Wbrew pozorom ludzie rządzący Polską Ludową wcale nie zamierzali wszystkich przywilejów mieć tylko dla siebie. Co jakiś czas lubili zrobić przysługę maluczkim, by ci rozpływali się w wyrazach wdzięczności.
Z szafy gen. Czesława Kiszczaka wypadły papiery, które mocno skonfundowały nie tylko Lecha Wałęsę. Były szef MSW zachował na pamiątkę, obok teczek osobowych agentów, także rozliczne podziękowania od znanych ludzi, którym zrobił przysługę. Aktorka Beata Tyszkiewicz przysłała liścik z zaproszeniem na obiad wdzięczna za wzięcie jej często okradanego domu pod milicyjną ochronę.
Pisarz Andrzej Szczypiorski, poetka Agnieszka Osiecka i historyk Władysław Bartoszewski, choć wprawdzie sympatyzowali z opozycją, to jednak grzecznie dziękowali za przyznanie im paszportów. A publicysta Daniel Passent obiecywał wdzięczność, gdy tylko generał weźmie się za podwładnych, którzy gustują w mordowaniu księży i opozycjonistów. Nawet prymas Polski kardynał Józef Glemp posłał dziękczynny list, doceniając wkład szefa MSW w „ochronę świątyń i ściganie przestępców kradnących lub niszczących przedmioty sakralne”.
Z tej korespondencji można wnosić, iż Kiszczak był niezwykle uczynnym człowiekiem, gotowym wiele zrobić dla bliźnich. Nie ma też śladu oczekiwania na rewanż. Aż dziw bierze, że ktoś tak dobry potrafił przez lata kierować policją polityczną mającą na koncie liczne zbrodnie. Ale właśnie na tym polegał już niemal zapomniany paradoks PRL: rządzących i rządzonych splatała sieć zależności powodujących, że na co dzień żyć bez siebie nie mogli. Niezależnie, jak mocno się wzajemnie nienawidzili.
Na górze jak za cara
„Józek, zmień pracę, bo cię zamęczą” – mawiał matka na pożegnanie do wicepremiera Józefa Tejchmy. Ilekroć odwiedzał rodzinny dom, natychmiast zjawiali się krewni i znajomi, by prosić o przysługę. Na koniec dnia powstawała cała lista rzeczy do załatwienia. „Anielka (cioteczna siostra – aut.) ma zawsze najwięcej spraw: wsadź syna Możdżenia do jakiejś szkoły, bo nie zdał na akademię w Krakowie. Mama informuje, że był znowu Krówko z Leżajska i błagał, abym pomógł wyjść z więzienia jego synowi. Zdzisiek: chłop kupił w Bieszczadach używany kombajn zbożowy, po utworzeniu nowych województw tamtejsze władze nie puszczają maszyn poza swoje granice. Załatw to. Anielka: w Krakowie wyrzucają z mieszkania Zośkę – załatw” – notował wicepremier.
To, jak funkcjonował Józef Tejchma, który przez moment miał szansę zająć stanowisko I sekretarza KC po Władysławie Gomułce, nie było w Polsce Ludowej czymś szczególnym. Partia komunistyczna pod koniec lat 40. stworzyła nową hierarchię społeczną. Niegdyś szanowane profesje, urzędy i tytuły straciły znaczenie i zostały zastąpione przez nowe. Na samym szczycie znalazła się czerwona arystokracja, czyli członkowie centralnego aparatu partyjnego PZPR. Z czasem zaczęto nazywać ich zupełnie nowym słowem – nomenklatura. Wbrew komunistycznej ideologii, dzięki posiadanej władzy, ludzie ci zapewnili sobie dostęp do najważniejszych przywilejów. Mieli też możliwość dzielenia się nimi z mniej ważnymi Polakami. Tak samoistnie społeczeństwo podzieliło się na kasty.
Ludzie nienawidzili tej hierarchii, a jednocześnie się do niej przystosowywali. Jedynie nieliczni indywidualiści miewali przed tym opory, choć pokusa bywała wielka. „Gdybym zgodził się sprzedać reżimowej propagandzie choć część mej profesjonalnej możliwości (...) znalazłoby się auto i mieszkanie ze służącą” –zanotował w 1954 r. pisarz Leopold Tyrmand. Wprawdzie władza starała się ze wszystkich sił utrzymywać obywateli w nieświadomości, lecz plotki o tym, jak się żyje na samej górze, krążyły między obywatelami. Nasiliły się one po tym, jak Radio Wolna Europa rozpoczęło nadawanie we wrześniu 1954 r. audycji Józefa Światły „Za kulisami bezpieki i partii”.
Ten wysokiej rangi funkcjonariusz Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, który uciekł na Zachód w 1953 r., opowiadał słuchaczom o bankietach, podczas których serwowano „na cieniuteńkiej zagranicznej porcelanie i na srebrnych platerach kawior, łososie, homary i najwymyślniejsze zakąski zimne – mięsa i ryby”. Światło nie oszczędzał żadnych szczegółów dotyczących czerwonej arystokracji. Obywatele dowiedzieli się od niego, że brat dowodzącego wówczas Ludowym Wojskiem Polskim marszałka ZSRR Konstantego Rokossowskiego podczas okupacji pracował dla Kripo (Kriminal Polizei). A po wojnie zaś zbił majątek na szabrownictwie. Po czym marszałek załatwił mu dobrze płatną państwową posadę.
Do końca 1955 r. RWE wyemitowało aż 139 programów z cyklu „Za kulisami bezpieki i partii” oraz ponad 30 programów specjalnych z udziałem Światły. Ujawnienie tego, jak naprawdę wygląda życie komunistycznych elit, poważnie pogorszyło relacje między reżymem a społeczeństwem. Zwykli ludzie zyskiwali potwierdzenie tego, co i tak podejrzewali. Był to jeden z czynników torujących drogę do władzy znanemu ze wstrętu do luksusów Władysławowi Gomułce. Pod jego rządami partyjna nomenklatura miała żyć skromnie i oszczędnie, tak jak reszta Polaków.
W praktyce czerwona arystokracja raz zdobytych przywilejów nie zamierzała oddawać. „Skoro Gomułka narzeka na rozrzutność, to może należałoby się też zająć instytucją samochodów służbowych, których liczba rośnie z roku na rok. Byle bubek na jakimś kierowniczym stanowisku, może to być nawet prezes geesu (gminnej spółdzielni – aut.), musi mieć służbowy samochód z kierowcą” – narzekał na stronach swojego dziennika w 1958 r. Mieczysław F. Rakowski.
Senior i wasale
Budowanie drabiny zależności kastowej zaczynało się od samej góry. Stojący u progu politycznej kariery redaktor naczelny „Polityki” Mieczysław F. Rakowski obserwował, jak wszyscy sprawujący władzę forsują na stanowiska znajomych. „Jest coś niebywałego w tym pchaniu kompletnych zer w górę. Czasami ogarnia mnie przerażenie na myśl, jaką przyszłość ci ludzie zgotują Polsce” – notował.
Po usłyszeniu wiadomości, że stary stalinowiec Włodzimierz Sokorski ponownie zostanie posłem, Rakowski się pieklił: „Wychodził sobie tę zaszczytną funkcję. Od dwóch lat systematycznie odwiedza Moczara, Kliszkę i Strzeleckiego. I oto nastąpiło ukoronowanie tego wydeptywania ścieżek. Kto tego nie robi, kto nie merda ogonem i nie podlizuje się, ten nie ma co liczyć na to, że zostanie zauważony, względnie nagrodzony, za samodzielne działanie bądź też myślenie” – sarkał, robiąc jednocześnie dokładnie to samo.
Nic dziwnego, że wyrzucony z PZPR na fali zamian niegdyś wszechpotężny Jakub Berman, były szef komisji Biura Politycznego KC PZPR ds. bezpieczeństwa publicznego, w liście przesłanym w maju 1960 r. do Biura Politycznego błagał: „Proszę o przyjęcie mnie z powrotem do Partii, abym mógł w szeregach Partii służyć sprawie, która jest istotą całego mojego życia”. Wierne służenie reżimowi po prostu się opłacało.
Przykład płynący z góry kształtował zachowanie reszty społeczeństwa. „U nas o tym, kto ma być uprzywilejowany, decydują urzędnicy” – notował dziennikarz „Polityki” Andrzej Krzysztof Wróblewski. „Talon na radioaparaty marki »Aga«, talony na pralki, talony na motocykle i na meble znaczyły naszą drogę do dobrobytu; rozdzielali je ministrowie, dyrektorzy, organizacje partyjne i związki zawodowe” – dodawał. Oczywiście tym, co cenne, w pierwszej kolejności nagradzano swoich. Czyli wiernych wasali.
Na samym szczycie listy marzeń Polaków znajdowało się mieszkanie. Wedle obowiązujących przepisów w pierwszej kolejności powinny je otrzymywać osoby zasłużone dla państwa i „utrwalania władzy ludowej” oraz lokatorzy zasiedlający „pomieszczenie niemieszkalne”, czyli piwnice lub strychy. W praktyce, jak przedstawia to w książce „Spółdzielczość mieszkaniowa” Krzysztof Madej, nikt tych ustaleń nie przestrzegał. W 1970 r. grupa socjologów, która badała jedną z warszawskich spółdzielni mieszkaniowych, odkryła, iż 20 proc. mieszkań rozdzielono wśród protegowanych lokalnej Rady Narodowej, kolejne 30 proc. dostali milicjanci i wojskowi, zaś resztę lokali sprzedano na swoistej licytacji, bo za łapówki. Ci, co uczciwe czekali na przydział, musieli uzbroić się w cierpliwość, ponieważ trwało to minimum 10 lat. Podobnie rzecz się miała z samochodami.
„Kiedy ja dorosłem do pierwszego samochodu latem 1962 r., napisałem list do ówczesnego ministra handlu: jestem reporterem »Polityki«, często wyjeżdżam w teren, moja żona jest dziennikarzem, mamy dwoje dzieci – proszę o przydział samochodu Skoda Octavia” – zapisał we wspomnieniach Andrzej Krzysztof Wróblewski. Minister okazał ludzką twarz dla dziennikarza organu prasowego KC PZPR i posłał Wróblewskiemu liścik, z którym ten udał się do Motozbytu. Ta instytucja państwowa, zajmująca się dystrybucją aut, wydała dziennikarzowi wymarzoną skodę.
Pechowo dla przedstawicieli władzy ludowej dóbr materialnych stale brakowało. Liczba obywateli, których można było obdarować, stanowiła znikomy procent w skali całego społeczeństwa. Dlatego pod koniec lat 60. wyobrażenie zwykłych Polaków i partyjnej nomenklatury o tym, jak powinna wyglądać codzienność, coraz mocniej się rozmijały. Wszystkich natomiast drażnił towarzysz Wiesław, a zwłaszcza jego trwające nawet po osiem godzin przemówienia. Nawet wspaniałe lapsusy językowe, które popełniał, choćby słynne stwierdzenie: „Przed wojną Polska znajdowała się na skraju przepaści, lecz od tej pory zrobiliśmy wielki krok naprzód”, nie poprawiały nastroju. Gwałtownie pogorszył się on latem 1970 r., kiedy telewizja musiała przerwać transmisję finału z piłkarskich mistrzostw świata w Meksyku, by nadać wystąpienie Gomułki o intensyfikacji hodowli bobiku i lucerny.
Katastrofa przyszła w grudniu, gdy władze z zaskoczenia, tuż przed Bożym Narodzeniem, podniosły ceny żywności, w tym mięsa. Przez kraj przetoczyła się fala buntów. Wśród kluczowych postulatów ówczesnych komitetów strajkowych znalazły się żądania sprawiedliwego przydzielania mieszkań i zrównania cen w stołówkach pracowniczych z cenami jedzenia serwowanego w kasynach Milicji Obywatelskiej oraz wojska. Jednak Gomułka nie zamierzał negocjować z obywatelami o systemie przywilejów, lecz postanowił społeczny opór stłumić siłą.
Nie dla każdego coś miłego
Po tym, jak na Wybrzeżu polała się krew robotników, towarzysze Gomułki z Biura Politycznego skorzystali z okazji, by go obalić. Nowym I sekretarzem wybrano, cieszącego się opinią dobrego gospodarza, Edwarda Gierka. Szef PZPR na Górnym Śląsku bardzo chciał poprawić standard życia podwładnym. To, co przysługiwało czerwonej arystokracji, rozszerzył już nie tylko na najbliższe rodziny prominentów, ale też na ich rodziców, rodzeństwo i wnuki.
O ile w czasach Gomułki wszelki zbytek starano się ukrywać, to pod rządami nowego przywódcy w dobrym tonie stało się eksponowanie bogactwa. Członkowie nomenklatury zaczęli więc coraz bezczelniej korzystać z możliwości, jakie dawało im sprawowanie władzy. Należał się im dostęp po preferencyjnych cenach do nowo wyprodukowanych fiatów 125 i 126, działek budowlanych i skierowań na wczasy w luksusowych ośrodkach rządowych w Arłamowie lub Łańsku. Symbolem tamtych czasów stało się masowe przywłaszczanie materiałów z państwowych placów budów przez lokalnych notabli, którzy stawiali sobie prywatne wille. W takiej sytuacji osoby znajdujące się poza nomenklaturą, a chcące też coś uszczknąć dla siebie, musiały stale zabiegać o życzliwość możnych protektorów.
„Szanowny i drogi Panie Wincenty, nadaremno czekaliśmy Pana tego lata i tej jesieni. Wreszcie rozzłościłam się i wyjechałam na resztę zimy po trochę słońca do Rzymu” – napisała na pocztówce z Włoch pisarka Maria Kuncewiczowa. Jej adresat Wincenty Kraśko kierował w owym czasie Wydziałem Kultury KC i mógł wiele załatwić. Pisarka dobrze o tym wiedziała, więc po sympatycznym wstępie od razu przeszła do rzeczy, prosząc o pomoc „dla młodej pani reżyser Aleksandry Kurczab”. Z kolei inna literatka Monika Warmińska pisała do szefa Wydziału Kultury, by się poskarżyć na jawną niesprawiedliwość w dostępie do przywilejów. „Ja muszę walczyć jak o wielkie dobrodziejstwo, o taki sam nakład powieści »Ścieżki przez dżunglę« – podczas gdy bez wysiłku osiągają wysokie nakłady autorzy typu Woroszylskiego i Krzywickiej” – lamentowała.
Ale nie tylko ludzie kultury mieli potrzeby. „Ona jest z Markowej, a mieszka w Katowicach, za mężem nazywa się Fatyga z domu Szylarów, cioteczna siostra tej Czesi Kluza, co dawała lekcje w czasie okupacji” – pisała w 1974 r. matka wicepremiera Józefa Tejchmy w liście do syna. „Więc ona ciebie bardzo prosi, że jesteś ministrem kultury i sztuki, abyś pomógł jej córce dostać się na zagraniczne studia muzyczne i otrzymanie stypendium” – konkretyzowała zapotrzebowanie. Fakt, że syn miał spore możliwości, czynił ze starszej pani wielce pożądany kontakt towarzyski. A im więcej taka osoba mogła, tym stawała się popularniejsza.
Czesław Kiszczak późną wiosną 1982 r. wpadł na genialny pomysł eksportowej sprzedaży przywilejów. Zaproponował, aby sprzedać rządowi RFN hurtem jakieś 150 tys. Ślązaków
Doświadczał tej prawidłowości na własnej skórze również Mieczysław F. Rakowski. Gdy w 1976 r. kompletowano nowy skład Sejmu, naczelny „Polityki” dla zachowania pozorów demokracji przed objęciem mandatu posła odwiedzał partyjnych notabli ze swojego okręgu wyborczego. W tej podróży towarzyszyła mu znakomita dziennikarka Hanna Krall. Jak odnotowała, w Sieradzu gościa ze stolicy witano z wielkim entuzjazmem. „Taki redaktor zna różnych ludzi w Warszawie i przy załatwianiu naszych spraw powinien wiedzieć, do kogo uderzyć” – streszczała Krall w swoim reportażu sposób myślenia gospodarzy.
Wykluczenie z grona ludzi posiadających władzę musiało być szczególnie bolesnym doświadczeniem. Wszechpotężny w latach 60. szef bezpieki Mieczysław Moczar za czasów rządów Edwarda Gierka został zesłany na stanowisko prezesa NIK i zupełnie pozbawiony wpływów. W 1974 r. nie potrafił załatwić nawet miejsca w szkole artystycznej dla córki kolegi. Sfrustrowany tym faktem zadzwonił do Tejchmy, by poprosić o wsparcie. Rozmowę zaczął od okrzyku: „Co kurwa mać, nie wpuszczają do szkół artystycznych nikogo, tylko swoich!”.
Sposoby na za krótką kołdrę
Fakt, że działacze PZPR byli preferowani przy podziale dóbr konsumpcyjnych, sprawił, że w latach 70. do partii zaczęli masowo wstępować nowi członkowie – ich liczba przekroczyła 3 mln. Jednocześnie za sprawą reformy administracyjnej i zwiększeniu liczby województw do 49 nastąpiło pomnożenie stanowisk nomenklaturowych do ponad 100 tys. Utrzymanie systemu kastowych przywilejów kosztowało więc państwo coraz więcej. Ale nie znajdowano innego modelu sprawowania władzy.
Zresztą dopóki istniały dobra materialne oraz przywileje do podziału, wszystko jakoś funkcjonowało. Co więcej, awans na trochę wyższe szczeble tej drabiny feudalnej przynosił takiej osobie stany niemal euforyczne. „Bramy, co dawniej były zatrzaśnięte/ Teraz się lekko, cicho otwierają/ Pysków, co dawniej były mi zawzięte/ Nie widzę nawet – bo się tak kłaniają” – podkreślał w wierszu „Tryumf” Ernest Bryll. „Te gabinety, o których cichości/ Marzyłem kiedyś jako myszka siedząc/ Rozwarte dzisiaj w całej gościnności/ Niby ogromna gęba .... A ja z całą wiedzą/ której się nauczyłem w strachaniu, czekaniu/ Wstępuję na czerwone ozory dywanów” – marzył podmiot liryczny opisywany przez poetę, który notabene w latach 70. bardzo dobrze odnajdował się w gierkowskiej Polsce. „Dorobiliśmy się oto nurtu poezji, w której szczur przeniósł się z zewnątrz do wnętrza bohatera” – skomentował wówczas twórczość kolegi po piórze Wiktor Woroszylski.
Tymczasem Gierkowi wydawało się, że dzięki zakupionym na Zachodzie liniom produkcyjnym i technologiom uda się zaspokoić apetyty obywateli. Nawet tych bezpartyjnych. Ambitny I sekretarz postanowił w pierwszej kolejności zapewnić im możliwość posiadania własnego auta i mieszkania. W praktyce wyszło jak zwykle. „Mirosława Arens – dyrektor galerii »Zapiecek«, była niedawno u wróżki na seansie za 100 zł. Wróżka odgadła jej przeszłość i przepowiedziała przyszłość, łącznie z tym, że otrzyma talon na samochód (przy mojej pomocy)” – zanotował w dzienniku wicepremier Tejchma.
Samochody i mieszkania w latach 70. nadal zdobywali najłatwiej ci, którzy znali ministrów, dyrektorów zakładów pracy, sekretarzy organizacji partyjnych. Nie zmieniło się to nawet po tym, jak Gierek przeforsował, niemające precedensu, podwyżki płac. W latach 1970–1975 wzrosły one statystycznie o ponad 40 proc. Równocześnie zbudowano fabryki zapewniające 1,8 mln nowych miejsc pracy.
Niestety zaciągnięte na Zachodzie kredyty trzeba było spłacać i PRL wpadł w pułapkę zadłużeniową, która przyniosła potworny kryzys gospodarczy. Reżym poradził sobie ze społecznym buntem i spacyfikował Solidarność. Jednak na ekonomiczną zapaść nie potrafiono znaleźć sposobu. Nikt z Zachodu nie zamierzał pożyczyć rządowi PRL nawet centa. Tymczasem aby utrzymać w kraju spokój, musiano kupować za dewizy żywność, części zamienne do linii produkcyjnych w fabrykach oraz urządzenia techniczne. Każdy zdobyty dolar stawał się więc bezcennym wsparciem dla mocno osłabionej dyktatury.
W przypływie desperacji kierujący Ministerstwem Spraw Wewnętrznych gen. Czesław Kiszczak późną wiosną 1982 r. wpadł na niemal genialny pomysł eksportowej sprzedaży przywilejów. Wprawdzie międzynarodowe konwencje zabraniały handlu żywym towarem, lecz od czego jest kreatywna wyobraźnia. Podczas posiedzenia Biura Politycznego 18 czerwca 1982 r. Kiszczak zaproponował, aby sprzedać rządowi Republiki Federalnej Niemiec hurtem jakieś 150 tys. Ślązaków. Tych, którzy błagali reżim o paszporty, bo chcieli emigrować.
Generał opracował nawet specjalny cennik. Jak zauważał: „Przyjmując, że 5 proc. osób jest z wyższym wykształceniem – to daje razem 7,5 tys.; gdybyśmy przyjęli po 30 tys. dol. za jednego, to łącznie byśmy z tego tytułu otrzymali 225 mln dolarów amerykańskich. Gdyby przyjąć, że 30 proc. osób ma średnie wykształcenie, to rekompensata po 10 tys. dol. dałaby nam łącznie 450 mln dol.; 30 proc. dla osób przystosowanych do zawodu rekompensata po 5 tys. dol. to dałoby nam 225 mln dolarów amerykańskich” – wyliczał słuchaczom z Biura Politycznego. Tak szef MSW wprawiał się w sztuce sprawowania władzy. Rozumiejąc, że jednym z jej kluczowych elementów jest umiejętność dawania innym tego, czego akurat bardzo pragną, lecz nie za wiele. Tak, by obdarowani musieli okazywać swą wdzięczność, jeśli marzą o dokładce.