Bojowcy PPS uprowadzili dziesięciu wywrotowców uwięzionych na Pawiaku w takim stylu, że oszołomili, a potem zachwycili nawet Rosjan. Tak jak to zaanonsowano, około pierwszej w nocy przy bramie Pawiaka pojawił się baron Andreas von Budberg w towarzystwie kilku żandarmów. Po okazaniu papierów wpuszczono ich do środka, a dowódcę grupy odprowadzono do kancelarii, gdzie poczekał na zjawienie się szefa zmiany, niejakiego Maciulewicza.
Dziennik Gazeta Prawna
Dziennik Gazeta Prawna
Baron siedział przy biurku, „założywszy nogę na nogę, niedbale, obojętnie, bębniąc palcami po stole i pogwizdując po cichu” – opisywano na łamach podziemnej gazety PPS „Naprzód”. Kiedy Maciulewicz się zjawił we własnej kancelarii, przybysz powitał go po niemiecku słowami: „Proszę siadać, niech pan się nie krępuje”. Dokumenty leżące na biurku nie budziły wątpliwości. Oberpolicmajster Warszawy Piotr Meyer nakazywał szefostwu Pawiaka przekazanie pod opiekę barona grupy więźniów. Mieli oni zostać przewiezieni do Pawilonu X Cytadeli i tam oczekiwać na egzekucję.
Na liście znajdowało się dziesięciu niebezpiecznych wywrotowców. Siedmiu socjalistów z PPS, dwóch komunistów z Proletariatu i endek z Narodowego Związku Robotniczego. Jednym słowem cały przekrój społeczeństwa Królestwa Polskiego buntującego się przeciwko rosyjskiej niewoli. Do spółki Polacy i Żydzi. Maciulewicz zatwierdził zgodę na transport i wydał rozkaz podstawienia więziennego powozu. Zbliżał się świt 24 kwietnia 1906 r. – tak zaczynała się najbardziej elegancka ucieczka, jaką się udało Polakom zorganizować w ciągu ostatnich 110 lat.
Czekając na egzekucję
Po burzliwym roku 1905 kolejny zaczynał się równie niespokojnie. Za sprawą aresztowań, represji i lokautów udało się władzom rosyjskim stłumić otwarty bunt robotników. Carska policja rozbiła również Organizację Spiskowo-Bojową PPS. Jednak krwawa pacyfikacja strajków i demonstracji oraz aresztowanie najniebezpieczniejszych wywrotowców nie oznaczało złamania społecznego oporu.
Pod egidą Józefa Piłsudskiego nastąpiło reaktywowanie zbrojnego ramienia Polskiej Partii Socjalistycznej pod nazwą Organizacja Bojowa. Z inicjatywy towarzysza „Wiktora” za granicznym kordonem, w Krakowie, założono pierwszą szkołę dla terrorystów. Piłsudski osobiście przygotował sześciotygodniowy program szkolenia obejmujący m.in. naukę strzelania, konstruowania bomb czy taktykę walki w mieście. W krótkim czasie przewinęła się przez nią ponad setka uczniów. To pozwoliło wiosną 1906 r. wznowić ataki na okupanta.
Rosjanie odpowiedzieli zaostrzeniem i tak już brutalnej polityki. Na terenie ziem Królestwa Polskiego wprowadzono stan wojenny, co pozwalało aresztować każdą podejrzaną osobę i wytoczyć jej proces przed sądem wojskowym. Te zaś mogły ferować wyroki śmierci bez prawa apelacji. A nawet nakazać natychmiastową egzekucję. No, chyba że chodziło o osobę nieletnią. Z tym jednak poradził sobie generał-gubernator Warszawy Gieorgij Skałon. Zaraz po balu sylwestrowym, rozpoczynającym 1906 r., rozkazał zabić bez wyroku sądu 16 anarchistów podejrzanych o udział w serii zamachów bombowych. Większość z nich nie była pełnoletnia. Rozstrzelano ich w połowie miesiąca, w trzech turach na stokach warszawskiej Cytadeli. To zapowiadało, czego można się spodziewać w nadchodzącej przyszłości.
Po fali aresztowań do więzień trafiło ok. 4,5 tys. osób podejrzanych o działalność spiskową. Tym, którym udowodniono powiązania z rewolucjonistami, groziła śmierć. Wśród nich znaleźli się Maksymilian Horwitz i Paweł Lewinson – dwaj dobiegający trzydziestki działacze PPS. Horwitz niedawno ukończył studiowanie fizyki na Uniwersytecie w Gandawie, gdzie zrobił doktorat, po czym objął w Warszawie posadę dyrektora szkoły rzemiosł dla młodzieży żydowskiej. Lewinson pracował w redakcji podziemnego pisma „Robotnik”. Władze carskie podejrzewały obu (jak najbardziej słusznie) o działalność wywrotową. A to oznaczało rychło kulę lub szubienicę.
Młodzi więźniowie nie zamierzali jednak bezczynnie czekać na to, co przyniesie los. Udało im się skontaktować z jednym z przywódców PPS, adwokatem Feliksem Konem. Posługując się fałszywym dowodem tożsamości, mecenas odwiedził aresztowanych. A ci w pokoju widzeń zręcznie przekazali mu plan ucieczki. Horwitz i Lewinson mieli sporo czasu, by obserwować procedury obowiązujące na Pawiaku. Szybko zorientowali się, że nie wykonuje się tam egzekucji. Skazańców po wyroku transportowano specjalnym powozem do cieszącego się wyjątkowo złą sławą X Pawilonu Cytadeli. A potem kończyli żywot na jej stoku.
Oba więzienia były bardzo pilnie strzeżone. Podobnie kursującym przeważnie nocą powozom przydzielano silną eskortę. Ale cały system nadzoru miał słaby punkt – poddani cara Mikołaja II niczego bardziej nie lubili od łapówek.
Rewolucjoniści i aktorzy
W Rosji z początku XX w. dawało się kupić dosłownie wszystko. Jak opisuje Andrzej Chwalba w książce „Imperium korupcji”, nabycie stanowiska ministra kosztowało 100 tys. rubli przekazanych szefowi rządu. Koncesje od władz na budowę linii kolejowej kupowano od urzędników za sumy od 20 do 80 tys. rubli. Dzięki czemu nawet zwyczajny urzędnik gminny po kilkunastu latach sprawowania funkcji potrafił zgromadzić ok. 100 tys. rubli.
Horwitz i Lewinson wybadali, że zastępca naczelnika Pawiaka do spraw więźniów politycznych Eugeniusz Dorengowski, który rocznie dostawał 700 rubli pensji, sprzeda się za 10 tys. Co nie było drobną sumą, więc Feliks Kon musiał uzyskać zgodę na jej wydanie od Centralnego Komitetu Robotniczego PPS. Piłsudski podszedł do sprawy sceptycznie. Przygotowania do rozwinięcia akcji Organizacji Bojowej szły pełną parą, więc każdy grosz na zakup broni na Zachodzie i szkolenie bojowców się liczył. Jednak Kon argumentował, że możliwe jest wyciągnięcie z Pawiaka nie dwóch, lecz dziesięciu skazańców, których czeka śmierć. Trzeba tylko przekazać łapówkę, a potem przygotować do działania fałszywą grupę żandarmów, która przy pomocy Dorengowskiego przejęłaby więzienny powóz i wywiozła skazańców na wolność.
Ostatecznie plan Horwitza i Lewinsona, a także ułożona przez nich lista więźniów do odbicia, zostały zaakceptowane przez CKR PPS. Uznano, że ocalenie dziesięciu Polaków i Żydów z różnych organizacji politycznych będzie najlepszą promocją idei antyrosyjskiego buntu. Do bezpośredniego kierowania operacją wytypowano wyróżniającego się od kilku lat bojowca PPS Jana Gorzechowskiego ps. Jur. Ów były urzędnik wydziału handlowego Kolei Nadwiślańskiej odznaczył się podczas akcji agitacyjnej wśród rosyjskich żołnierzy garnizonu warszawskiego, namawiając ich do dezercji i buntów. Za co trafił za kratki.
Jur-Gorzechowski imponował nie tylko odwagą i opanowaniem, lecz też wysoką, sprężystą sylwetką. „A przy tym pysznie wyglądał z tą swoją dużą brodą i w ćwikierze (monoklu – przyp. aut.) – istny oficer!” – opisywano go potem na łamach „Naprzodu”. Towarzysze z partii nazywali go często „facet z brodą”. Idealnie wręcz się nadawał do odegrania roli rosyjskiego dowódcy, poza jednym drobiazgiem – słabo mówił po rosyjsku. Na szczęście skojarzono, że carscy oficerowie z krajów nadbałtyckich, mający niemieckie korzenie, równie źle posługiwali się tym językiem. A niemieckim Gorzechowski władał całkiem dobrze. Wymyślono więc dla niego postać wyniosłego barona Andreasa von Budberga i sporządzono odpowiednie dokumenty. Przydzielono też grupę doświadczonych bojowców: Franciszka Ejdukiewicza, Antoniego Kolla, Edwarda Dąbrowskiego, Ignacego Szczepaniaka, Leona Jarząbkiewicza i Franciszka Łagowskiego.
Do odegrania roli żandarmów przygotowywali się oni w strażackiej remizie przy ul. Brackiej 11. Szkolił ich Rosjanin, sympatyzujący z rewolucjonistami, por. Aleksander Biełokopytow. W krótkim czasie nauczył podopiecznych zasad musztry i procedur, jakich powinni przestrzegać. Gorzechowskiego wprowadził w rolę niemieckiego arystokraty służącego w carskiej armii, a ten okazał się pojętnym uczniem. Cała grupa ćwiczyła też konwojowanie więźniów, tak aby potrafić szybko i zdecydowanie złamać wszelki opór. Postanowiono bowiem, że poza dwójką pomysłodawców ucieczki, inni aresztowani do końca nie dowiedzą się, iż wyjeżdżają z Pawiaka na wolność, a nie wprost na stok Cytadeli.
Facet z brodą
Po południu 23 kwietnia w gabinecie Eugeniusza Dorengowskiego zadzwonił telefon. Rozmówca przedstawił się jako oberpolicmajster Warszawy Piotr Meyer i zapowiedział przybycie w nocy konwoju po dziesięciu niebezpiecznych więźniów. Dorengowski sporządził dokumenty i nakazał rezerwację powozu więziennego wraz z woźnicą. Tak w godzinę zarobił sumę, na którą musiałby uczciwie pracować przez 12 lat. Po czym przekazał papiery swojemu zastępcy Maciulewiczowi, wyznaczonemu na dowódcę nocnej zmiany. „Także i ten ostatni prawdopodobnie był wtajemniczony w całą sprawę, ponieważ przed wydaniem więźniów powinien otrzymany telefonogram sprawdzić w kancelarii oberpolicmajstra” – twierdzi Waldemar Potkański w książce „Odrodzenie czynu niepodległościowego przez PPS w okresie rewolucji 1905 roku”. Ale na poparcie tej tezy nie przedstawia dowodów.
Po północy specjaliści od łączności Organizacji Bojowej przecięli telefoniczne łącza Pawiaka. Następnie przed bramą zjawił się Jur-Gorzechowski wraz z oddziałem. Wszyscy prezentowali się idealnie. Rosyjskie mundury na tę okazję specjalnie uszyło działające w konspiracji Partyjne Koło Krawców. Podobnie nie do odróżnienia od autentycznych przedstawiały się dokumenty przewozowe więźniów sporządzone w konspiracyjnej drukarni PPS ukrytej w jednej z piwnic na Starym Mieście.
Gorzechowski ani przez sekundę nie wypadł z roli. Gdyby nawet Maciulewicz dał się wcześniej przekupić, to na pewno „Jur” o tym nie wiedział. Równie wiarygodni okazali się fałszywi żandarmi. „Wyprężali się przed naczalstwem, ruki po szwom, salutowali bez zarzutu, papierosy palili ukradkiem, chowając je w rękaw, jak to zwykle czynią żołnierze, gdy naczalstwo w pobliżu” – wspominał uczestnik akcji na łamach „Naprzodzu”. Gorzechowskiego nerwy zawiodły tylko raz, gdy po długim oczekiwaniu podpisywał dokument przekazania aresztantów, pomylił się. Zamiast von Budberg, parafował po angielsku „of Budberg”. Ale nikt tego wówczas nie zauważył.
Po spełnieniu formalności zaczęto budzić więźniów i wyciągać ich z cel. Zaskoczeni nocną wizytą od razu podejrzewali, iż jadą na egzekucję. Kilku w pośpiechu przekazywało swoją ostatnią wolę kolegom. Stefan Judycki, który już nieraz uciekał z rąk żandarmów, tuż przed wejściem do powozu wyrwał się eskorcie. Nie dobiegł daleko. Przyszli oswobodziciele obezwładnili go i brutalnie zawlekli do pojazdu. Na sygnał „Jura” niczego nieświadomy woźnica ruszył i wtedy skazańców czekała największa w życiu niespodzianka. „Eskortujący więźniów żandarmi wyciągnęli mianowicie spod mundurów nowiutkie browningi i śmiejąc się do rozpuku, rozdali je więźniom, którzy po chwili konsternacji również parsknęli śmiechem jeszcze głośniej” – opisuje Wojciech Lada w książce „Polscy terroryści”.
Powóz opuścił w tym czasie teren więzienia, zaś „Jur” kazał woźnicy skręcić nie w stronę Cytadeli, lecz w przeciwnym kierunku. Gdy ten się zdziwił, jeden z żandarmów zaczął krzyczeć, że koło się łamie. Coraz bardziej oszołomiony woźnica zeskoczył z kozła, aby obejrzeć swój pojazd. Wtedy uśpiono go w najdelikatniejszy z możliwych sposobów. Zatykając nos i usta chustką nasączoną chloroformem.
Dziesięciu z Pawiaka
O tym, że niebezpieczni wywrotowcy są na wolności, carska policja dowiedziała się od anonimowego przechodnia. O piątej rano, przechodząc przez Ogród Kosera znajdujący się na rogu Żytniej i Okopowej, człowiek ów dostrzegł pusty powóz z końmi uwiązanymi do drzewa. W pobliżu znalazł mundury carskich żandarmów, szable i czapki. „Z rzeczy więźniów został w ogrodzie cukier, drobno porąbany w pudełku od tytoniu, dwie książki Buckle’a po rosyjsku, wreszcie znaleziono podarte dwa kawałki spodni kroju policyjnego i pusty flakon do chloroformu” – opisywano następnego dni na łamach krakowskiego dziennika „Czas”. Obok sterty rzeczy spał sobie smacznie, lekko tylko skrępowany sznurem, więzienny woźnica.
Obszerny artykuł w „Czasie” o spektakularnej ucieczce jej uczestnicy mogli sobie poczytać, rozkoszując się wolnością w okolicach Wawelu. W ciągu kilku godzin przerzucono ich przez graniczny kordon do Galicji, choć Rosjanie zorganizowali obławę. W Warszawie pozostał jedynie Jur-Gorzechowski. Jego towarzysze rozlepiali zaś wcześniej przygotowane plakaty. „Dziś w nocy wyrwaliśmy opryszkom carskim z Pawiaka wszystkich tych więźniów, którym groziła kara śmierci. Było ich dziesięciu – wszyscy są wolni” – oznajmiały z murów budynków. Na ogłoszeniach grubą czcionką wyeksponowano podpis fundatora ucieczki – Centralny Komitet Robotniczy PPS.
Gorzechowski mógł się napawać sukcesem, bo nikt z uczestników akcji nie wpadł. Nawet on, choć specjalnie nie grzeszył przezornością. „Pewnego razu, niedługo nawet po dokonanym fakcie, spotkałem się wypadkowo z nadzorcą więzienia, który wydał mi owych więźniów politycznych” – wspominał po latach. „Jechałem tramwajem... nagle tuż obok usiadł nadzorca. Spojrzałem na niego, a on również bacznie mnie obejrzał. W pierwszej chwili wydawało mi się, że poznał mnie. Sytuacja stała się drażliwą: lada chwila mógł zrobić alarm, krzyknąć na patrol i oddać mnie w ręce administracji, lecz widocznie nie starczyło mu determinacji” – dodawał „Jur”. Chwilę później to Maciulewicz zwiał z tramwaju.
Kiedy wreszcie, po wzięciu udziału w wielu akcjach bojowych, „Jur” wpadł w listopadzie 1907 r., policja i tak nie zorientowała się, z kim ma do czynienia. Mimo iż nadal prowadzono śledztwo w sprawie ucieczki z Pawiaka. Dzięki temu pół roku później wypuszczono Gorzechowskiego, nakazując natychmiastowe opuszczenie granic Królestwa Polskiego. W końcu „Jur” trafił do Krakowa, gdzie stawił się u Piłsudskiego i zgłosił akces do nowo zakładanej organizacji konspiracyjnej Związku Walki Czynnej.
Burzliwie czasy sprawiły, że zapomniano o brawurowej ucieczce. Choć rosyjska policja prowadziła śledztwo aż przez 10 lat. Koronkowa operacja PPS była też często wspominana w Europie ze względu na precyzję i zachowanie organizatorów. Nawet Rosjanie docenili to, iż wszystko zaplanowano tak, by obyło się bez ofiar. Te aspekty czyniły z uprowadzenia więźniów z Pawiaka niemal gotowy scenariusz filmu sensacyjnego. Taki też faktycznie powstał na początku lat 30. W oparciu o wspomnienia spisane przez Jura-Gorzechowskiego. Wyreżyserował go Ryszarda Ordyński, z wielkim Józefem Węgrzynem w roli głównej. Na premierę „Dziesięciu z Pawiaka” 19 września 1931 r. do kina Atlantic przybyli wszyscy kluczowi politycy. Na czele z prezydentem Ignacym Mościckim oraz premierem Aleksandrem Prystorem. Zjawił się też zupełnie niezapowiedzianie Józef Piłsudski z córkami. W kuluarach brylował oczywiście „Jur”, wówczas mąż sławnej pisarki Zofii Nałkowskiej. Mogąc już całkiem legalnie nosić mundur, jako komendant główny Straży Granicznej, a wcześniej będąc przez kilka lat dyrektorem Policji Państwowej.
Na premierze nie mogli się jednak zjawić kluczowi bohaterowie. A co więcej, nie byliby mile widzianymi gośćmi. Kręte ścieżki historii sprawiły, że dawni towarzysze broni stali się śmiertelnymi wrogami. Po ucieczce Maksymilian Horwitz i Paweł Lewinson stopniowo zbliżyli się do ruchu komunistycznego, stając się jego fanatycznymi zwolennikami. Gdy władzę w Rosji przejęli bolszewicy, byli więźniowie Pawiaka z entuzjazmem włączyli się w budowanie Związku Sowieckiego. Horwitz działał w Kominternie i redagował pismo „Kommunisticzeskij Internacjonał”. Z kolei Lewinson został redaktorem dziennika „Izwiestija”.
Niepodległa Polska zawadzała im na drodze do rewolucji światowej. Pojawienie się w granicach Rzeczpospolitej mogłoby się więc skończyć dla nich aresztowaniem. A za kraty obu dawnych skazańców odstawiliby podkomendni Jura-Gorzechowskiego. Tak paradoksalna sytuacja nigdy jednak się nie wydarzyła, a siedem lat po premierze „Dziesięciu z Pawiaka” stała się niemożliwa. Józef Stalin rozpoczął wielką czystkę w aparacie partyjnym i dwóm sławnym uciekinierom NKWD nie dało cienia szansy, by po raz drugi wywinęli się śmierci. ©?