Szkołę trzeba cyfryzować. Pytanie tylko po co. I trzeba je sobie zadać, zanim zaczniemy kupować kolejne tony sprzętu.
Pamięta pan tę wizję szkół przyszłości z nauką zdalną, latającymi tornistrami, wizualizacjami w 3D, rozszerzoną rzeczywistością? Wszystko skomputeryzowane, roboty uczące zamiast nauczycieli. Takie rewolucyjne zmiany przepowiadano właśnie na moment, w którym teraz jesteśmy.
Pamiętam nawet taki obrazek, gdzie nauka była wtłaczana do głów przez rurkę. Przepowiadanie przyszłości to bardzo trudne zadanie. Szczególnie w edukacji – to jest wielka firma, właściwie największy pracodawca w kraju, a doliczając rodziców i uczniów, czyli bezpośrednich interesariuszy, jest to organizm po prostu ogromny. A im jest większy, tym trudniej go zmieniać i reformować.
Takich prób było sporo. Tablet dla każdego ucznia, e-podręczniki, pracownie komputerowe, program „Cyfrowa szkoła”... Rządowych pomysłów na zinformatyzowanie szkół przerobiliśmy wiele. I jakoś nie widać, by nasze szkolnictwo szczególnie się dzięki nim unowocześniło. Teraz ma być nauka programowania, i to już od pierwszej klasy szkoły podstawowej. Brzmi pięknie, ale czy naprawdę coś zmieni?
Dopiero nauka programowania to jakościowo nowe rozwiązanie. Nie koncentrujemy się na tym, który sprzęt kupić: tablet czy laptop, za ile, jakiej marki, tylko na tym, co z nim w szkołach mamy zrobić. To zmiana sposobu myślenia. A szkołę rzeczywiście można scyfryzować. Wyposażenie placówek w nowoczesny sprzęt to dopiero początek.
Wydaje się, że to akurat najprostsze zadanie.
Niestety, przez długi czas tak właśnie rozumiano w Polsce cyfryzację. Cyfrowa szkoła – to taka z nowoczesnymi komputerami, najlepiej na każdej ławce przed każdym uczniem. A to tylko jedno z możliwych podejść, które wcale nie gwarantuje, że coś dobrego będzie się z tymi komputerami w szkole działo. Prawdziwą cyfryzację uda się przeprowadzić, jeśli wreszcie zaczniemy myśleć o niej inaczej, skupiając się na celach: po co to ma być, komu ma służyć, jakie efekty przynieść. Czy ma pomóc dyrektorom i nauczycielom w sprawniejszym organizowaniu nauki? Czy raczej uczniom? I jeżeli uczniom, to jakie ma dać im korzyści?
Jak na razie korzyści przynosiło głównie dostawcom sprzętu, którzy wygrywali przetargi na „Cyfrową szkołę”. W jej pilotażu na takie zakupy zarezerwowano 115 mln zł.
Nie ma w tym nic złego. Pytanie, co z tych wydatków wynikło. Trudno oczekiwać, że cyfryzacja szkoły skutkować będzie poprawą w klasycznych dziedzinach nauki jak matematyka czy język polski, jeżeli nie adaptujemy nowych technik całościowo. Bardzo prosty przykład: na egzaminie z matematyki na poziomie szkoły podstawowej i gimnazjum nie można używać nawet kalkulatora, nie mówiąc już o komputerze, taka możliwość pojawia się dopiero na maturze, ale również z zastrzeżeniem, że musi to być kalkulator prosty. W takiej sytuacji uczenie pracy na maszynach, kalkulatorach graficznych, komputerach z internetem na jednych lekcjach, by na egzaminie tego zakazać, powoduje, że cały ten naddatek cyfrowy nie ma szansy się ujawnić, bo uczeń i nauczyciel podchodząc do sprawy pragmatycznie, stwierdzają, że nowe technologie na lekcji to po prostu strata czasu.
Wie pan, ale ja rozumiem ten zakaz. Mnie ani w szkole, ani w domu nie pozwalano korzystać z kalkulatora.
I też pani mówiono, że to na wypadek, gdyby prądu nie było?
Nie, tego nie słyszałam. Zamysł był taki, żeby nauczyć się rozwiązywania podstaw zadań matematycznych, nie idąc na skróty. To było ćwiczenie intelektualne. Dziś wciąż potrafię liczyć w myślach lub pod kreską, i to sprawniej niż wyciągając maszynę.
Ja nie mówię, że to jest złe rozwiązanie. Może to ćwiczenie, podobnie jak np. uczenie się wierszy na pamięć, w jakiś sposób uplastycznia umysł. Tylko ustalmy, do czego dążymy. Jeżeli chcemy, by to był nasz cel, to nie mieszajmy w to komputerów. Każąc jednocześnie uczyć się liczenia pod kreską i pokazując nowe technologie, które przecież to działanie wykonają szybciej, narażamy się na wprowadzenie uczniów w konfuzję. Zatrzymajmy w edukacji fazę tłumaczenia podstaw, ćwiczenia umysłu, ale w końcu pokażmy, jak technologia może wspomóc np. matematykę, i konsekwentnie się tego trzymajmy, m.in. umożliwiając korzystanie z technologii na egzaminach.
Czyli cyfryzacja totalna? Obejmująca cały proces edukacyjny?
Niekoniecznie. Ja staram się tylko wskazać, że musi ona prowadzić do konkretnego celu.
Co w takim razie rozumie pan przez cyfryzację?
Po pierwsze, może to być podnoszenie kompetencji związanych z nowym, cyfrowym światem, np. nauka programowania. Po drugie, budowanie kompetencji tradycyjnych, ale poprzez nowe środki, np. w nauce polskiego czy matematyki korzystamy z komputerów, które mają służyć zdobywaniu umiejętności przydatnych w przyszłej pracy, jak choćby poszukiwaniu informacji, budowaniu perswazyjnych prezentacji, szybkiej pracy z liczbami z arkuszem kalkulacyjnym. Po trzecie, dzięki cyfryzacji możemy podnieść efektywność zarządzania szkołami, zmniejszyć koszty. Wprowadzić rozwiązania znane w firmach: elektroniczną księgowość, zarządzanie mieniem, e-dziennik, administrowanie planem lekcji. I to też jest świetny cel. A to nie koniec: lżejszy plecak, większe zaangażowanie ucznia, sprzyjanie pracy grupowej, wzrost kreatywności, ułatwienie komunikacji i tak dalej. Możliwych celów jest wiele i dobrze jest wiedzieć, który dla nas jest najważniejszy, bo każdy z nich zakładałby inną interwencję i inną zmianę w szkole. U nas jednak jest tak, że kupujemy sprzęt i oczekujemy trochę jednego, trochę drugiego, ale nie ma jasnej decyzji, w którą stronę idziemy.
A skąd w ogóle ten pomysł na cyfrową szkołę? Projekty cyfryzacyjne pojawiają się w MEN bez względu na to, kto nim kieruje.
W organizacjach, szczególnie tych dużych, widać, jak nowe technologie poprawiają styl zarządzania i podnoszą efektywność. Nie wyobrażam sobie dużej spółki, której pracownicy nie korzystają z e-maili, ze służbowych laptopów. Narzuca się więc wniosek, że jeżeli podobnie zrobimy w szkole, to i ją zmieni to na korzyść. Nowe technologie włączają do edukacji wszystkie znane mi systemy edukacyjne, nie tylko polski.
Tylko czy jesteśmy pewni, że chcemy tak uczyć? W samym sercu Doliny Krzemowej, symbolu komputeryzacji i nowoczesnych technologii, istnieje szkoła, w której w ogóle nie używa się komputerów. A swoje dzieci posyła tam prezes ds. technologicznych eBaya oraz pracownicy takich firm jak Google, Yahoo!, Apple czy HP. Zamiast tabletów są papier i długopisy, a uczniowie mają zajęcia z robienia na drutach i garncarstwa. Jak tłumaczą tamtejsi nauczyciele: komputery za bardzo rozpraszają.
To jedno. Inna rzecz, że nowe technologie, stwarzając bardzo wygodne warunki do życia, ograniczają nasze kontakty społeczne twarzą w twarz. Tak więc w dobie komunikacji cyfrowej, pozwalającej kontaktować się zdalnie, szkoła może mieć taką wartość, że pozwala budować kompetencje społeczne, doświadczyć bezpośrednich relacji. Bo kiedy rozmawiamy na czacie, nie widzimy emocji po drugiej stronie. Nie ma też co przesadzać z pochwałą nowych technologii, szkoła powinna ucznia rozwijać kompleksowo.
Z drugiej strony jest też słynny eksperyment z miasteczka Mooresville na Wschodnim Wybrzeżu USA. Wszystkim uczącym się tu dzieciom od klasy czwartej w górę rozdano laptopy. Efekt był niezwykle zachęcający: przed rozpoczęciem eksperymentu w egzaminach stanowych 73 proc. uczniów z Mooresville otrzymywało dobre wyniki z przedmiotów ścisłych, a po trzech latach trwania projektu ta grupa liczyła już 88 proc. uczniów. To tak spektakularne efekty, że powinny wszystkich przekonywać.
Tam zadziałało, ale podobny program „cyfrowego zanurzenia” w Teksasie już się nie powiódł – wyniki nie są jednoznaczne i często spekuluje się, że znaczenie mogą mieć małe szczegóły. Podobnie w Polsce – „Cyfrowa szkoła” nie wpłynęła na poprawę wyników na sprawdzianie szóstoklasisty. W Mooresville przekonuje mnie jasna wizja, do czego technologia miała służyć, oraz kompleksowa zmiana w kulturze uczenia się, jaka tam zaszła. I dlatego to zadziałało. Podobnie, jeżeli szkoła założy, że chce kupić uczniom sprzęt elektroniczny, bo są przeciążeni noszeniem papierowych książek – na coś takiego zdecydowano się w Ostrowie Wielkopolskim. Rzeczywiście można dojść do wniosku, że dzieci nabywają wad postawy, i zdecydujemy, że można temu zapobiec właśnie za pomocą e-czytników i e-podręczników – świetnie. To jest konkretny cel i rozwiązanie, to się nie może nie udać. Pozostaje ewentualnie tylko pytanie ekonomiczne – czy to się opłaca?
A nie powinno się myśleć długofalowo, a nie doraźnie?
Tak byłoby idealnie, powinno się wziąć pod uwagę choćby wstępne szacunki mówiące, jakie efekty może przynieść cyfryzacja w dalszej perspektywie. Ale badania nie są jednoznaczne. W jednym przypadku lepsze efekty daje nauka analogowa, a w innym taka jak z Mooresville. Nie można powiedzieć na sto procent, że technologia w edukacji zawsze, jednoznacznie i w każdym obszarze zmienia coś na lepsze. Można jej używać do zrobienia tysiąca dobrych rzeczy w szkołach, ale na pewno nie będzie lekarstwem na wszelkie problemy.
No dobrze, to co konkretnie można zmienić na lepsze dzięki cyfryzacji?
Takim obszarem jest indywidualizacja pracy z uczniami. W świecie analogowym, gdy jedna osoba mówi do dwudziestu, trudno jest różnicować przekaz. A dzięki cyfrowym technikom można tę samą lekcję dostosować do różnych potrzeb różnych osób. Tak jest choćby na platfomie Khan Academy. Podobnie w kwestiach związanych z administracją. Analogowe układanie planu dla całej szkoły jest czasochłonne. A komputer sobie z takim algorytmicznym zadaniem poradzi bardzo szybko. Szczególne nadzieje budzi też nauka kodowania, o której wspomnieliśmy na początku.
Skąd wzięło się to przekonanie, że jest tak ważna?
To po części efekt kryzysu nauki informatyki z lat 90. W początkach informatyzacji w latach 60. w nielicznych miejscach, gdzie jej uczono w szkołach – a, co ciekawe, było tak nawet w niektórych liceach w Polsce – komputery były na tyle skomplikowane w obsłudze, że nie można było podchodzić do nich inaczej, jak tylko ucząc programowania. Potem na przełomie lat 80. i 90. pojawiły się pakiety biurowe i graficzne interfejsy użytkownika, tzw. okienka, i wszystko stało się dużo łatwiejsze. Wtedy pojawiła się myśl, by zajęcia z komputerem stały się częścią programu szkolnego, tak by przygotowywać uczniów do konkurowania na rynku pracy z użyciem nowych, cyfrowych kompetencji. W efekcie w większości szkół programowanie zostało wyrugowane. Za to pojawiły się zajęcia komputerowe, bardzo prosty przedmiot uczący obsługi komputera: pisania e-maili, używania Worda czy programów graficznych. I osób z takimi umiejętnościami przybywało, a jednocześnie w związku z dynamicznym rozwojem branży IT zaczęło brakować takich, którzy znają się na programowaniu – stąd pomysł na powrót do kodowania w szkołach.
No dobrze, a kto ma tego uczyć? Bo u nas w szkołach informatyka często niewiele ma wspólnego z informatyką. Czy wiemy, jak duży procent nauczycieli tego przedmiotu to informatycy?
Nie, ale to nie jest duży odsetek. To zazwyczaj przekwalifikowani nauczyciele innych przedmiotów. Uzasadnienie jest proste: gdy informatyka pojawiła się w programie nauczania, nauczycieli o tej specjalności po prostu nie było.
Tyle że to było 20 lat temu. Czyli kilka pełnych cykli edukacyjnych na uczelniach pedagogicznych temu. Więc chyba można by było już ich wykształcić?
Ale wciąż ich nie ma. Pewnym uzasadnieniem jest to, że informatyka to kierunek inżynieryjny, a na uczelnie pedagogiczne idą ludzie, którzy nie są za mocni z przedmiotów ścisłych, szczególnie ci wybierający nauczanie początkowe. Wydaje mi się, że dopóki sama szkoła i sami nauczyciele nie zrozumieją, do czego przydać im się mogą nowe technologie, dopóty ciężko będzie o profesjonalną kadrę. Ale jak już to odkryją, sami będą chcieli rozwijać te kompetencje.
Niestety, wystarczy spytać uczniów, czym się zajmują na lekcjach. Wciąż króluje pakiet Office i gry.
To nie jest prawdziwa informatyka. Szkoła wciąż traktuje ten przedmiot po macoszemu. Jest ruch oddolny starający się zmienić ten stan – sam jestem jego częścią, bo tym się zajmujemy w Fundacji CoderDojo – ale wiem, że to nie wystarczy. Pewna nadzieja w nowej podstawie programowej, która pokazuje jasno, że to jest ważny przedmiot. Niestety, sama podstawa programowa, choćby była najlepsza, nie wystarczy. Przecież i poprzednie nie były złe, tyle że się do nich nie stosowano. Mnie też nauczyciel w szkole na tych lekcjach pozwalał grać w „Polan”, czego na pewno w podstawie nie było. Polonista w życiu nie pozwoliłby sobie na takie odstępstwa na swojej lekcji. Ale na informatyce nikt nie pilnuje tego, jak się dzieci uczy i czego się ich uczy. Nauczyciele tego przedmiotu są wyjęci spod nadzoru egzaminacyjnego, a dyrektorzy, którzy mogliby dopilnować ich pracy na bieżąco, często się na tym po prostu nie znają. I właśnie tego braku nadzoru najbardziej obawiam się przy wprowadzaniu do szkół nauki programowania.
Ale dlaczego nauczycieli informatyki się nie kontroluje?
Niestety, MEN przez lata interweniowało tu głównie nie w kwestiach jakości nauki, a po prostu jej dofinansowywania. Gdy miało jakieś dodatkowe, nowe fundusze na informatyzację szkół, to dopiero wtedy sobie o niej przypominało. Tak, jakby było założenie, że nowe technologie muszą kosztować i od pieniędzy trzeba tę reformę zacząć. Ale dziś to jest nieprawda. Każdy z nas w kieszeni nosi komputery o takiej jakości, o jakiej 10 czy 20 lat temu nie mogliśmy nawet marzyć. Z niedawnych badań wśród gimnazjalistów wyszło nam, że w skali całego kraju jest około tysiąca uczniów w tym wieku, którzy nie mają komputera w domu. To jest tak mało, że możemy zrobić prostą interwencję i im ten sprzęt kupić bez konieczności inwestowania ogromnych środków w komputeryzację wszystkich szkół. Więc jeśli pyta pani, dlaczego przez dwie dekady nie rozliczaliśmy z jakości nauki informatyki, to odpowiedzią jest ta ułuda konieczności inwestowania w sprzęt.
Skoro to zapotrzebowanie na sprzęt wcale nie jest tak duże, to czemu wciąż się nim tak bardzo przejmujemy?
Powodem jest takie korporacyjne myślenie o szkole. Szkoły chciałyby jak firmy pracować na własnym sprzęcie, z własnym oprogramowaniem, środowiskiem, zabezpieczeniami. I tak jak kierownik w korporacji, tak nauczyciel w klasie mógłby wtedy zarządzać całym zespołem. Prywatne uczniowskie komputery nie bardzo pasują do takiej wizji: a to komuś Wi-Fi nie wejdzie, a to się coś szybciej rozładuje. Problemem wciąż jest też niedostosowanie samych budynków szkolnych do takich wymogów. Brakuje gniazdek w klasach, instalacja elektryczna nie jest przygotowana na takie obciążenie. Ale poza tymi materialnymi ograniczeniami najważniejsze jest to, że sami nauczyciele boją się nowych technologii. Bardzo często mają kompleks mniejszej wiedzy i umiejętności niż ich uczniowie.
Nie jest to przypadkiem uzasadnione? Nie bez powodu mówi się o edukacji odwróconej: to młodsi mają dziś uczyć starszych.
Owszem, dzieciaki mają łatwość wchodzenia w nowe technologie, ale jednak nasze badania pokazują, że to wcale nie oznacza, że mają wysokie te kompetencje, o które nam naprawdę chodzi. Typowy gimnazjalista zazwyczaj robi bardzo średnie prezentacje, bo np. nie przeszkadza mu użycie jasnoszarej czcionki na szarym tle, choć kontrast jest za mały i nic nie widać. Natomiast to przekonanie, że młodzi są tacy technologicznie biegli, wynika z tego, że używają Snapchata, Aska, Instagrama. I z obawy, że mogą nauczycielowi zrobić zdjęcie z koszem na głowie i wrzucić je do sieci. Stąd w wielu szkołach zakaz używania telefonów komórkowych. A to nakręca traktowanie nowych technologii jako czegoś złego. Nauczycielom zresztą najczęściej kojarzą się ze ściąganiem z internetu prac domowych.
I chyba mają rację. Biorąc pod uwagę popularność takich portali jak Ściąga.pl, jest to powszechny proceder.
A skąd wziął się ten problem? Moim zdaniem stąd, że człowiek bardzo się frustruje, gdy wpisując temat wypracowania w Google znajduje sto tysięcy napisanych już rozprawek na ten sam temat. Jest taka pierwsza zasada hakerska: nie rozwiązuje się raz rozwiązanego problemu. To zdroworozsądkowe podejście i ważne dla naszej higieny psychicznej: nie mamy ochoty powtarzać po innych, wyważać otwartych drzwi. Konieczne jest więc zmienianie tych zadań, adaptowanie ich do bieżących wydarzeń, tak by nie dawało się ściągnąć rozwiązań.
Tak można się starać na przedmiotach humanistycznych, może przyrodniczych. Ale co z tymi ścisłymi? W sieci można dziś znaleźć rozwiązanie każdego szkolnego zadania.
Pewnie, ale można nowe technologie zaprzęgnąć do współpracy. Po co rozwiązywać zadania i czekać, aż je sprawdzi nauczyciel i powie, co było dobrze, a co źle? Czemu nie rozwiązywać ich online, tak by na bieżąco mogła je sprawdzać maszyna? Zadania matematyczne zresztą też można obudowywać w nowe formy. Oczywiście nie ma co tego wymagać od wszystkich nauczycieli. Tu, jak w każdej firmie, jest wąska grupa wybitnych, a reszta raczej przeciętnych pracowników, którzy muszą się powoli uczyć tych nowych zasad.
Może potrzebna jest tu zmiana pokoleniowa. Do szkół muszą trafić nauczyciele urodzeni w świecie A.C. – After Computers. Dopiero oni będą podchodzić do tego w naturalny sposób.
Zmiana pokoleniowa sama z siebie nic nie da. Widzę, jacy są dzisiejsi gimnazjaliści: oni wcale nie wysysają z mlekiem matki nowych technologii. Owszem, umieją wysłać snapa, zamieścić post na Facebooku, zatweetować, ale już niekoniecznie zrobić to, co chcielibyśmy, by potrafili jako dorośli: krytycznie wyszukiwać informacje, przetwarzać je i wykorzystywać nowe technologie do rozwiązywania problemów. Tak więc zmiana pokoleniowa da efekty, jeżeli zmieni się coś więcej, np. sposób rekrutacji na uczelniach pedagogicznych i będzie więcej studentów mocnych w naukach ścisłych. A nauczyciele i tak będą mieli kompleksy w stosunku do młodszych, bo wciąż będą się pojawiać nowe rozwiązania podchwytywane przez młodych, a dla starszych hermetyczne. Zresztą obserwujemy to od dawna. Na przykład w 1913 r. Thomas Edison twierdził, że w ciągu dekady filmy wyprą podręczniki. Potem było radio, które miało całkiem zniszczyć tradycyjną edukację. Jeden superbelfer w eterze mógł przecież wykładać dla wszystkich. Później telewizja. Ale jednak, jak widać, ówczesne „nowe technologie” wcale nie zniszczyły starych zasad i nie pomogła im zmiana pokoleniowa.
To może i ten najnowszy pomysł z uczeniem dzieci kodowania niewiele zmieni? Po co właściwie dzieciom taka umiejętność?
W tym wypadku różnica jest zasadnicza – omówione przykłady były wprowadzane do edukacji przez entuzjastów nowych technologii. Tym razem nacisk pochodzi pośrednio od ekonomistów, którzy mówią o ogromnej dziurze kompetencyjnej na rynku pracy w tym obszarze oraz o tym, że musimy opierać naszą gospodarkę na wiedzy i zaawansowanych kompetencjach, bo w przeciwnym wypadku ostatecznie przegramy np. z Chinami. Poza tymi bardzo pragmatycznymi powodami ekonomicznymi, które pozwalają mieć nadzieję, że politycy nie stracą w tym obszarze zapału, są też powody związane z jakością życia. Programowanie jest aktywnością, która często wiąże się z pracą grupową, rozwiązywaniem nowych, nieznanych wcześniej problemów, mówieniem i pisaniem po angielsku, międzynarodową współpracą, możliwością ułatwienia sobie życia. Nauka programowania ma więc duży potencjał przy okazji uczyć o wiele więcej, pokazywać dobitnie, dlaczego angielski jest ważny, dlaczego praca grupowa jest nam potrzebna itd. Jednak by ta reforma zadziałała, musimy klarownie wytłumaczyć nauczycielom i dyrektorom, po co sześcio- czy siedmioletniemu dziecku kodowanie, czy to zaowocuje dziś, czy w przyszłości, czy to może chodzi o jakąś korzyść dla nauczycieli, szkół i o co nam chodzi przede wszystkim. A potem zgodnie z tym celem trzeba ich do takiej nauki przygotować.
Czy komuś na świecie udało się już wdrożyć taki system z sukcesami? Korea Południowa jest nastawiona na totalną cyfryzację edukacji...
Tak, tam zrobiono naprawdę wiele, ale – o dziwo – uczniowie koreańscy osiągnęli ostatnio gorsze wyniki w badaniu kompetencji cyfrowych niż polscy. Sama wyższa liczba komputerów na ucznia to za mało. Ciekawym przykładem jest Wielka Brytania, która kilka lat temu wprowadziła naukę programowania, i to już od piątego roku życia. Zaproszono do współpracy biznes i szkoli się dzieci od pierwszej klasy szkoły podstawowej. Nie widziałem jeszcze podsumowań na dużą skalę, ale na pewno widać dużą aktywność nauczycieli, dostawców sprzętu i treści edukacyjnych, np. na niedawnych targach nowych technologii BETT. Programowanie to gorący temat. Sądzę jednak, że perspektywa sukcesu jest bardzo realna. Przede wszystkim dlatego, że Brytyjczycy jasno określili się na precyzyjny cel – zasypać dziurę na rynku pracy IT. Nie poprawa funkcjonowania administracyjnego, nie lżejszy tornister, nie komputery na matematyce – praca. To bardzo pomaga nauczycielom określić, co konkretnie mają robić.
Kiedy można oczekiwać efektów nauki kodowania? Po ilu latach?
Tak naprawdę od razu po jednej lekcji. Dziecko wychodzi z niej z własnoręcznie zaprogramowaną prostą grą i przekonaniem, że może być nie tylko odbiorcą, ale i współtwórcą zmian technologicznych, jakie wokół niego zachodzą. Zaś na efekty globalne dla gospodarki, dla społeczeństwa, trzeba zaczekać dłużej. Ale uważam, że warto.