Ogłoszenie w miniony wtorek zawieszenia broni po sześciodniowej eskalacji konfliktu w Górskim Karabachu nie oznacza jeszcze, że można odetchnąć z ulgą. Spór jest bowiem nierozwiązywalny. W dodatku poza regionalnymi niesnaskami, charakterystycznymi dla Kaukazu, w grę wchodzą interesy graczy ponadregionalnych.



Początkowo nie było jasne, kto 1 kwietnia doprowadził do największego od rozejmu w 1994 r. kryzysu w Górskim Karabachu. Do okołofrontowych prowokacji dochodziło tam regularnie. Co jakiś czas ktoś kogoś ostrzeliwał, a jednostki specjalne zajmowały kolejne wzgórze o znaczeniu strategicznym. Ofiary śmiertelne zdarzały się każdego roku. Tym razem jednak użyto lotnictwa, czołgów i artylerii, a w wyniku działań zbrojnych zginęło co najmniej kilkadziesiąt osób. Z biegiem czasu coraz wyraźniej widać, że tym razem inicjatywa należała do Azerbejdżanu. Wspierająca samozwańczą Republikę Górskiego Karabachu Armenia nie miała interesu, by atakować silniejszego sąsiada, w dodatku na terenie, który z punktu widzenia prawa międzynarodowego należy do Azerbejdżanu.
Obecnie cały budżet Armenii jest mniejszy niż wydatki wojskowe Azerbejdżanu. Sytuacja jest więc paradoksalna: słabsze i biedniejsze państwo okupuje obszary większego i zasobniejszego sąsiada, ciesząc się przy tym żelaznym poparciem okupowanej ludności. Gotowy przepis na krwawy konflikt zbrojny. Baku od lat usilnie się zbroi, wydając na wojsko znaczną część dochodów płynących ze sprzedaży ropy naftowej i innych bogactw naturalnych, w które obfituje Azerbejdżan, a których pozbawiona jest Armenia. O tym, że próba odbicia zajętych dwie dekady temu terenów jest tylko kwestią sprzyjających okoliczności, mówi się na Kaukazie od dawna.
Nie oznacza to jednak, że sytuacja jest zupełnie jednoznaczna. Górski Karabach tradycyjnie był zamieszkany przez Ormian. Obie strony sięgają zresztą do wątpliwych analogii historycznych, wywodząc swoje korzenie od grup etnicznych, które zamieszkiwały na tych terenach wiele lat przed Chrystusem, i w ten sposób uzasadniając swoje odwieczne prawa do Karabachu. Zgodnie z pierwszym spisem ludności, przeprowadzonym w 1886 r., na terenach obecnie należących do Górskiego Karabachu Ormianie stanowili jednak 85 proc. ludności, podczas gdy Tatarzy (Tatarami nazywano w carskiej Rosji wiele narodów posługujących się językami pokrewnymi z tureckim) – 14 proc.
Po rewolucji październikowej oba narody próbowały stworzyć niepodległe państwa, jednak ludność Karabachu odmówiła podporządkowania się Demokratycznej Republice Azerbejdżanu. Doszło do starć. Wojujące strony w 1920 r. pogodzili bolszewicy. Sowieckie władze włączyły Karabach do Azerbejdżanu, zgodnie z zasadą „dziel i rządź”, by poprzez kontrolowany konflikt Moskwa mogła odgrywać rolę arbitra. Odsetek Azerów zaczął stopniowo rosnąć, jednak nigdy nie przekroczył czwartej części mieszkańców. A gdy pod koniec lat 80. Związek Sowiecki zaczął słabnąć, obie nacje wyczuły okazję do uniezależnienia się. Przy okazji jednak Azerowie podkreślali zasadę nienaruszalności republikańskich granic, a Erywań – zasadę samostanowienia narodów i chęć zjednoczenia w granicach Armenii wszystkich ormiańskich ziem etnicznych.
Obie strony nawzajem oskarżają się o sprowokowanie konfliktu w latach 90. Erywań przypomina krwawy pogrom z 1988 r., w wyniku którego w podbakińskim Sumgaicie zginęło 32 Ormian. Azerowie replikują, że wcześniej druga strona organizowała antyazerskie zajścia w Stepanakercie, największym mieście Górskiego Karabachu. Najpewniej wydarzeniami pokierowała zasada śnieżnej kuli. Ktoś kogoś pobił, w odwecie druga strona spaliła mu dom, co spowodowało kolejny odwet. I tak aż do wybuchu wojny, w której zginęło kilkanaście tysięcy ludzi. Obie strony do dziś przypominają sobie wzajemne zbrodnie. Jedni mają masakrę w Xocali (kilkaset ofiar po stronie azerskiej), drudzy – we wsi Maraga (do stu zamordowanych Ormian).
Los sprzyjał Armenii. Ormianie mieli bitniejszą armię, większe wsparcie diaspory i sprawniejszych dowódców, a wreszcie pomoc Rosji. Regularne oddziały armii Armenii we współpracy z karabaską partyzantką wyparły Azerów z niemal całego terytorium przedwojennego Górskiego Karabachu, na dodatek opanowując tzw. korytarz lacziński, łączący te obszary z Armenią właściwą. Na tym terenie powstała samodzielna Republika Górskiego Karabachu. Azerów na jej obszarze już nie ma. Spis z 1989 r. wykazał ich 41 tys. Spis z 2005 r. – zaledwie sześciu.
Formalnie niepodległości Górskiego Karabachu (lub – jak czasem wolą mówić Ormianie – Arcachu) nie uznała nawet Armenia. Faktycznie stopniowo Stepanakert i Erywań coraz silniej się ze sobą integrowały. Do tego stopnia, że lobby karabaskie uzyskało znaczący wpływ na politykę wewnętrzną Armenii. Obecny prezydent Serż Sarkysjan urodził się w Stepanakercie. Jego poprzednik Robert Koczarian nie dość, że także pochodzi ze Stepanakertu, to jeszcze zanim został przywódcą Armenii, pełnił funkcję prezydenta Górskiego Karabachu. W tej sytuacji dowolne ustępstwo Armenii na rzecz Azerbejdżanu byłoby potraktowane jako zdrada stanu.
Ważną rolę w tym konkteście odgrywa też wpływowa diaspora ormiańska, nawołująca do nieugiętej polityki wobec Baku. Diaspora kojarzy Azerów z Turkami (oba narody mówią językami, które są w znacznym stopniu wzajemnie zrozumiałe), a ci należą do największych wrogów Armenii nie tylko ze względu na rzeź Ormian, dokonaną przez osmańskie władze w 1916 r., ale także fakt, że na terenie Turcji znalazł się narodowy symbol Armenii, czyli góra Ararat. Turcja należy do sojuszników Azerbejdżanu, z kolei Armenia jest związana formalnym sojuszem wojskowym z Rosją. Jeśli dodamy do tego napięcie między Rosją a Turcją wokół rozbieżnych interesów w Syrii, mamy gotowy przepis na duże polityczne zamieszanie.
Armenia w trakcie tegotygodniowych starć zagroziła, że jeśli ofensywa azerska będzie kontynuowana, Erywań uzna państwowość Górskiego Karabachu. Czyli zachowa się tak samo jak jej rosyjski sojusznik po własnej inwazji na Gruzję. Moskwa uznała wówczas państwowość Abchazji i Osetii Południowej. Z kolei ze Stepanakertu płyną ostrzeżenia, że możliwe jest zbombardowanie należących do Azerbejdżanu ropociągów. Tyle że Erywań nie może być pewny lojalności swojego sojusznika. Rosjanie w ostatnich kilku latach dostarczali broń obu skłóconym państwom.
Przyczyny eskalacji konfliktu mogą faktycznie dotyczyć ropy. Spadające przez długie miesiące ceny surowca silnie uderzyły w gospodarkę Azerbejdżanu, który nie zdążył zdywersyfikować gospodarki tak, by zabezpieczyć się na taki wypadek. Wartość manata drastycznie spadła, a w wielu miastach, także na prowincji, doszło do masowych protestów. Przypomnienie o wrogu zewnętrznym zawsze sprzyjało konsolidacji narodu wokół lidera. Obecny prezydent Ilham Aliyev jest synem Heydara, który doszedł do władzy w 1993 r. po obaleniu prezydenta obwinianego o porażki na froncie.
Nie do przecenienia w całym sporze jest także czynnik rosyjski. Rosja, dowodząc swojej przydatności w rozwiązywaniu globalnych problemów, mogłaby wystąpić jako pośrednik między skłóconymi republikami. Zachód najpewniej by się na to zgodził, przez co faktycznie uznałby kaukaskie republiki za strefę uprzywilejowanych interesów Moskwy. Najczarniejszy scenariusz zakłada bowiem otwarty konflikt Armenii z Azerbejdżanem, który byłby wojną zastępczą w rozgrywce Turcji z Rosją. Przeciwko takiemu rozwojowi wydarzeń przemawia fakt, że Baku, Erywań i Stepanakert wiedzą, iż w obecnej sytuacji gospodarczej nie stać ich na szeroko zakrojoną kampanię wojenną. Z drugiej strony przy tak skomplikowanej układance łatwo stracić kontrolę nad sytuacją. I przejść do etapu śnieżnej kuli.
Sytuacja jest paradoksalna: słabsze i biedniejsze państwo okupuje obszary większego i zasobniejszego sąsiada, ciesząc się poparciem okupowanej ludności