Ideami seksualnej rewolucji prawie nikt w Polsce się nie zajmował, dopóki władza nie zainteresowała się ochroną życia poczętego.
PiS dał sobie wcisnąć dziecko w brzuch. Trudno inaczej nazwać poparcie prezesa Jarosława Kaczyńskiego oraz premier Beaty Szydło dla projektu aktu prawnego przygotowanego przez Komitet Inicjatywy Ustawodawczej „Stop aborcji”.
Szefostwo PiS ochoczo poparło w mediach pomysł zakładający, że zabieg usunięcia ciąży nie tylko zostanie całkowicie zdelegalizowany, ale niedoszła matka wraz z ginekologiem mogą trafić za kratki nawet na pięć lat. Gdyby takie rozwiązanie zostało przyjęte i młode kobiety zaczęły lądować w więzieniach, osadzane tam wespół z kryminalistkami, łatwo zgadnąć, po czyjej stronie znalazłaby się sympatia ogółu społeczeństwa. Zwłaszcza że przytłaczająca większość polskich katolików traktuje nauki Kościoła wybiórczo, stosując się jedynie do tych bardziej wygodnych. Nie cierpi natomiast obostrzeń, gróźb i represji.
Partia rządząca strzeliła więc sobie w stopę, popierając pomysł wysunięty przez grupę radykałów. Może to samookaleczanie polityczne nie jest tak efektowne jak zaopiekowanie się końmi w Janowie, ale długoterminowo niesie ze sobą boleśniejsze konsekwencje. Cokolwiek bowiem zrobi PiS, tylko na tym straci. Podobnie jak zwolennicy radykalnej walki z aborcją. Bo wahadło prawne z pewnością niedługo wychyli się w drugą stronę. A wówczas nawet niewielka grupa zdeterminowanych osób może osiągnąć bardzo wiele. Konserwatyści zaś, zamiast uporządkowanego świata, otrzymują w efekcie własnych poczynań rewolucję obyczajową.
Za zasłoną milczenia
„Ponieważ w niektórych sferach nie ma dziś prawie kobiety (przeważnie mężatki), która by nie miała kilku sztucznych poronień, toteż w sferach tych nie można wprost znaleźć kobiety, która by nie chorowała przewlekle na zapalenie jajników, macicy itd. Kobiety te mają niezdrową, żółto-bladą cerę (którą wobec tego poprawia się różnymi szminkami i kredkami)” – zanotował w pamiętniku pod koniec lat 20. XX w. Stefan Giebocki. Wykształcony w Poznaniu, a praktykujący w Barcinie pod Bydgoszczą lekarz dowiadywał się od pacjentek rzeczy szokujących. Następnie przenosił to na papier, by opisać coś, o czym wszyscy wiedzieli, lecz na temat czego prawie nikt się nie zająknął.
Zdaniem Giebockiego mieszkanki wsi „bezwzględnie głęboko wierzące, nie zdają sobie często sprawy, że poczynienie przerwania ciąży stoi w zupełnej sprzeczności z ich światopoglądem religijnym”. Natomiast kobiety z rodzin robotniczych czy inteligenckich do nauk Kościoła podchodziły wybiórczo. „Przerywanie ciąży jest tak popularne, że bezdzietne jeszcze młode kobiety przychodziły często z propozycjami przerywania ciąży, gdyż z tych czy innych powodów nie chciały na razie mieć jeszcze potomstwa” – odnotowywał.
Drastyczny zabieg medyczny okazywał się najpopularniejszym sposobem kontroli urodzin. Działo się tak za sprawą jego skuteczności oraz niskiej ceny. Miejski lekarz aborcję wyceniał średnio na 15 zł, a wówczas miesięczna pensja robotnika wynosiła 150–200 zł. A można było pozbyć się niechcianego dziecka jeszcze taniej – niemal za grosze. „Przerywaniem ciąży na prowincji trudnią się zawodowe przerywaczki, rekrutujące się przeważnie z uboższych sfer społecznych, przeważnie żony bezrobotnych robotników. W pobliskim miasteczku wiem o kilku takich kobietach, które za opłatą ok. 5 zł w najrozmaitszy sposób uwalniają niezamożne amatorki od ciąży” – wspominał Giebocki. „Odbywa się to na przeróżny sposób, jedna daje do picia różne środki roślinne, inne dopuszczają się różnych manipulacji wewnątrzmacicznych, jeszcze inne robią gorące płukania różnymi chemikaliami itd.” – dodawał.
Zazwyczaj się udawało, lecz w czasie 11 lat praktyki w Barcinie odnotował „dwa wypadki śmiertelne u niezamężnych kobiet i siedem przypadków u mężatek”. Każdy z powodu powikłań poaborcyjnych. W skali kraju takich zgonów zdarzały się tysiące. Ogólna liczba zabiegów przerywania ciąży wedle wyliczeń Tadeusza Brzezińskiego w monografii „Etyka lekarska” wynosiła zaś ok. 320 tys. rocznie. Jednak solidarnie milczały o nich prasa, władza i Kościół katolicki – choć wiernym za aborcję od 1869 r. groziła ekskomunika. Problem okazywał się obyczajowo zbyt wstydliwy, by ktokolwiek odważył się o nim publicznie wypowiedzieć. Kojarzył się bowiem z seksem, a publiczne mówienie o seksie niosło ze sobą groźbę natychmiastowej utraty dobrej reputacji.
Z kolei prawnie rzecz była bardzo zagmatwana, bo na terenie II RP obowiązywały trzy kodeksy karne pozostałe po zaborcach. Z problemem tym usiłowała się zmierzyć powołana przez parlament Komisja Kodyfikacyjna. Składające się z 69 prawników ciało krok po kroku tworzyło ujednolicone prawo młodego państwa, w tym kodeks karny. Jego projekt zaprezentowano opinii publicznej pod koniec 1929 r. Przedstawiciele liberalnej inteligencji dostrzegli wówczas ze zgrozą artykuł 141, w którym zapisano, że: „Kobieta, która swój płód spędza lub pozwala na spędzenie przez inną osobę, ulega karze więzienia do lat 5”. Tyle samo lat odsiadki groziło osobie dokonującej zabiegu aborcji. Za recydywę lub spowodowanie śmierci matki wymiar kary wzrastał aż do 15 lat.
Seks i polityka
„Nasze czasy olbrzymiego przewrotu w pojęciach seksualnych i przewartościowania moralności, czasy wyzwolenia kobiet stwarzają niewątpliwie nowe i nieznane dotychczas możliwości w stosunkach dwóch (albo i jednej) płci” – twierdziła pisarka Irena Krzywicka już w 1925 r. Jej artykuł, opublikowany na łamach „Wiadomościach Literackich”, nie spotkał się jednak z szerszym zainteresowaniem. Wprawie wokół pisma, założonego przez Mieczysława Grydzewskiego, skupiło się środowisko lewicowo-liberalnej inteligencji, jednak pozostawało ono bardzo izolowane. Choć na jego łamach publikowały tak znakomite pióra, jak Antoni Słonimski, Julian Tuwim czy Tadeusz Boy-Żeleński. Nowe idee niespecjalnie interesowały społeczeństwo, a seksualne wyzwolenie Krzywickiej traktowano z przymrużeniem oka, plotkując przede wszystkim o tym, że feminizująca pisarka, choć ma męża, to żyje na kocią łapę z Żeleńskim.
Prorokowana rewolucja obyczajowa ekscytowała jedynie nieliczne publicystki z pism związanych ze Stronnictwem Chrześcijańsko-Narodowym. „Otóż przedwojenne (chodzi I wojnę światową – aut.) matki wiedziały, że oprócz ich potrzeb i pożytku dzieci jest jeszcze coś ważniejszego, trwalszego, czemu i siebie, i dzieci swoje poświęcić należy – a tym jest przyszłość narodu” – przypominała liberałom na łamach „Kuriera Warszawskiego” Izabela Moszczeńska. Założycielka Ligi Polskich Kobiet ostrzegała, że wymarzona, nowoczesna kobieta Krzywickiej „biorąc amanta i spędzając noce na dancingu, ma przede wszystkim wiele pewniejsze widoki, że jej synalek w komunizm bawić się będzie”.
Jednak spór o zakres swobód obyczajowych powoli nabierał rumieńców, bo dołączały do niego inne autorki, popierające kochankę Boya. Powieściopisarka Halina Krahelska ogłosiła, że panie powinny mieć takie same prawa jak panowie, choć ich „ustrój fizjologiczny (powiedzmy to otwarcie) nie usposabia do długiego popasania przy jednej kobiecie”. Nad czym ubolewała najbardziej znana w Warszawie lekarka Justyna Budzińska-Tylicka, która zgadzała się z pierwszymi emancypantkami, że równouprawnienie powinno odbywać się na zasadzie, by „za cnotę kobiety żądać od mężczyzn również cnoty”. Ale realia boleśnie zweryfikowały te ideały. „Mężczyzna, zasadniczo w życiu płciowym pozostaje tym, czym był od wieków: zmysłowym samcem, mniej lub więcej odważnym, często tryumfatorem krzywdy kobiecej, której zawsze po erotycznym uniesieniu grozi nie zawsze pożądane macierzyństwo” – pomstowała lekarka na łamach przygotowanej przez siebie broszury edukacyjnej „Świadome macierzyństwo”.
Jak trafnie zauważała Budzińska-Tylicka, rozluźnienie swobód obyczajowych niosło ze sobą groźbę większej liczby niechcianych ciąż. „Kobieta współczesna łatwo ześlizguje się w dół do mężczyzn, ku nizinom zbłoconym, zamiast go pociągnąć ku sobie, ku wyżynom duchowym i moralnym” – alarmowała. W tym względzie bliżej jej było do konserwatystek w stylu Izabeli Moszczeńskiej, która w młodości zaczynała karierę publiczną jako aktywistka ruchu feministycznego.
Ale lekarka jednocześnie domagała się edukowania w dziedzinie antykoncepcji oraz zalegalizowania aborcji. Ten spór, toczony przez wąską elitę, nabrał innego wymiaru, gdy pojawiła się groźba, że za spędzenie płodu sądy zaczną ferować wieloletnie wyroki.
Mężczyźni wchodzą do gry
Prezentacja projektu kodeksu karnego zbiegła się w czasie z obradami II Zjazdu Prawników Polskich. Pomysł, by więzić kobiety z powodu aborcji, wzburzył uczestników zjazdu. Potępił go prezes Sądu Najwyższego Aleksander Mogilnicki (niedługo potem przeniesiony przez ministra sprawiedliwości Stanisława Cara w stan spoczynku).
„Ci, co żądają surowych kar za przerywanie ciąży, poniżają kobietę do rzędu samicy ssaka” – oświadczył z trybuny zjazdowej lwowski adwokat Tadeusz Dwernicki, ogłaszając postulat zalegalizowania „spędzenia płodu ze wskazań społecznych”. Na wieść o tym „Przegląd Katolicki” opublikował tekst dowodzący, że kontrolę nad II Zjazdem Prawników przejęli masoni, działający na szkodę religii i Kościoła. W nowy spór początkowo nie angażowały się kobiety. Nie powinno to dziwić, bo każde publiczne oświadczenie o poparciu dla legalizacji aborcji narażało je na podejrzenie, że takowy zabieg mają już za sobą, co zupełnie zrujnowałoby ich reputację.
Być może wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej, gdyby w całą sprawę nie zaangażował się najsławniejszy gorszyciel II RP Tadeusz Boy-Żeleński. „Zanim jednak Tadeusz Żeleński rozpoczął nowy cykl publicystyczny, zasięgnął opinii wybitnych prawników. Wszyscy byli zgodni, że trzeba przerwać tę zmowę milczenia pokrywającą obłudę, wstyd i strach” – opisuje w książce „Poboyowisko” Mirosława Dołęgowska-Wysocka.
Pierwszemu z felietonów, poświęconych problemowi usuwania ciąży, Boy nadał wiele mówiący tytuł „Największa zbrodnia prawa karnego”. Twierdził w nim, że nowe przepisy mają na celu „uczynić biedną dziewczynę matką, pozbawić ją pracy dlatego, bo się spodziewa macierzyństwa, kopnąć ją z pogardą, zrzucić na nią cały ciężar błędu i jego skutków, i zagrozić jej latami więzienia, jeżeli, oszalała rozpaczą, chce się od tego zbyt ciężkiego na jej siły brzemienia uwolnić – oto filozofia praw, które, aż nadto znać, były przez mężczyzn pisane!”. Zdaniem Żeleńskiego nowe, okrutne prawo nie doprowadzi do spadku liczby spędzeń płodu, lecz „ma na tyle siły, aby matkę pozbawić umiejętnej pomocy i pchnąć w ręce karygodnego – tu już naprawdę kary godnego – partactwa”.
Tezy propagowane przez Boya na łamach „Kuriera Porannego” wsparło pismo „Kobieta Współczesna”. Do niej dołączył organ prasowy Kobiecego Wydziału Polskiej Partii Socjalistycznej „Głos Kobiet”. Doktor Justyna Budzińska-Tylicka zaś przy pomocy Robotniczego Towarzystwa Służby Społecznej otworzyła w Warszawie pierwszą poradnię świadomego macierzyństwa. „Uzyskaliśmy bez żadnych przeszkód pozwolenie komisarjatu Rządu m. st. Warszawy na tej zasadzie, że nie istnieje żadne nasze prawo, które zabraniałoby tej akcji i jej realizacji” – zanotowała lekarka. Splot takich okoliczności sprawił, że sprawa obyczajowa bardzo szybko zaczęła się zamieniać w polityczną, stanowiącą kolejny front walki między lewicą a prawicą. Na tym całym zamieszaniu usiłowano również zarobić.
Ochrona przed poczęciem
Choć epoka nowoczesnej antykoncepcji miała dopiero nadejść, za sprawą stuleci zbierania doświadczeń Polki miały do wyboru całą paletę środków zapobiegających niechcianej ciąży. Większość z nich powstanie zawdzięczała wynalezieniu mikroskopu. Dzięki niemu już w XVIII w. Lazzaro Spallanzani zaobserwował, że plemniki po kontakcie z octem lub rtęcią błyskawicznie zamierają. Wkrótce powstały pierwsze dopochwowe tampony nasączone octem oraz plemnikobójcze maści rtęciowe.
W miastach przedwojennej Polski oferowała je większość drogerii. Równie łatwo dostępne były pompki irygacyjne umożliwiające szybkie wypłukanie wodą pochwy zaraz po stosunku. Niektórzy ginekolodzy oferowali swym pacjentkom naświetlanie macicy aparatem rentgenowskim, co miało zapewnić im bezpłodność na dłuższy czas. Skutkami ubocznymi powyższych działań mało kto się przejmował. Kalendarzyk małżeński, propagowany przez środowiska katolickie, promowano ze względów ideowych, nie zaś zdrowotnych.
Prawdziwym problemem nie była dostępność środków antykoncepcyjnych, lecz ich zawodność i bardzo mała wiedza większości kobiet. Równie wielkie znaczenie miał brak reklam. Nikt nie chciał ich zamieszczać, ponieważ zgodnie z obowiązującym prawem sądy uznawały je za rozpowszechnianie pornografii, co nie tylko groziło karą, lecz też utratą dobrej reputacji.
Tych wszystkich wad nie miał jeden środek antykoncepcyjny – prezerwatywa. Od kiedy w 1916 r. Julius Fromm opatentował lateksowy kondom, stały się one bardzo popularne. I do tego jeszcze można je było reklamować, ponieważ zyskały prawny status środka higienicznego, chroniącego przed chorobami wenerycznymi. Reklamy prezerwatyw pod koniec lat 20. pojawiały się na szpaltach gazet w coraz większej liczbie. Następna dekada przyniosła ich prawdziwy wysyp, przy czym producenci bardzo się pilnowali, aby nie nawiązywać treścią wprost do seksu. „Jedyny przyjaciel, który nigdy nie zawodzi” – brzmiał promocyjny slogan popularnej marki Olla. A lwowska perfumeria Stefana Ferda w taki sposób zachwalała oferowany towar: „Coś tak świeżego, cienkiego i bezwzględnie pewnego jeszcze nie było”. Choć na szczyty finezji wspiął się autor hasła: „Prędzej serce ci pęknie”. Warszawskie salony podejrzewały, że wymyślił je twórca innego genialnego sloganu reklamowego „Cukier krzepi”, czyli Melchior Wańkowicz. Ale on stanowczo zaprzeczał, być może ze strachu przed utratą dziennikarskiej reputacji.
Z prezerwatywami był tylko jeden kłopot, wielu panów nie miało ochoty ich używać.
Boya wina
Zaostrzenie prawa aborcyjnego, gwałtownie rozwijający się rynek środków antykoncepcyjnych oraz rozluźnienie norm obyczajowych tworzyło mieszankę wybuchową. Temperaturę nieuchronnego starcia między lewicą a prawicą podsycały teorie Thomasa Malthusa. Nie tylko Krzywicka, Boy czy Budzińska-Tylicka, lecz całe środowisko postępowe panicznie bało się ziszczenia wizji anglikańskiego pastora. A wieszczył on, że brak kontroli urodzeń przyniesie światu przeludnienie, a to z kolei oznacza nieuchronne klęski głodu oraz wojny.
Zalegalizowanie aborcji i powszechna dostępność antykoncepcji nabierały więc wymiaru walki o ocalenie ludzkości. Na czele tego ruchu z początkiem 1930 r. stanął Boy-Żeleński. O swoje racje potrafił na niwie publicystycznej walczyć skutecznie i do upadłego. Gdy na łamach „Głosu Sądowniczego” wiceprezes warszawskiego sądu apelacyjnego Kazimierz Fleszyński dowodził, że odstąpienie od karalności kobiet zostanie wzięte za zachętę do aborcji, Boy wdeptał w ziemię polemistę. „Czy to, że nowy kodeks usuwa na przykład kary za sodomię, znaczy, że wszyscy teraz czekamy tego momentu, by się do niej rzucić? Czy to znaczy, że wtedy pan wiceprezes apelacji natychmiast pobiegnie za miasto, uklęknie przed pierwszą spotkaną kózką i przysięgnie jej wieczną miłość? A fe, panie wiceprezesie” – replikował Żeleński.
Z odsieczą sędziemu pośpieszyło pismo księży pallotynów „Przegląd Katolicki”. W opinii redakcji „ułomna natura ludzka musi mieć postawione na straży obok zasad moralności prawo pisane, ustanawiające doraźne sankcje karne za występek”. Przy czym prawo to miało zabezpieczać także kobiety przed popadnięciem w „rozpasany do granic możliwości erotyzm”. Co ciekawe, oskarżano też Boya o to, że pragnie, aby klasy wyższe nie musiały brać na siebie obowiązku posiadania dzieci. „Słowem, chce włożyć ciężar reprodukcji rasy na pewne klasy, na przykład w Polsce na chłopstwo. To samo zrobili Rzymianie i zginęli, to samo robi Francja i czeka ją niechybna zagłada” – rozpaczał „Przegląd Katolicki”.
Najbardziej podekscytowany sporem publicysta gazety Józef Czarnecki grzmiał, że u Boya „fallus rozrasta się do rozmiarów niemal kosmicznych, zasłaniając sobą niemal cały świat”. Tak pobudzająca wyobraźnię polemika cieszyła się coraz szerszym zainteresowaniem czytelników. „Niestety nawet »Przegląd Katolicki« przyznawał, że Boy ma cały legion zwolenników, że opinia publiczna śledzi bieg jego rozumowania z żywym zainteresowaniem i że urabianie tej opinii się rzeczywiście udaje!” – opisywała Mirosława Dołęgowska-Wysocka.
Czy to, że nowy kodeks usuwa kary za sodomię, znaczy, że wszyscy teraz czekamy tego momentu, by się do niej rzucić? Czy to znaczy, że pan wiceprezes apelacji natychmiast pobiegnie za miasto, uklęknie przed pierwszą spotkaną kózką i przysięgnie jej wieczną miłość – pisał Tadeusz Boy-Żeleński, który walczył o zniesienie kary więzienia za aborcję
Choć rosnący opór zwolenników karania kobiet za spędzenie płodu spowodował, że środowisko skupione wokół Żeleńskiego dostrzegło, iż musi sformułować program pozytywny. Boy podchwycił więc od Justyny Budzińskiej-Tylickiej hasło propagowania świadomego macierzyństwa. W kolejnych miastach otwierano wzorowane na warszawskiej poradnie, których powstało łącznie siedem. Budziły one wściekłość konserwatystów, lecz władze nie kwapiły się do ich zamykania, mając ważniejsze problemy na głowie.
Sanacja łóżkowa
Początek rewolucji obyczajowej nie przyniósł ogólnonarodowego sporu, ponieważ przykryły ją wydarzenia polityczne. Jesienią 1930 r. sanacyjny rząd rozprawił się z opozycją zjednoczoną pod szyldem Centrolewu. Na polecenie Piłsudskiego jej przywódców aresztowano i zamknięto w twierdzy brzeskiej. Jednocześnie przeprowadzono wybory parlamentarne, których wynik sfałszowano.
W tej sytuacji środowiska opozycyjne zaczęły traktować publicystykę Boya jako odwracanie uwagi opinii publicznej od rzeczywistych problemów. Na łamach „Gazety Warszawskiej”, prasowego organu Narodowej Demokracji, Adolf Nowaczyński sarkał, że dyskusja o spędzaniu ciąży to „oszwabianie, mające na celu odwrócenie uwagi inteligencji polskiej od sal sądowych (toczył się proces polityków uwięzionych w Brześciu – aut.) i skierowanie jej w stronę »poradni«, »zamtuzów« i »garsonek«”. Co więcej, jak sugerował publicysta: „Rząd umiał docenić tą dywersyjną literaturę i nie tak dawno wynagrodził go (Boya – aut.) bardzo pięknym subsydium”. Chodziło o Państwową Nagrodę Literacką, którą otrzymał Żeleński za całokształt twórczości.
Ten jedyny raz z narodowcami całkowicie zgadali się socjaliści. Na łamach „Robotnika”, będącego organem prasowym PPS, Karol Irzykowski pomstował, że „w żadnym innym kraju zasług Boya w rozpowszechnianiu świadomego macierzyństwa nie traktowałoby się jako zasług literackich”. Dodając, że skandalem jest czynienie sztandarową postacią obozu demokratycznego osoby, która „usprawiedliwia paskudztwa!”.
Tym sposobem Boy trafił do obozu władzy. Ten zaś, po tym jak przykręcił śrubę lewicowej i prawicowej opozycji, nadzwyczaj złagodniał w kwestiach obyczajowych. We wrześniu 1931 r. Komisja Kodyfikacyjna przedstawiła nowy projekt kodeksu karnego. Do paragrafów określających kwestię karalności za aborcję dodano bardzo istotny zapis: „Sprawca czynu z art. 141 i 142 nie ulega karze, jeśli zabieg był dokonany przez lekarza i przy tym konieczny ze względu na zdrowie kobiety ciężarnej, jej ciężkie położenie materialne, dobro rodziny oraz ważny interes społeczny”. Jednym słowem, jeśli aborcji dokonywał lekarz, stawał się ona legalna i niekaralna. Żeleński dostawał wszystko, czego się domagał, aczkolwiek nie pisano tego wprost. Nie uszło to jednak uwagi Kościoła. W liście pasterskim biskupów z 10 listopada 1931 r. episkopat zagrzmiał: „Bóg dał wolność Ojczyźnie, a jej dzieci chcą dla niej nowy grób wykopać”. Jak główną groźbę wskazywano dopuszczalność aborcji oraz poradnie świadomego macierzyństwa.
„A biskupi szaleją. Niedługo czekaliśmy na skutki konkordatu, owego niepoczytalnego konkordatu, dającego biskupom przywileje, jakich nie mieli w Polsce nawet w średniowieczu, konkordatu, który czyni z nich wyłącznie przedstawicieli Rzymu, luźnie związanych z naszym społeczeństwem, czujących się ponad naszym prawem” – odgryzł się Boy na łamach „Wiadomości Literackich” w tekście pod znamiennym tytułem „Nasi okupanci”. W kolejnym artykule pisał, że „domorosły katolicyzm polski ma tę właściwość, że jest bardziej katolicki od papieża”. Ale przedstawiciele episkopatu poszli z interwencją do prezydenta Mościckiego. Ten osobiście naniósł poprawki do kodeksu karnego. Usunął możliwość aborcji ze względów materialnych, społecznych i rodzinnych, nadal nie podlegały karze te zdrowotne.
Tak ukształtował się przedwojenny kompromis aborcyjny. Oczywiście nikt nie był z niego zadowolony. Kościół ze zdwojoną siłą potępiał spędzanie płodu, a Boy założył Ligę Reformy Obyczajów po to, by „strząsnąć jarzmo nowej okupacji, które grozi wolnej Polsce” i ruszył z wykładami po kraju. Antoni Słonimski wspominał, że wkrótce Żeleński zaczął panicznie bać się dostawiania krzeseł na salach wykładowych. Bo w odwrotności do tych przymocowanych na stałe do podłogi łatwo dawało się ich użyć przeciw prelegentowi. Zwłaszcza że roczna liczba aborcji wzrosła do ok. 500 tys. i nic nie zwiastowało rychłego końca rewolucji obyczajowej.