Obama jedzie na wyspę i legalizuje reżim Castro. W przyszłym tygodniu Barack Obama jako pierwszy od 1928 r. prezydent USA odwiedzi Hawanę (wówczas gościł tam Herbert Hoover). Wizyta finalizuje trwający od kilku miesięcy proces ocieplania relacji między USA a reżimem Raula Castro.
Podróż uprzedził minister transportu – Anthony Foxx. W lutym negocjował na wyspie warunki otwarcia się amerykańskiego rynku turystycznego i uruchomienia korytarza powietrznego dla komercyjnych lotów ze Stanów Zjednoczonych. Linie lotnicze będą miały prostą procedurę uzyskiwania certyfikatów bezpieczeństwa z ministerstwa spraw wewnętrznych (Homeland Security Department) pozwalających lądować w Hawanie. Pierwszy samolot z amerykańskimi pasażerami wyruszy najprawdopodobniej już latem.
– To bardzo ryzykowna wizyta. Od Obamy wiele zależy. Nie może udawać, że Kuba jest normalnym krajem, w którym respektowane są prawa człowieka. Jego gesty będą bacznie obserwowane – zauważa Christopher Sabatini z nowojorskiego Uniwersytetu Columbia.
Komunistyczne władze Hawany liczą, że za dolary Amerykanów uda się wpompować moc w zrujnowaną gospodarkę. Plan jest prosty: Kuba ma się stać karaibskim rajem dla turystów, ale tańszym i bardziej konkurencyjnym niż położona nieopodal Dominikana oraz coraz bardziej niebezpieczny ze względu na wojny gangów narkotykowych meksykański Jukatan.
Cały proces wychodzenia z zimnej wojny z Kubą wpisuje się w obecną kampanię wyborczą. Dwaj republikańscy rywale Donalda Trumpa, senatorowie Ted Cruz i Marco Rubio, są synami kubańskich dysydentów, którzy uciekli do USA. Obydwaj wygrażają pięścią Raulowi Castro i na pewno odstąpią od polityki Baracka Obamy, jeśli zdobędą Biały Dom.
Obama ociepla stosunki z Kubą w kiepskim momencie. Identyfikowana z lewicą organizacja Human Rights Watch od 2008 r. (czyli od momentu przejęcia władzy przez Raula Castro) publikuje na temat karaibskiej wyspy coraz bardziej krytyczne raporty. Prawicowy Freedom House klasyfikuje Kubę jako „zniewoloną” i umieszcza ją na liście „Worst of the worst” – najgorszą z najgorszych na liście najbardziej prześladowanych społeczeństw. Opozycja w kraju łączy ludzi o skrajnie różnych poglądach. Na Kubie panuje cenzura, istnieje tylko jeden koncesjonowany związek zawodowy (Central de Trabajadores de Cuba). Obowiązuje tzw. prawo o wypowiadaniu się (actos de repudio), na podstawie którego skazuje się ludzi uczestniczących w demonstracjach jako „kontrrewolucjonistów”. W szkołach i na uczelniach wykłada się komunistyczną doktrynę. Rząd zakazuje otwierania prywatnych klinik, a stan państwowej służby zdrowia jest tragiczny. Ale, co chyba najistotniejsze, na Kubie w aresztach i przeludnionych więzieniach siedzi kilkuset opozycjonistów. Warunki życia są tam koszmarne, a dodatkowo dochodzi do tortur.
– Zbliżenie Stanów Zjednoczonych z Kubą nie odbywa się bez moralnych kosztów. Barack Obama musi sobie z tego zdawać sprawę. Skoro Ameryka ma dalej być liderem demokracji i walczyć o wartości, to coś tu jest nie tak. Można oczywiście jeszcze dać przykład Iranu, który także nie mieści się w zachodnich definicjach demokratycznego państwa, ale ocieplenie relacji z nim to dalekosiężna polityka zapobieżenia wojnie atomowej. Poza tym zniesienie embarga na Teheran to nie to samo, co kordialne uściski z Raulem Castro – tłumaczy Seth Masket, politolog z University od Denver.
Sami Kubańczycy boją się widowiskowego ocieplenia z USA z prozaicznych powodów. Ich zdaniem zaszkodzi to uchodźcom z wyspy. Obecnie obowiązują liberalne normy związane z polityką „wet foot, dry foot” (mokra stopa, sucha stopa – red.), polegające na tym, że ci imigranci, którzy dotknęli nogą plaż Florydy, mogą zostać na terytorium USA. Zmiany będą oznaczały, że uciekinier z wyspy będzie musiał przebyć znacznie trudniejszą drogę. Najpierw udać się do Ekwadoru, bo ten nie wymaga od Kubańczyków wiz. A potem, jak miliony innych mieszkańców Ameryki Łacińskiej, przekroczyć zielone granice kolejnych krajów, aż do Rio Grande.