USA Prawybory w tym stanie to decydujący moment dla kampanii Donalda Trumpa i Berniego Sandersa. Miliarder ma szansę umocnić prowadzenie. Jeśli senator z Vermont przegra, nie zostanie nominowany
Zwycięstwo Hillary Clinton w prawyborach wydaje się niezagrożone. Cieszy się ona poparciem ponad 50 proc. elektoratu, co daje jej dwucyfrową przewagę nad Berniem Sandersem / Dziennik Gazeta Prawna
Mieszkańcy „Empire State” wezmą udział w prawyborach jutro. Tutejsze przedwyborcze sondaże sprzyjają liderom wyścigu o nominację w obydwu partiach. Doskonale wypada w nich Donald Trump, który ma ponad 30 pkt proc. przewagi nad swoim najważniejszym rywalem Tedem Cruzem. U demokratów na prowadzeniu jest Hillary Clinton, która cieszy się poparciem ponad 50 proc. elektoratu, co daje jej dwucyfrową przewagę nad Berniem Sandersem.
Nowy Jork jest jednym z najważniejszych stanów w prawyborczym kalendarzu, bo daje możliwość zabezpieczenia głosów dużej liczby delegatów na partyjnych konwencjach. Do Cleveland w lipcu pojedzie z „Empire State” 95 przedstawicieli Partii Republikańskiej (GOP – Grand Old Party). Tylko trzy stany – Floryda, Kalifornia i Teksas – wyślą na konwencję większą liczbę delegatów. O jeszcze wyższą stawkę ścigają się w Nowym Jorku demokraci. Stan będzie na partyjnej konwencji reprezentowany przez 291 delegatów; tylko Kalifornia wyśle pod koniec lipca do Filadelfii więcej przedstawicieli.
Na najlepszej drodze do zwycięstwa w Nowym Jorku jest Donald Trump. Jego przewaga sondażowa jest tak duża, że już w niedzielę był jedynym republikańskim kandydatem, który kontynuował kampanię na terenie stanu. Miliarder, korzystając z tego, że jest w swoim mateczniku, może tutaj zabezpieczyć głosy ponad 70 delegatów – a nawet ponad 80, jeśli dzięki doskonałemu wynikowi w terenie uda mu się zgarnąć bonus przewidziany przez reguły panujące w nowojorskiej GOP.
Trump potrzebuje zwycięstwa w Nowym Jorku do budowy przewagi nad depczącym mu po piętach Tedem Cruzem. Na teraz miliarder zabezpieczył głosy 742 delegatów, co oznacza, że do uzyskania nominacji brakuje mu jeszcze 495. Na pierwszy rzut oka nie wydaje się to trudne, bowiem republikanie do końca prawyborów mają do rozdysponowania głosy 769 delegatów. Cruza obecnie popiera 529, czyli niewiele ponad 200 mniej. Chociaż wyborcza arytmetyka jeszcze sprzyja senatorowi z Teksasu – gdyby od tej pory przejął głos każdego z pozostałych delegatów, miałby ich 1271 (z 1237 potrzebnych do uzyskania nominacji) – to realnie Cruz nie ma już szans na zdobycie partyjnej nominacji przed konwencją.
Dlatego w tej chwili zarówno dla Trumpa, jak i Cruza najważniejsze jest dojechać na konwencję z możliwie jak największą liczbą delegatów. Jeśli miliarderowi uda się zdobyć nominację jeszcze w trakcie prawyborów, uchroni go to przed ryzykiem otwartej konwencji, na której mógłby przegrać walkę o możliwość startu w prezydenckim wyścigu. Jeśli mu się to nie uda, będzie mógł w Cleveland powiedzieć, że popierają go miliony Amerykanów – i że w związku z tym jest najlepszym kandydatem. Podobną narrację będzie mógł również przyjąć senator z Teksasu, udowadniając, że miliony oddanych na niego głosów pokazują, iż nie jest bez szans w walce o Biały Dom.
Trump późno zorientował się, że w wypadku otwartej konwencji republikańska nominacja może mu się wyślizgnąć z rąk – jeśli żaden z kandydatów nie uzyska wymaganej większości głosów, wtedy delegaci mogą oddać głos na dowolnego kandydata (włącznie z tymi, którzy odpadli z wyścigu; teoretycznie możliwe jest nawet zwycięstwo kogoś, kto nie brał w nim udziału). Kiedy stało się jasne, że sztaby Cruza i wciąż biorącego udział w wyścigu Johna Kasicha walczą o poparcie wśród delegatów na wypadek otwartej konwencji, Trump przekuł to w argument na swoją korzyść. Zaczął głosić, że cała konwencja jest ustawiona, co doskonale wpisuje się w podstawowy element jego narracji – że jest politycznym outsiderem znienawidzonym przez establishment, któremu zależy tylko na utrzymaniu status quo.
Republikańscy delegaci z pewnością wezmą pod uwagę wyniki sondaży badających stosunek wyborców do tej kwestii. Według przeprowadzonego wspólnie dla stacji telewizyjnej NBC i dziennika „Wall Street Journal” 62 proc. ankietowanych wyraziło opinię, że na wypadek otwartej konwencji nominację partyjną powinien otrzymać ten kandydat, który zdobędzie więcej pojedynczych głosów w prawyborach. Z drugiej strony sondaże wskazują, że Donald Trump nie cieszy się zbyt dużym powodzeniem wśród ogółu elektoratu; od początku wyścigu największa liczba ankietowanych wskazuje, że nie oddałaby głosu na miliardera. To jednak może ulec zmianie, bo im bardziej zaawansowana jest kampania, tym rzadziej Trump zdobywa się na ekstremalne komentarze, które mogą odstraszać wyborców. Częściej też pokazuje się z rodziną.
Nowojorskie prawybory to także decydujący moment dla kampanii Berniego Sandersa. Jeśli senator z Vermont ma mieć szansę na zdobycie partyjnej nominacji przed konwencją, musi zacząć wygrywać w prawyborach, a nie tylko zajmować w nich mocne drugie miejsce.
Sandersowi w tej chwili udało się zabezpieczyć głosy 1118 delegatów (na 2383 potrzebne do zwycięstwa). Sprzyja mu prawyborcza arytmetyka, bo demokraci mają do rozdysponowania głosy jeszcze 1959 delegatów – ale musi zrobić to, zanim nominację zabezpieczy Hillary Clinton. Byłej sekretarz stanu brakuje już bardzo niewiele – w tej chwili popiera ją 1776 delegatów, brakuje jej ponad 600 głosów. A to mniej, niż na konwencję wyśle Kalifornia.
Co ciekawe, Sanders wciąż ma większą niż Clinton moc przyciągania tłumów. Chociaż to była sekretarz stanu prowadzi w sondażach, to na wiece 74-letniego senatora przychodzą tysiące ludzi. Lokalne media odnotowały, że na spotkanie z nim w nowojorskim Washington Square Park przyszło 27 tys. osób – więcej niż na wiec wyborczy z Barackiem Obamą w 2007 r. To jednak nie wystarczy, żeby wygrać.
Kandydatów czekają teraz dwa superwtorki: 26 kwietnia, kiedy do urn udadzą się mieszkańcy pięciu stanów: Connecticut, Delaware, Marylandu, Pensylwanii oraz Rhode Island, a także 7 czerwca, kiedy jednocześnie głosować będą Montana, New Jersey, Nowy Meksyk, Dakota Północna i Południowa oraz Kalifornia. Przynajmniej w przypadku republikanów wyścig ten będzie zacięty do samego końca – zupełnie inaczej niż w latach poprzednich. W 2012 r. o tej porze roku Mitt Romney nominację już miał w zasadzie w kieszeni. W 2008 r. tak samo było w przypadku Johna McCaina.