Kiedy ostatnio poprosiłaś kogoś o przysługę? Taką prawdziwą przysługę?” – zapytała mnie jakiś czas temu moja przyjaciółka i muszę powiedzieć, że mnie z lekka ścięło. Co więcej, czuję się ścięta do teraz. Uch. Ech. Och.
Dziennik Gazeta Prawna
Uświadomiłam sobie bowiem, że było to dawno, jeszcze przed świętami i dotyczyło dwóch godzin opieki nad pewnym stworzeniem – a przedtem długo, długo, długo nic. Potem dotarło do mnie, po krótkim wywiadzie środowiskowym, że w ogóle mało kto tak po prostu prosi dziś o przysługi. Naprawdę. I to jest, moi drodzy, straszne, straszne społecznie i duchowo; nad strasznością tego faktu już spieszę się rozwodzić, żebyście i wy jego straszność poczuli i się przerazili, jako i ja się przerażam; strach bowiem nie cierpi samotności, a mój jest dziś jakoś szczególnie głodny towarzystwa.
Najpierw doprecyzujmy: to nie tak, że ludzie nie robią sobie przysług, bo robią. Ja na przykład wciąż się pławię w blasku ludzkiej życzliwości. Tu mi sąsiad szybę w aucie umyje bezinteresownie, tu mi znajomy lekarz leki przepisze, w zamian nie chcąc nic. Zdarza się, i to zdarza się ciągle. Wielkie i małe przysługi się dzieją, rozłażą się po Warszawie i miastach mniejszych.
Ale przecież nie prosimy o nie otwarcie. Nie mówimy: „Pan mi, panie Krzysiu, też szyby wymyje, skoro pan już tutaj z tym wiadrem, dobra?”. Nawet jeśli w głębi ducha liczymy na panakrzysiowy odruch serca, to wykrztusić możemy z siebie jedynie: „Ach, szyby, czyste szyby, chyba miło coś na drodze widzieć, opowie pan, jak to jest?”. Jeśli w ogóle prosimy z podniesioną przyłbicą, to w ramach rodzin: mamo, kup mi, jak będziesz; ciociu, pożycz; mężu, załatw – ale trudno tu w ogóle mówić o czystej wody przysługach. Rodzina, zwłaszcza bliska rodzina, jest bowiem systemem, którego samo istnienie opiera się na założeniu gotowości do kooperacji; przysługi są tu więc faktem systemowym, a niekoniecznie nadprogramowym bonusem moralnym. Trudno tu więc w ogóle wyróżnić prawdziwą przysługę – bo niby miły jest ten Czerwony Kapturek, że tak niesie te zakupy swej babci, ale z drugiej strony spróbował by nie pójść, dziadyga, to przecież jego zakichany obowiązek. A co jest obowiązkiem, przysługą już być nie może.
Chętniej natomiast przysługi oferujemy. Ależ oczywiście, zostaw u mnie tego brzdąca na pół dnia, nie, nie szkodzi, że zasmarkany, ufam, że pod tym glutem jest w istocie słodki. Pamiętaj, że jakby się coś działo, możesz zawsze do mnie dzwonić, o każdej porze dnia i nocy. Często nawet oferujemy je szczerze, a przysługi szczerze oferowane nam pozwalamy, często z westchnieniem ulgi, sobie wyświadczyć. Ale spojrzeć komuś w twarz, komuś, z kim owszem, lubimy się, mamy nawet tak zwaną historię, ale widujemy się raczej rzadko i znienacka, i powiedzieć: „Czy mógłbyś mi odebrać jutro paczkę w centrum?” albo „Chciałbym, żebyś zrobił moje podatki, bo sam nie umiem” – to rzecz skręcająca kiszki. Zwłaszcza jeśli nie ma między nami stosunków władzy, które przysługi zabarwiają rozkazem.
Skąd ta awersja do otwartego domagania się przysług? Czy jest wyrazem głębokiego szacunku dla innych i troski o ich czas i samopoczucie? Niekoniecznie. Bywa, że nie prosimy o przysługi, bo coraz mniej chcemy je wyświadczać. Opór przed braniem jest bowiem często niczym innym jak podświadomą niechęcią do dawania. Ponieważ z własnego doświadczenia wiemy, że tekst „Odbierzesz mi jutro walizkę z dworca?” wbija nieco w ziemię i lekko ściska krtań, podświadomie antycypujemy dyskomfort potencjalnego przysługodawcy i w rezultacie niechętnie walimy go przysługowym bejsbolem. Może walizki nam nie przywiezie, myślimy, ale przynajmniej będzie nas dalej lubił i poważał. Bo kto sam ma awersję do pomocy, będzie uważał nieproszenie o nią za społeczną walutę. Bywa też, że o przysługi nie chcemy prosić, bo rozumiemy je jako rodzaj zaciągniętego długu. Nie chcemy być komuś winni; ten, który użycza długu, ma władzę i może z niej niespodziewanie skorzystać, na przykład każąc nam zaiwaniać na dworzec po swoje walizki w najmniej stosownym dla nas momencie. Już fajniej samemu użyczyć długu i cieszyć się spokojem ducha oraz okruszkiem władzy nad losem nieszczęsnego przysługobiorcy. Lepiej być jeleniem na wolności niż człowiekiem na smyczy. Przy tym sprawa wygląda nieco inaczej, jeśli przysługę ktoś nam sam wcisnął – skoro chciał, to i dług jest mniejszy. A więc, z grubsza rzecz biorąc, opór przed proszeniem jest często manifestacją dość niskich pobudek. Pod pozorem szacunku dla czasu i odrębności innych kryją się lęki: nie chcemy stracić pozycji osoby lubianej, nie chcemy mieć długu, to my chcemy mieć kontrolę nad relacją.
Ale jest to też na pewno naturalny symptom opuszczania młodości, bo z tym czasem w życiu się wiąże nagły wzrost akcji cnoty takiej jak samowystarczalność. Jednak samowystarczalność, choć przecież ogólnie rzecz biorąc godna pożądania, potrafi się szybko wypaczyć – przede wszystkim dlatego, że w kapitalistycznych społeczeństwach łatwo nabiera wymiaru ekonomicznego. Ani się obejrzymy, a samowystarczalny to już nie tyle, co dojrzały, umiejący spojrzeć trudnościom w twarz człowiek, ile po prostu człowiek zamożny. Ci, których stać na księgowego, nie będą prosili sąsiada o wypełnienie PIT-u – a w konsekwencji ci, których nie stać, ale nie chcą wyglądać na przegranych, też raczej nie poproszą. W ogóle kapitalizm, jako jedna z głównych sił zarządzających dynamiką społeczną, nie jest zainteresowany przysługami, bo z jego punktu widzenia są one raczej domagającą się zagospodarowania strefą nieużytków. Prawie wszystko, o co możesz poprosić, można ci przecież sprzedać. I tak ludzie, dla których przeprowadzka kiedyś była okazją grupowej zabawy z przyjaciółmi zakończonej wspólnym pijaństwem, po trzydziestce pokornie wykręcają numer firmy przewozowej; zamiast pożyczyć mleko po zamknięciu sklepu osiedlowego, jadą na stację benzynową, przysługi społeczne zaś redefiniują jako przejrzysty proces wymiany i nazywają networkingiem.
Co więc zyskujemy, nie prosząc? Poczucie bezpieczeństwa. Nie znielubią nas, nie pomyślą, że nam się nie wiedzie, nie mają nad nami władzy. Ale też spokój: nie narażamy naszych relacji na szwank nierównowagi, na możliwe zgrzyty. I to jest właśnie ta straszna tragedia. Bo ze wspólnotą jak z miłością – jeśli się człowiek nie odkryje, nie pokaże słabości, to mieć jej nie będzie. Dopóki nie wyciągniemy przysług z czarnego rynku, gdzie oferuje się je krygującym się klientom, którzy udają, że nic nie kupują, a jeśli kupują, to tylko z grzeczności, dopóty hipokryzja i cicha, nieprzyjemna nadzieja będzie rządziła naszym stosunkiem do innych. Bo ze wspólnotą jak z miłością – bez szczerości szybko się degeneruje.
Zupełnie niedawno poprosił mnie o przysługę kolega. To coś, za co się płaci, rzecz duża i nieoczywista. Najpierw się wkurzyłam. Potem zdziwiłam się swoim wkurzeniem. A potem nagle poczułam się dobrze, wręcz fantastycznie: jak część wspólnoty, jak mieszkaniec lepszego, zdrowszego świata spoza ekonomii. Niedługo zaniosę mu swoje dziecko z glutem. Nie dlatego, że jest mi teraz winny, tylko dlatego, że swoją prośbą otworzył nową przestrzeń, trochę zapomnianą, ale pełną oddechu, gdzie nie muszę się wstydzić, że czegoś potrzebuję. W końcu, myślę sobie, jesteśmy z tym wszystkim razem i razem sobie poradzimy. I tak przestałam się bać, czego i wam życzę.