W państwie demokratycznym wszyscy jako obywatele jesteśmy równi i mamy istotny wpływ na sprawy publiczne. Prawda to czy fałsz? W pewnym sensie jesteśmy równi: mamy takie same prawa polityczne i obowiązki wobec państwa. Mamy też pewien wpływ na sprawy publiczne. Co cztery lata głosujemy, chodzimy też na demonstracje, niektórzy zapisują się do związków zawodowych, część odpowiada na pytania w sondażach.
Ze wszystkich tych aktywności najważniejszy jest oczywiście udział w wyborach parlamentarnych. Frekwencja w tych ostatnich (w 2015 r.) wyniosła 50,92 proc., natomiast według CBOS jedynie 64 proc. spośród badanych przez tę instytucję osób podziela opinię, że demokracja jest najlepszą formą rządów, a w grudniu 2015 r. pozytywnie oceniała działalność parlamentu jedynie 1/4 badanych. Jak widać, sama demokracja nie ma jakiegoś rewelacyjnego poparcia społecznego, udział w wyborach jest jeszcze mniejszy, a prace parlamentu cenią zdaje się tylko wyborcy partii rządzącej. Skąd tak słabe wyniki młodej demokracji? Być może z powodu niespełnionych obietnic.
Demokracja obiecuje obywatelom realny wpływ na sprawy publiczne, że każdy głos będzie się liczył tak samo, że każdemu należą się równy szacunek i troska. Obiecuje zatem obywatelską podmiotowość: polityka państwa ma być prowadzona w imieniu obywateli i dla obywateli. Oczywiście jest to idea, której osiągnięcie w pełni jest trudne, jeżeli nie niemożliwe. Politycy nie stają się z racji wyboru osobami roztropnymi i rzetelnymi, nie przestają mieć własnych celów i ambicji. Jednakże konieczność ubiegania się co cztery lata o wybór wpływać powinna chociażby na to, że dany polityk będzie starał się przedstawić swoje postępowanie jako działania na rzecz wyborców. Pojawia się pytanie, co to właściwie znaczy działać zgodnie z wolą wyborców. Nikt nie zawiera bowiem umowy z politykami, której złamanie pociąga za sobą odpowiedzialność tych ostatnich. Trudno też o wypracowanie osobistej więzi między wyborcą a reprezentantem. W realnej demokracji mamy partie polityczne i ich programy. Głosujemy na partie polityczne, których program jest chociażby zbliżony do naszych poglądów politycznych. Możemy zatem słusznie oczekiwać, że po wygranych wyborach będzie realizowany. Tutaj można zapytać, kto z wyborców przeczytał program swojej partii? Zapewne nie będzie to liczba oszałamiająca. W dużej mierze to nie na program partii głosują wyborcy, lecz na ich przekaz medialny, który w okresie wyborczym sprowadza się do piętnowania przeciwników i składania obietnic. Partie pilnie śledzą badania społeczne i sondaże, a następnie obiecują to, czego, jak im się zdaje, chcą ważne dla nich grupy społeczne, czyli elektorat. Można by zatem powiedzieć, że chociaż taki mamy wpływ na sprawy publiczne. Cóż, jeżeli reprezentacyjna demokracja jest trudna lub niemożliwa do osiągnięcia, to niech chociaż będzie demokracja sondażowa...
Pojawia się niestety kolejny problem: czy rzeczywiście przedwyborcze obietnice przekładają się na działalność rządu i parlamentarnej większości po wyborach. W pewnym sensie tak. Ograniczając się tylko do rządów PO-PSL i PiS, można powiedzieć, że chociażby styl tych rządów był w pewnym sensie przewidywalny (np. pragmatyzm czy duże zmiany), a także jakie będą główne pola ich zainteresowań (np. infrastruktura czy bezpieczeństwo). Jednakże w kampanii wyborczej nie wybrzmiewały subtelności, lecz ogólne i doniosłe hasła. Kto pamięta nawoływanie do „likwidacji OFE” i „podwyższenia wieku emerytalnego”, czy też „paraliżu TK” i „likwidacji (resztek) służby publicznej”? No tak, to wcale nie były postulaty wyborcze, a przecież dużo energii włożono w ich realizację. Można powiedzieć, że w trakcie sprawowania rządów pojawiają się określone problemy, które trzeba rozwiązać, a których nie dało się przewidzieć w trakcie kampanii wyborczej. Rządzący zazwyczaj mają sprecyzowany pomysł, jak to zrobić, i zazwyczaj to robią bez większych debat poświęconych temu, czy dana kwestia jest rzeczywiście problemem do rozwiązania, jak to można zrobić najlepiej, kto na tym zyska, a kto straci. Rzeczywisty dialog zastępuje paternalistyczne „pochylanie się nad problemem” i przekonywanie do już podjętej decyzji, ewentualnie okraszonej jakąś miłą dla ucha obietnicą.
Przykład mamy obecnie. Dyskusję na temat zasad i koncepcji funkcjonowania Trybunału Konstytucyjnego zastąpiła awantura o to, kto ma w nim zasiadać. Debata sprowadzona została do wymiaru ustalenia „partyjnych proporcji w TK”. Kwestie instytucjonalne w zasadzie porusza się mimochodem, bowiem ważniejsze są te personalne. Energia, z jaką prowadzono (w zasadzie personalne, jednakże odbijające się na funkcjonowaniu) zmiany w TK, widocznie ustępuje zapałowi w realizacji projektu 500+. Tu jednak nie chodzi o czas. Nowelizacje, nawet te najmniejsze, ustawy o TK powinny być przeprowadzane spokojnie i w warunkach umożliwiających zajęcie i wysłuchanie stanowisk różnych podmiotów. Podobnie w przypadku projektu 500+ nie widać zdeterminowania do uzyskania najlepszych (efektywnych i sprawiedliwych) rozwiązań, lecz najszybszych i zgodnych z wolą rządzących (podobnie było przy realizacji projektu rządu PO-PSL podwyższającego wiek emerytalny). Zrobimy tak, jak chcemy, a ewentualny „spadek sondażowy” czymś się naprawi, w końcu kto pamięta, co było rok temu?
Trudno się zatem dziwić, że tylko połowa uprawnionych do głosowania bierze udział w wyborach, tak jak trudno się dziwić, że tylko zwolennicy partii rządzącej (na razie) dobrze oceniają prace parlamentu. Brak wyraźnego związku między tym, co głosi się przed wyborami, a tym, co robi się po wyborach, skutkować musi wrażeniem pozorności procedur demokratycznych. Skoro można wszystko powiedzieć bez żadnej odpowiedzialności, to może także robić można, co się chce, a potem i tak się wyborców jakoś przekona: kimś postraszy, czymś przekupi? Zresztą wyborcy również znają reguły gry. Ważne jest, żebyśmy to „my” wygrali, a nie „oni”!
Takie rozumowanie dotyka – moim zdaniem – najsłabszego punktu polskiej demokracji. Patrząc z boku na scenę polityczną i dyskusje polityczne, odnosi się wrażenie, że nie liczą się kompetencje, procedury ani jakość instytucji, ale kwestie „kto?”, „gdzie?” będzie zasiadał i „z czyim poparciem?”. Idea praworządności i myślenia instytucjonalnego nie zakorzeniła się w polskiej demokracji. Samo zadawanie pytań „czy w moim mieście, aby wygrać konkurs na stanowisko urzędnicze, liczą się kompetencje?” lub „czy w moim mieście, biorąc udział w konkursach na stanowisko urzędnicze, ufam, że wszelkie procedury są skrupulatnie przestrzegane?” wskazuje już na naiwność pytającego. Panuje przekonanie, że w wielu przypadkach liczy się to, „kogo jest dany kandydat”, a jeżeli jest „swój”, to tak się procedury zastosuje, że wygra ten, kto ma wygrać (co nie oznacza, że tak rzeczywiście jest).
Wydaje się, że podobnie jest z parlamentem: jego pracę cenimy ewentualnie wtedy, gdy popieramy aktualną większość, a nie dlatego, że jest to dobrze funkcjonujący organ państwa demokratycznego. Dlaczego mamy uznawać za wartościową pracę opozycji, skoro nikt jej nie słucha? Wygrany bierze wszystko: przeforsowuje, co chce, obsadza w spółkach Skarbu Państwa, kogo chce, podobnie w mediach publicznych... Są jednak jeszcze opinia publiczna, media prywatne, instytucje europejskie, organizacje pozarządowe. To dla nich jest mowa o wartościach, zasadach i ideach. Hipokryzja ogranicza apetyty władzy politycznej (dotychczas robił to też koalicjant, z którym trzeba było się dzielić) i dlatego trzeba cenić wpływ opinii publicznej. Nacisk niezależnych mediów i organizacji wymusza na rządzących chociażby pozorne trzymanie się zasad. Rządzący muszą też pokazywać elektoratowi, że – jak dobry rodzic czy opiekun – pochylają się nad ich problemami, a nawet „słuchają głosu zwykłych ludzi”. Czy to wystarczy, żeby powiedzieć, że suwerenem jesteśmy „my, obywatele Rzeczpospolitej”?
Na poziomie formalnym nic sobie zarzucić nie możemy: są wybory, są głosowania, są media i wolność słowa, niezawisłe sądy i aparat administracyjny. Niezbędne demokratyczne minimum osiągnęliśmy. Na poziomie politycznych deklaracji też jest w porządku: wszyscy (a przynajmniej większość) są demokratami, Europejczykami i wyznają demokratyczne wartości. Tylko jakoś kultura polityczna nam się nie udała: kompromis jest fe, procedury dla naiwniaków, zasady dla marzycieli, instytucje tylko dla „swoich”, a racja jest tylko po „naszej” stronie. Oczywiście taki obraz jest pewnym uproszczeniem i przerysowaniem, bowiem nie wszystkie instytucje i nie wszyscy politycy działają zgodnie z powyższą logiką cechującą „demokrację TKM” (od „teraz k... my”). Jednakże powyżej zarysowana demokracja TKM stanowi jedno z największych zagrożeń dla demokracji w Polsce, bowiem podważa podmiotowość obywateli i zasadę praworządności. Trudno wierzyć w demokratyczną równość i suwerenność, gdy obywateli traktuje się w najlepszym razie jak dzieci, obiecując im w kampanii wyborczej cukierki, a po wyborach daje się im kilka klapsów równoważonych ewentualnie paroma słodyczami. Trudno w to wierzyć, gdy widzi się, że nie ma znaczenia, „jak” funkcjonują dane instytucje, lecz „kto” nimi kieruje. Trudno w to wierzyć, gdy procedury szanuje się tylko wtedy, gdy „nasi” wygrywają.
Największy problem z demokracją TKM tkwi w tym, że jest ona krótkowzroczna, nie widzi bowiem, że nie zawsze tak będzie „to k... my rządzimy”, lecz że będą robić to też inni. A gdy inni również będą stosować taką logikę, to wtedy „my” będziemy tą bezzębną opozycją, z którą nie trzeba się liczyć. Co dopiero w sytuacji, gdy – nie daj Boże – „nasza” opcja nie dostanie się do parlamentu i staniemy się „zwykłym” obywatelem? Procedury i instytucje demokratyczne – wsparte zasadą praworządności – mają służyć wszystkim, natomiast demokracja TKM służy tylko „naszym” bądź „waszym”. Nie jest ważna jakość państwa, lecz liczba stanowisk obsadzonych przez „naszych”. Trudno jest wysoko cenić ustrój, w którym nie liczą się przede wszystkim kompetencje, argumenty, procedury, funkcjonowanie instytucji, lecz głównie kwestie personalne. To właśnie jad TKM zatruwa naszą demokrację i być może on wpływa na niską frekwencję wyborczą i ocenę demokratycznych instytucji. Należałoby uwolnić się od wpływu tej obłędnej logiki TKM. Pytanie tylko, kto pierwszy zdecyduje się na to, przejmując rządy? Może będzie potrzebował bodźca, aby to uczynić? Co może stanowić bodziec skłaniający do odrzucającej logikę TKM reakcji? Chyba tylko wyborcza klęska, strach przed kartką wyborczą. A to wymaga już zaangażowania obywatelskiego w postaci świadomego udziału w wyborach. Ktoś „tych polityków” przecież wybiera.