle człowiekowi barchanowe reformy. Gniew jest samouzasadniający, potrzebuje przekonania o własnej racji; wstyd karmi się niepewnością, jest reakcją na przeczucie o niestabilności naszej pozycji, wyrazem troski o swoją nieadekwatność. Każda z tych emocji ma inny obraz własnej kontroli nad sprawą. Gniewni nie zrobili nic, są niewinni; wszak grzesznik się nie gniewa, gniewać się może jego ofiara. Gniew oznacza, że kontrola nad porażką jest gdzie indziej. Wstydliwi zaś czują, że wina jest ich. Nawet gdy są bierni, nawet gdy zdaje się, że nie robią nic, to ich osoba wciąż może jakoś zatruwać rezultat sytuacji. Rozgrzeszą się więc mniej chętnie. Podział na grzesznych wstydliwych i czystych gniewnych idzie mniej więcej po linii prawica – reszta; choć nie jest to regułą. W biczowaniu zakompleksionej polskości jako głównej przyczyny naszych porażek celuje choćby prawicowy Rafał Ziemkiewicz – a duża część lewicy polskie porażki rozumie jako konsekwencję globalnego kapitalizmu i gniewnie błyska oczami w stronę jednego procenta. Z grubsza jednak prawdą jest, że rządy SLD, a potem Platformy tłumaczyły sobie naszą drugoligowość rzeczami wstydliwymi i starały się wciskać barchany z powrotem w garsonkę, a rządy PiS szukały przyczyn na zewnątrz i strzelały gniewem w tych, którzy ośmielili się barchany owe zauważyć.
Nie wiem, czy rację mają gniewni, czy zawstydzeni (choć preferencje swoje mam i wieczorami robię głównie we wstydzie). Na pewno prawda swoim odwiecznym zwyczajem leży pośrodku; i hamują nas własne wady, i krążą nad nami wrogie sępy. Z lotu ptaka mieliśmy w dyskusji o przeszkodach dla Wielkości szukać nie tyle prawdy, ile motywacji – wybierz swoją odpowiedź, a powiem ci, kim jesteś. Kto jest winny? Oni? Czy my?
Oni. My. Ale gdy zdamy sobie sprawę, że odpowiedź A rośnie na wstydzie, a odpowiedź B jest odpowiedzią gniewu, zaczynamy rozumieć, że twój wybór nie ma większego znaczenia. Psychoanalityk Heinz Kohut, zarazem fan i krytyk Freuda, twierdził, że nie ma dla psychiki ciężaru większego niż wstyd. Kto ten ciężar umie unieść, po prostu się wstydzi – i cierpi. Kto zaś nie potrafi, wpada w gniewną furię. Siła gniewu jest taka, że można od razu zapomnieć o własnych winach i barchanach; energia duszy kieruje się na innego i to tam szuka zła. Im większy wstyd, tym większy gniew; im większy gniew, tym większa ulga.
I tak szukając przyczyn naszej porażki w dążeniu do Wielkości, znaleźliśmy starą prawdę o sobie samych: wszyscy, z lewa, z prawa, z centrum, mamy kompleksy.