Papuga narodów na stałe zamieszkała w klatce. Staliśmy się imitacją zachodniego świata, wiernie odtwarzając jego produkty, usługi, prawa i idee. Karnie, a może nawet i z ulgą osiedliśmy na peryferiach, przyjmując rolę neokolonii.
Ach, ja pamiętam czasy, kiedy do Ojczyzny pierwszy raz zawitała moda francuszczyzny! Gdy raptem paniczyki młode z cudzych krajów wtargnęli do nas hordą gorszą od Nogajów, prześladując w Ojczyźnie Boga, przodków wiarę, prawa i obyczaje, nawet suknie stare...” – Tak prawie 200 lat temu Adam Mickiewicz opisywał w „Panu Tadeuszu” zgubne skutki bezmyślnego zapatrzenia się w zachodnie wzorce, sprzeczne z tradycjami i wartościami od wieków kształtującymi tożsamość narodową. Wyśmiewał zmianę wiary, mowy, praw i ubiorów, ostrzegając, że „była to maszkarada, zapustna swawola, po której miał przyjść wkrótce wielki post – niewola!”. Historia zatoczyła koło i dzisiaj aktualne jest każde słowo epopei Mickiewicza. Włącznie z niewolą, choć innego rodzaju, niż poeta miał na myśli.
– Nie ma już powodów, by stosować eufemizmy w ocenie relacji między centrum a peryferiami kultury zachodniej. Centrum tworzy struktury nowego porządku, a takie kraje jak Polska są na stałe osadzane na peryferiach. Unia Europejska będzie mogła się wkrótce rozpaść, a my pozostaniemy na uboczu, bo jesteśmy zajęci kopiowaniem Zachodu. Na najbardziej elementarnym poziomie. Stajemy się państwem zależnym. Na poziomie ekonomicznym, kulturowym i naukowym – alarmuje dr hab. Małgorzata Jacyno z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego.
Skąpiec poznawczy
Przykłady uznawania obcych rozwiązań za lepsze i warte naśladowania można ciągnąć w nieskończoność. Nie ma chyba dziedziny życia, która nie byłaby skażona zagranicznymi kopiami. Gdziekolwiek byśmy spojrzeli, o czymkolwiek wspomnieli, wszędzie widać zagraniczne metki. Od produktów przez szeroko pojęte usługi czy rozwiązania prawne, na ideach kończąc. Kontrahentów zapraszamy na biznesowe lunche z sushi, broń Boże na schabowego z kapustą. Niemieckie samochody są oznaką prestiżu, a polskie firmy przyjmują angielskojęzyczne nazwy. Platforma wprowadza proces kontradyktoryjny, w którym sędzia jest tylko obserwatorem, a wyrok zależy od sprawności oskarżyciela i obrońcy, argumentując, że się on sprawdza np. w USA. PiS tę reformę cofa, także odwołując się do doświadczeń obcego państwa, bo Włosi właśnie z kontradyktoryjności rezygnują. Bezkrytycyzm w sprowadzaniu zachodnich rozwiązań, bez analiz, czy w naszej specyfice społeczno-gospodarczej one się sprawdzą, jest nie tylko powszechnie akceptowany, lecz wręcz oczekiwany. Jeśli w centrach brytyjskich miast wprowadza się zakazy ruchu dla samochodów, to w Polsce od razu zaczynają domagać się tego lokalni włodarze. Nie zwracają uwagi, że np. Londyn jest doskonale skomunikowaną aglomeracją z gęstą siecią metra, a Warszawa ma wąskie gardła i wystarczy remont mostu, by ją sparaliżować.
– Większość ludzi jest skąpcami poznawczymi. Dotyczy to także urzędników, osób decyzyjnych. Nie wszyscy lubią myśleć i analizować skomplikowane zagadnienia, to męczący wysiłek umysłowy. Wolimy stosować się do podpowiedzi, gotowych wzorców. Wygodniej skopiować niż wymyślić coś oryginalnego. To efekt działania w warunkach stresu informacyjnego, przeciążenia danymi, z których coraz trudniej jest wybrać te przydatne. Dlatego by chronić samoocenę, poczucie własnej wartości, bezpieczniej scedować odpowiedzialność na kopię. Jeśli się ona nie sprawdzi, to trudno, to nie moja wina. Nie ma tu więc mojej osobistej straty. Jeśli wykonałbym zaś pracę analityczną, stworzył własne oryginalne rozwiązanie i okazałoby się ono klapą, porażka uderzałaby w moją samoocenę – tłumaczy Jakub Kuś, psycholog nowych technologii z Uniwersytetu SWPS we Wrocławiu.
Dodaje, że Polacy przodują w europejskich statystykach opisujących sposób postrzegania rzeczywistości jako grę o sumie zerowej. Jesteśmy w czołówce narodów, w których panuje przekonanie, że aby ktoś mógł wygrać, odnieść sukces, ktoś inny musi przegrać. To daje wybuchowy koktajl, który koroduje więzi społeczne, zaufanie i skłania do podejmowania wyłącznie bezpiecznych decyzji, czyli np. właśnie kopiowania sprawdzonych za granicą rozwiązań.
Takie bezwarunkowe kopiowanie jest jednak zabójcze, prowadzi do kryzysu, bowiem gdy obcy wzór jednak nie zadziała, nie mamy wyjścia awaryjnego i następuje katastrofa. Wystarczy spojrzeć na byłe kolonie francuskie w Afryce. Jak dzisiaj one funkcjonują? Nierówności między centrum a peryferiami są przykrywane przez promocję idei międzynarodowości, deregulacji, otwarcia i różnorodności. Siły nie były i nie są jednak równe, a dzisiaj zależność ujawnia się w sposób coraz bardziej spektakularny. Kraje postkolonialne i peryferyjne stają się przestrzenią składowania niechcianych w centrum kulturowym zjawisk i procesów – pracy w montażowniach, taniej siły roboczej, zanieczyszczeń, konfliktów, ryzyka gwałtownego przenoszenia produkcji, jeśli tylko gdzieś znajdzie się jeszcze tańsza siła robocza. Mamy do czynienia z błędnym kołem i pułapką. Nadzorcy w końcu zawsze odchodzą, dotacje i preferencje znikają, a wspomagane w modernizacji kraje upadają czy utrwalają swoją pozycję zależności, bo narzucone obce wzorce kulturowe, czy to w gospodarce, czy polityce, nie wytrzymują starcia z tradycją i lokalnymi warunkami.
– To elity polityczne i intelektualne formułują i narzucają społeczeństwom zasady imitacji. To ich program polityczny. W perspektywie socjologii kultury jest to strategia instytucjonalizacji podrzędności. Przekonanie, że jesteśmy równi, bo tacy sami czy prawie tacy sami, to strategia krajów postkolonialnych. Modernizacja przez imitację rodzi paradoksalne skutki: aspiracje związane z dorównaniem centrum kulturowemu potwierdzają konieczność dokonywania w sobie permanentnej autokorekty, naprawy i uzupełniania braków, które są przez to centrum wskazywane. Dzisiaj już widzimy, że to, co miało być stanem przejściowym – doganianie Europy – staje się naszą kondycją. A owo ciągle przekładane na przyszłość dogonienie jest niemożliwe, m.in. z tego powodu, że centrum wskazuje nasze braki, a elity gorliwie zabiegają o jego uznanie. Nie są to warunki, w których może się ujawnić innowacyjność, o którą się apeluje – tłumaczy dr hab. Małgorzata Jacyno.
W ten sposób łatwo wpaść w pułapkę przeciętności czy wręcz bycia niewidzialnym. Był taki projekt stworzenia wspólnego, unijnego podręcznika o historii Europy. W jednym z proponowanych nie znalazło się ani jedno zdanie o Polsce. Nie było powodu, by uwzględniać w relacjonowaniu historii Europy kraju, którego główną ambicją jest to, by w końcu się znaleźć w Europie. Projekt upadł, ale to świadczy o pozycji naszego państwa.
– Jeśli nie zaczniemy cenić własnych rozwiązań, myśli, idei, jeśli nie skończymy z tym ciągłym porównywaniem się z Zachodem, pozostaniemy krajem drugiej kategorii – ostrzega dr hab. Małgorzata Jacyno.
– Jeśli mówię jako polski naukowiec o problemie odnarodowiania instytucji państwowych, jestem nazywana fundamentalistką. Jeśli jednak powołam się przy tym na Saskię Sassen, znaną profesor socjologii na Uniwersytecie Columbia w Nowym Jorku, to moje słowa stają się już trafną diagnozą. Wtedy mogę się ubiegać o publikację w zachodnich prestiżowych czasopismach – podaje przykład takiej podległości ekspertka.
Manifestacja dobrego samopoczucia
W okresie transformacji przekonywano nas, że po latach izolacji znów zmierzamy do Europy. Tyle że ani kulturowo, ani geopolitycznie nigdy z niej nie wyszliśmy. Powrót do Europy stał się banalnym hasłem programu politycznego, słabo ukrywającym rezygnację z inwestowania w nową myśl oraz legitymizującym wątpliwe projekty reform i zmian.
– Nawet święta narodowe kazano nam obchodzić jak w USA. Rządzący przekonywali, że powinniśmy się w takie dni radować, hucznie bawić. Ale kto powiedział, że to lepszy sposób niż nasza tradycyjna, nostalgiczna celebracja czy powaga? Przekonuje się nas, że upodobnienie się do Zachodu oznacza pluralizm. Tylko gdzie on tak naprawdę jest, na czym polega? Intensywna promocja pluralizmu w kulturze zachodniej pojawiła się dopiero wtedy, gdy osiągnięto pewien poziom uniformizacji wzorców, skoordynowano pragnienia całych społeczeństw. W krajach podległych społeczeństwa stają się poligonem doświadczalnym, na nich centra kulturowe testują różne rozwiązania, a pod pozorem współpracy czy podziału pracy przekazują obowiązki. Współczesny zachodni pluralizm jest praktykowany przede wszystkim na rynku, przez wybory konsumenckie. Dlatego także kultury narodowe są filtrowane, profilowane ze względu na to, czy mogą się stać jeszcze jednym sektorem gospodarki. A przecież kultura narodowa nie jest od zarabiania, jej wartości nie są na sprzedaż – podkreśla socjolog z Uniwersytetu Warszawskiego.
W taką pułapkę popadają zresztą nie tylko wyznawcy liberalnych europejskich wartości, którzy nie widzą zagrożeń dla polskiej kultury w zamianie Zaduszek na Halloween. Zakładanie biało-czerwonych błazeńskich czapeczek na meczach narodowej reprezentacji też niewiele ma wspólnego z patriotyzmem, to tylko skomercjonalizowana manifestacja dobrego samopoczucia. A samopoczucie Polaka wciąż jest wystawiane na próbę, bowiem nieustannie porównuje się on z innymi nacjami, oceniając siebie poprzez rankingi i statystyki. Ale to droga donikąd. Małgorzata Jacyno zwraca uwagę, że rankingi, standardy, wskaźniki czy komentarze są często tak pomyślane, aby podkreślać dystanse między centrum a peryferiami. Obecność Donalda Trumpa na amerykańskiej scenie politycznej jest dowodem tamtejszej ostrej walki politycznej, w Polsce zostałaby symbolem naszej niedojrzałej demokracji. Przyzwolenie na stosowanie podwójnych standardów w odniesieniu do niedemokratycznych rozwiązań staje się coraz bardziej widoczne, kiedy w grę wchodzą interesy ekonomiczne.
Przy takich ciągłych porównaniach łatwo o mity. Choćby ten o dramatycznie niskim kapitale społecznym w naszym kraju. Zgoda, stosując kryteria neoliberalnej demokracji, tak z pewnością jest, ale biorąc pod uwagę inne normy, kapitał może się okazać znacznie większy. Skądinąd można by zapytać, dlaczego więzi i relacje między ludźmi i tworzone przez nie poczucie przynależności i zaufania nazywa się uporczywie kapitałem. Daliśmy się wmanewrować w przyjęcie roli kraju peryferyjnego, który miota się pomiędzy odczuciem niższości i wyższości kulturowej. Jeśli dzieje się coś, co wykracza poza scenariusz doganiania Zachodu, to bohaterem tych wydarzeń jest ciemny lud oraz bardziej lub mniej anonimowe siły antymodernizacyjne. Zachowujemy się więc jak neofici, którzy żywią się fantazjami.
Zakładaliśmy niegdyś z góry, że zachodnie społeczeństwa żyją na większym luzie niż w zaściankowej Polsce, a tymczasem także tam zwykłe życie i codzienność oparte są na wielu sztywnych regułach i obowiązuje np. dress code. Z lubością powtarzamy, że na mitycznym Zachodzie wszyscy mówią sobie na ty, nie ma tam dystansów, hierarchii, choć prawda jest taka, że jest tam i hierarchia, i nierówności. Nasze postrzeganie Zachodu to czysta fantazja o tym, że na tamtejszych czystych chodnikach chodzą zrelaksowani, życzliwie uśmiechnięci, tolerancyjni, zasobni, dobrze wykształceni i dojrzali obywatele, którzy lepiej od nas traktują zwierzęta i środowisko, częściej myją zęby, cenią i szanują inne kultury.
– O bogactwie kulturowym nie świadczy bowiem tylko wyższy poziom życia. To także kwestia godności i rozpoznania własnych słabości i atutów, uwarunkowań i szans. Chyba jako jedyny kraj Unii – zaznacza dr hab. Małgorzata Jacyno – w imię tego dorównywania Zachodowi przyjęliśmy w szkolnictwie wyższym system boloński w jego czystej postaci, w całej dosłowności. Niestety, kosztem naszych pracowników naukowych, doktorantów i studentów. W socjologii kultury mówi się, że im doskonalsza imitacja, tym większa autodemaskacja i uznanie własnej podrzędności. Nie jest sprawą przypadku, że w języku potocznym imitowanie to po prostu małpowanie – przekonuje ekspertka.
Innowacyjny rozkład jazdy?
Część naukowców podnosi, że w zglobalizowanym świecie wyczerpała się idea postępu. Nie ma już ani więcej dóbr, ani więcej pokoju, zatruliśmy środowisko, kryzys przechodzi w kryzys. Wymyślono więc kolejnego bożka – innowację, która zastąpiła postęp. Problem jednak w tym, że jak wynika z doświadczeń historycznych, kultura, żeby się rozwijać, potrzebuje również czasu na reprodukcję. Czasu, spokoju i przewidywalności.
– Innowacyjność zakłada, że najważniejsza jest teraz indywidualna twórczość, pomysłowość, wynalazczość, które będą nieustannie zmieniać i poprawiać istniejące rozwiązania. Ale to fałszywe założenie. Świat opiera się też na stałości, powtarzalności. Rozkład jazdy pociągów nie potrzebuje innowacyjności. Kultura, jeśli ma zostać kulturą, a nie biznesem, musi być wolna od wymogów rynku. Innowacyjności wymagają przedsiębiorcy, by zwielokrotniać zyski. Kultura potrzebuje rytuałów. By wejść na rynki afrykańskie, przynajmniej tak samo są potrzebne innowacyjne produkty, co placówki dyplomatyczne z fachowcami, którzy rozumieją tamte obyczaje, ludzi, mentalność – zauważa dr hab. Małgorzata Jacyno.
Marnym pocieszeniem jest w tej ocenie historia, która uczy, że gdy społeczeństwa się bogacą, zaczynają doceniać kulturę wyższą. Poszukując jej, stają się bardziej wymagające, krytyczne wobec narzucanych wzorców. W Polsce jednak taki kierunek rozwoju społecznego jest mocno utrudniony. Brakuje nauczycieli, którzy mogliby uczyć kultury medialnej, rozdzielania propagandy od informacji, wskazywać na wartości, wyjaśniać, dlaczego coś należy uznać za dobre, a coś za miałkie. Szkoły tego nie uczą, na studiach też jest niewiele takich zajęć. Bez wychowywania w nowym duchu, pracy od podstaw, kolejne pokolenia będą dorastać bez umiejętności rozróżniania amatorów od profesjonalistów, wysokiej jakości od niskiej.
– Rozpoczęcie takiej nauki to dziś najpilniejsze zadanie, bowiem kolejnym zagrożeniem jest internet. Młodzi ludzie wyrastają w przekonaniu, że miarą wartości jest liczba lajków, polubień. To kształtuje ich poczucie wartości. Ilość, a nie jakość. Budują swój prestiż przez liczbę tweetów czy wpisów na Facebooku. A najłatwiej to robić, kopiując innych. Oryginalne treści w internecie to nisza, zdecydowana większość wszelkiej działalności na portalach społecznościowych polega na kopiowaniu innych. Kopiujemy kopie i tak w nieskończoność. Kto nie kopiuje, ten nie istnieje. Nieważny sens, kontekst, wartość, liczy się szybkość i ilość – podkreśla dr Marek Palczewski, medioznawca z SWPS w Warszawie.
Dzisiaj twórczość jest deficytem, króluje odtwórcze naśladownictwo. To niestety nic nowego, historia naszego kraju jest pełna takich przykładów. Przeżywaliśmy germanizację, orientalizację... Nawet „Listy z podróży do Ameryki” Henryka Sienkiewicza nie są zbytnio oryginalne, bo wcześniej przecież były „Listy z Rosji” markiza Astolphe'a de Custine.
– Gdy Polska Kronika Filmowa przez lata pokazywała buble dostarczane przez rodzime zakłady, inne kraje w tym czasie budowały i umacniały pozycję swoich marek. I tak dzisiaj włoskie buty kojarzą nam się z elegancją, niemiecki samochód jest solidny, a japoński sprzęt RTV niezawodny. Na naszym rynku trudno jest znaleźć firmy z polskimi nazwami. Osiedle, żeby było prestiżowe, musi mieć w nazwie residence, marki modowe i kosmetyczne chętnie czerpią z języka włoskiego i francuskiego. Angielski sprawdza się w przypadku każdej branży – zauważa dr Magdalena Tomaszewska-Bolałek, kierownik Food Studies na Uniwersytecie SWPS w Warszawie.
Małpa czy geniusz?
Na edukacyjną rolę mediów też nie ma co już liczyć. Powtarzają zagraniczne formaty, wszelkiego rodzaju show, dominuje prymitywna rozrywka. Z jednej strony słyszymy slogany o konieczności gloryfikacji historii, polskości, ale tego nie robimy. Nie powstają np. gry o charakterze historycznym, no może poza paroma rodzynkami, jak planszówka o Powstaniu Warszawskim. Kiedyś najchętniej oglądanym w Polsce programem telewizji było MTV. Oczywista reakcja na lata siermiężnego PRL. Telewizja ta zaświeciła niczym gwiazda, pełna blichtru, luksusu i celebrytów. Zachłysnęliśmy się tym jednak zupełnie, nie mając rodzimej atrakcyjnej kontrpropozycji. Zachwyt blaskiem był tak silny, że kolejne stacje, by zaistnieć, musiały być jeszcze bardziej atrakcyjne, jeszcze bardziej błyszczeć, mieć ciekawszych celebrytów, ociekać większym luksusem. Tego żądali widzowie.
– Sprzyjało temu prawo, które początkowo nie przewidziało ograniczeń w czasie antenowym dla zagranicznej produkcji. Skorzystały z tego komercyjne stacje, zalewając nas zachodnią papką kulturalną. Ukształtowały gusta i teraz uznajemy taką formę rozrywki czy sposobu przekazywania informacji za rzecz naturalną. Wprowadzenie limitów określających, ile musi być produkcji rodzimej, a ile obcej, niewiele już mogło zmienić. Polskie programy musiały się upodobnić do tej papki, bo tego oczekuje widownia. Różnice się zatarły. I tkwimy w tym do dzisiaj – opisuje dr Marek Palczewski.
Efekty widać w postawach społecznych, gdzie zamiast podejmowania decyzji na podstawie analizy, przemyśleń czy wiedzy przyjmujemy gotowe wzorce. Innymi słowy, kopiujemy postawy. Dlatego nie ma publicznej dyskusji np. o tym, kto i dlaczego wplątał Lecha Wałęsę we współpracę, tylko poprzestajemy na stwierdzeniu faktu, a nawet nie faktu, tylko oceny – albo Wałęsa to na pewno agent, albo Wałęsa to na pewno nie TW Bolek. Nie odczuwamy potrzeby zastanowienia się np. nad odpowiedzialnością osób, które kierowały bezpieką. Nad tym, jaki był cel ich działania i czy miało to wpływ na późniejsze lata, włącznie z czasami obecnymi. Rozpala nas tylko spór o to, czy Wałęsa był „Bolkiem”. Skutki są już za trudne.
– Co nowego mamy ostatnio w polskich mediach? Typowo polskiego? Gdy pojawił się słynny „Big Brother”, format holendersko-amerykański, konkurencyjna stacja stworzyła polski odpowiednik „Dwa światy”, ale od tamtego czasu jest cisza. Teraz masowo adaptuje się formaty zagraniczne do polskich realiów. Nastąpiła globalna tabloidyzacja, media się zmakdonaldyzowały. W efekcie kultura się zunifikowała do tego stopnia, że zaczynamy naśladować sami siebie, nawet nie zdając sobie sprawy, że to kolejne kopie zachodnich rozwiązań – zaznacza medioznawca z warszawskiej SWPS.
Winny jest m.in. polski system szkolnictwa, który niezmiennie od dziesięcioleci nie zachęca do kreatywności, dąży do równania do średniej. W zachodnim świecie od najmłodszych lat wymaga się od uczniów myślenia, podejmowania własnych decyzji. U nas młodzi dorastają w przekonaniu, że wybijanie się oznacza tylko kłopoty, że wygodniej i efektywniej jest dostosowywać się do zastanych okoliczności, wykorzystywać sprawdzone wzorce niż wykazywać aktywność i iść pod prąd. Nawet wiedzę sprawdza się w testach, gdzie nie trzeba udzielać oryginalnych, samodzielnie opracowanych odpowiedzi, tylko wybrać z zestawu już gotowych. W takim systemie fartowna małpa może się okazać geniuszem.
Niestety, internet, który dał każdemu praktycznie nieograniczone możliwości zarówno zaistnienia, jak i weryfikacji, wyrównując szanse, niewiele zmienił w społecznych postawach Polaków. Informatyka w naszych szkołach wciąż pozostaje nauką używania Worda, a to już stanowczo za mało. Nie budujemy w młodych ludziach poczucia własnej wartości opartej na zdobywaniu doświadczeń, także tych związanych z porażkami, nie zachęcamy do odwagi, do zmierzenia się z ryzykiem podjęcia własnej decyzji, do kreatywnego sięgania po nowe technologie, ich przerabiania, nieustannego poszukiwania innych, nietypowych rozwiązań.
– Zamiast tego hodujemy kolejne pokolenia o mentalności kopistów, co widać choćby po jakości niektórych polskich firm. Tych będących wynikiem oryginalnego pomysłu jest śladowa liczba, pozostałe to kopie kopii, lepsze czy gorsze naśladownictwo. Sami sobie wybijamy miecz z ręki – podsumowuje Jakub Kuś z Uniwersytetu SWPS we Wrocławiu.
Jeśli nie zaczniemy cenić własnych rozwiązań czy idei, jeśli nie skończymy z tym ciągłym porównywaniem się z Zachodem, pozostaniemy krajem drugiej kategorii. Oto przykład tej podległości: jeśli mówię jako polski naukowiec o problemie odnarodowiania instytucji państwowych, jestem nazywana fundamentalistką. Jeśli powołam się przy tym na Saskię Sassen, profesor socjologii na Uniwersytecie Columbia, to moje słowa stają się już trafną diagnozą.