Wyobraźmy sobie, że premier Beata Szydło została porwana. (Tu zaznaczam: nie wzywam do porwania nikogo, a już na pewno nie premier rządu. Tłumaczę się również: filozofowie mają to do siebie, że wymyślają różne dziwaczne sytuacje, żeby zilustrować to i owo. To właśnie taka ilustracja! Dodaję, by nie było wątpliwości: Nie porywajmy! Porwania są złe. Kto porywa, ten trąba).
A więc porwano premier Szydło, zachloroformowawszy ją uprzednio podczas porannego spaceru po bułki. Budzi się premier Szydło po kilku godzinach. Bułek ani śladu, a poza tym nie może się ruszyć. Jest przywiązana do czegoś, co wygląda jak łóżko szpitalne. Rozgląda się dookoła – obok niej leży nieprzytomny mężczyzna. Wygląda na to, że połączono ich siecią rurek i kabli. Z wenflonu premier Szydło płynie chyba do mężczyzny jej własna krew! Jak każdy normalny człowiek w takiej sytuacji premier Szydło zaczyna krzyczeć. Od razu otwierają się drzwi; do sali wpada grupa osób. Wyglądają dziwnie sympatycznie, twarze mają inteligentne, jeden trzyma nawet flet, drugi tubę i aż się przekrzykują, żeby wszystko premier Szydło wyjaśnić.
A oto, co się stało: grupa osób to wielbiciele Bacha. Nieprzytomny mężczyzna to wirtuoz skrzypiec, który Bacha gra tak, że na grobie Bacha zakwitają stokrotki i płaczą, ze wzruszenia załamując wątłe swoje listki. Ale spadło na świat wielkie nieszczęście („Nieszczęście straszne, pani premier! – krzyczy jedna z obecnych, wyciągając ramiona ku niebu i upuszczając dramatycznie flet), a mianowicie wirtuoz zachorzał na nerki. Może jeszcze uniknąć śmierci, daj Bóg, ale by go uchronić, trzeba połączyć jego krwiobieg z krwiobiegiem osoby zdrowej, takiej, która ma antyciała X, Y oraz Z.
Nikt takich przeciwciał nie ma – tylko mięsień sercowy cudownie przemienionej hostii z Legnicy oraz premier Szydło. Dlatego wielbiciele Bacha zdecydowali się postąpić strasznie i premier Szydło porwać, a potem pozwolili sobie podłączyć ją do wirtuoza. Jest im co prawda ogromnie przykro, rozumieją trudną sytuację pani premier, a także fakt, że spoczywa na niej odpowiedzialność za państwo, sprawa górnicza, kryzys konstytucyjny... ale sztuka, Sztuka przez duże S, Muzyka przez M gigantyczne jak Mamut czy nawet Matterhorn tego właśnie wymaga; co do tego nie ma wątpliwości. Zresztą premier Szydło musi leżeć w tym łóżku krótko – niecały rok.
Co powinna zrobić premier Szydło? Jeśli uważasz, że powinna leżeć i czekać, aż wirtuoz ozdrowieje, wyślij SMS o treści „1”. Jeśli zaś sądzisz, że powinna postukać się w głowę, zawołać policję i zażądać natychmiastowego odłączenia, wyślij SMS o treści „Aborcja jest dozwolona”.
Powyższa historia bowiem to luźna adaptacja eksperymentu myślowego słynnej filozofki Judith Jarvis Thomson z jej artykułu „A Defense of Abortion”, czyli „Obrona aborcji” – i jest to oczywiście analogia do sytuacji kobiety, która zachodzi w ciążę w wyniku gwałtu. Tak jak w sytuacji gwałtu bohaterka nagle i wbrew swojej woli znajduje się w okolicznościach, w których jej ciało jest absolutnie niezbędne dla życia kogoś innego.
Zwolennikom całkowitego zakazu aborcji, takim jak premier Szydło, bardzo trudno zrozumieć aborcyjnych „liberałów”. Ale jeśli w ogóle istnieje sposób na to, by ich może nie tyle przekonać, ile na racje drugiej strony trochę uwrażliwić, to jest nim właśnie eksperyment myślowy Thomson. Dlaczego? Bo w tej analogii, czyli narzędziu, które pomoże nam spojrzeć na sprawę z innej strony i uwyraźnić nasze sądy moralne, z miejsca oddaje się im główne pole sporu: grający rolę płodu wirtuoz jest bowiem bezapelacyjnie człowiekiem. Nie płodem, zarodkiem, tkanką – ale wspaniałym i zdolnym przedstawicielem naszego gatunku. Sama Thomson wcale nie uważa zygoty za człowieka; sądzi jednak – słusznie, jak myślę – że dyskusja na temat tego, kto, dokładnie od którego dnia i dlaczego jest człowiekiem, jest skazana na filozoficzne niepowodzenie. Dlatego mówi: na potrzeby dyskusji załóżmy arbitralnie, że każdy płód człowiekiem jest i basta – a potem zobaczmy, co z tego wynika dla kwestii aborcji. Co rozjaśnia nam historia o wirtuozie?
Intuicje są tu, zasadniczo rzecz ujmując, dwie. Po pierwsze: każdy się zgodzi, że gdyby premier Szydło zdecydowała się wirtuozowi pomóc, to byłby to gest piękny, prawdziwe poświęcenie, o którym bardowie polscy długo jeszcze mogliby śpiewać przy biesiadnych stołach, zerkając na damy. Ale jest i druga intuicja, a mianowicie, że przecież nie może być tak, że premier Szydło użyczyć wirtuozowi swoich płynów ustrojowych MUSI.
Są oczywiście rzeczy, które mogą sprawić, że CHCE to zrobić: podziw dla Muzyki, zwykła chęć pomocy, szacunek dla ludzkiego życia, głęboki nawyk służenia bliźnim, wiara, nadzieja, miłość, nadaktywne superego. Ale na miłość boską, nie może tak być, że ma taki absolutny obowiązek. Że w ogóle nie dajemy jej żadnego prawa, by mogła miłośnikom Bacha powiedzieć: wybaczcie, to moja krew i mój konstytucyjny kryzys, niestety nie, następnym razem, wyciągam wenflony. Może mniej byśmy wtedy taką premier Szydło lubili, może patrzylibyśmy na nią bykiem, że nam takiego wirtuoza załatwiła z zimną krwią, więdłyby wokół stokrotki i nikt by jej nie powiedział dzień dobry, ale wszyscy intuicyjnie czujemy, że i tak nie moglibyśmy jej takiej pomocy odgórnie nakazać. Że ostatecznie decyzja powinna należeć do niej. Że tak po prostu zmusić ją do tego jest niewłaściwie i nieludzko. Prawda?
Jeśli prawda, to w technicznych terminach moralnych sprawa wygląda tak: pomoc wirtuozowi jest GODNA POCHWAŁY. To niewątpliwie dobry uczynek. Ale premier nie ma OBOWIĄZKU trzymania wirtuoza przy życiu. Ma PRAWO do tego, by odejść. Jest to MORALNIE DOPUSZCZALNE, choć niekoniecznie piękne. Pomoc byłaby SUPEREROGATYWNA, czyli na moralną szóstkę plus. Nawet jeśli – jak w analogii Thomson – uznamy, że płód jest człowiekiem. A nawet nadczłowiekiem, cudownie poczętym ze skrzętnie ukrywanego związku Polihymni i Euterpe.
Każdy ma jakieś marzenia; ja bym chciała, żeby premier Szydło przeczytała kiedyś taką historyjkę i dopuściła do siebie myśl, że dobro uczynku i obowiązek jego wykonania to dwie różne rzeczy – a więc że można mieć prawo do niewykonania czynów chwalebnych. Dobry argument, taki jak ten Thomson, wart jest przynajmniej zastanowienia, a mam wciąż silne przekonanie, że jest gdzieś w premier Szydło dużo zdrowego rozsądku. Ale jeśli to by jej nie przekonało do obrony „kompromisu” aborcyjnego, to mam w zanadrzu coś specjalnego, o sile rażenia innego typu. To argument Pawła Kukiza, który w TVN 24 dokonał niedawno najgenialniejszej retorycznej wolty w historii, niespodziewanie przekuwając pewien rodzaj aborcji w obowiązek narodowy i prawicową powinność. Powiedział on do Moniki Olejnik mniej więcej tak: „Wie pani, jak sobie wyobrażę, że polską kobietę zgwałci banda... no... uchodźców... to kazać urodzić takiej kobiecie byłoby okrucieństwem”. Ech.
Dziennik Gazeta Prawna