Dziennik Gazeta Prawna
Strefa Schengen się sypie, grozi nam przywrócenie kontroli na granicach – straszą nagłówki gazet w związku z kryzysem imigracyjnym. Dla wielu Polaków brzmi to jak zły sen – tak bardzo pokochaliśmy możliwość podróżowania bez paszportów. Tym większym szokiem dla wielu z nas może być zetknięcie się z realiami panującymi na polskiej granicy wschodniej. Chcesz się wybrać na wycieczkę do Lwowa czy Kijowa, poszusować na nartach w ukraińskich Karpatach albo wyskoczyć nad malownicze jezioro Świteź na Pojezierzu Szackim? Nic prostszego: po pięciu, ośmiu godzinach spędzonych na granicy w końcu przejedziesz na drugą stronę, a wycieczkę na bliską Ukrainę zapamiętasz na długo.
Awaryjna sytuacja? Nie, raczej norma i oczywistość. Niedostateczna liczba przejść granicznych, zła organizacja pracy funkcjonariuszy, korupcja po ukraińskiej stronie i ogromny przemyt papierosów to tylko niektóre z przyczyn tej sytuacji. Jedno jest pewne: jeśli nie chcesz zażyć wątpliwych przygód na granicy, nie wybieraj się na Ukrainę autem ani autobusem. W takim razie jak? I tu pojawia się problem. Większość pociągów zlikwidowano, a bilety na te nieliczne są koszmarnie drogie. Podobnie z samolotami. Ukraina co prawda parafowała w 2013 r. umowę o otwartym niebie z UE, ale do tej pory nie weszła ona w życie. Jedyne tanie połączenie lotnicze (Kijów – Katowice) nie jest już tak tanie jak kiedyś.
Pozostaje więc jeszcze jeden patent: dojechać polską komunikacją publiczną do granicy i przekroczyć ją pieszo, kontynuując podróż ukraińskimi środkami transportu. Tak jest najszybciej i najtaniej, niestety jest to możliwe tylko w dwóch miejscach: w Medyce i Dołhobyczowie. Na pozostałych przejściach granicznych ruch pieszy i rowerowy jest niedozwolony. To zresztą ewenement na skalę europejską, gdyż przed zniesieniem kontroli granicznych europejskie granice można było swobodnie pokonywać na piechotę. Taka możliwość istniała na wszystkich 30 drogowych przejściach z Niemcami czy 51 przejściach ze Słowacją, a także na dawnej granicy słowacko-austriackiej czy austriacko-węgierskiej.
Dlaczego na granicy wschodniej jest inaczej? To relikt czasów radzieckich i tamtego stylu myślenia, zgodnie z którym granica miała być z definicji dostojna i straszna, a jej przekraczanie – celebrowane z dużym namaszczeniem. Pas zaoranej ziemi, smutni panowie w wielkich czapkach, te sprawy. A żeby radziecką granicę można było przekroczyć ot, tak sobie, pieszo lub rowerem w ciągu kilku minut? W tamtej rzeczywistości – nie do pomyślenia. I choć czasy się zmieniły, filozofia nieprzyjaznej, zamkniętej granicy pozostała. Z kolejkami, korupcją i całą tą archaiczną otoczką, nieprzystającą do XXI wieku.
Gdy trzy lata temu zainicjowałem kampanię społeczną „Piesze przejścia graniczne”, urzędnicy traktowali pomysł w kategoriach abstrakcji. „Granicy nie wolno przekraczać pieszo, bo to przecież zewnętrzna granica UE” – tak przez lata tłumaczyło polskie MSW. O tym, że KE nie zabrania, ale zachęca do otwierania pieszych przejść granicznych, poinformował dopiero ówczesny komisarz Štefan Füle w odpowiedzi na interpelację złożoną przez europosłankę Elżbietę Łukacijewską. Po tych trzech latach nikt już ani w polskiej, ani w ukraińskiej administracji nie kwestionuje potrzeby otwierania granicy dla pieszych, a uruchomione 1 lipca 2015 r. piesze przejście w Dołhobyczowie okazało się wielkim sukcesem.
Problemem pozostają natomiast pieniądze: ruch pieszy może się odbywać wyłącznie na tych przejściach, które mają specjalną infrastrukturę, czyli osobny korytarz dla niezmotoryzowanych, odseparowany od ruchu samochodowego. Takie korytarze są tylko w Medyce i Dołhobyczowie, na pozostałych sześciu przejściach drogowych trzeba je dopiero stworzyć. Po co to w ogóle potrzebne? Wbrew pozorom nie tylko dla ruchu lokalnego. Przykładowo: najprostszy patent na budżetową podróż do Lwowa czy Kijowa polega na tym, by dojechać pociągiem do Przemyśla, skąd co pół godziny kursują busiki na przejście graniczne w Medyce. Granicę przekraczamy pieszo. Zajmuje to kilka minut, podczas gdy samochody i autobusy stoją po kilka godzin.
Następnie już po stronie ukraińskiej wystarczy przejść kilkaset metrów na przystanek autobusowy, skąd co 40 minut odjeżdżają „marszrutki” (mikrobusy) do Lwowa, gdzie z kolei możemy się przesiąść na pociąg. Szybko, a przy tym cała podróż z Wrocławia do Kijowa przez Medykę może nas kosztować zaledwie 100 zł. Na podobnej zasadzie można byłoby podróżować z Warszawy do Lwowa przez piesze przejście w Hrebennem. Z kolei pieszo-rowerowe przejścia w Bieszczadach i w rejonie Jezior Szackich to szansa na rozwój turystyki. Mała rzecz, a duży krok na rzecz zbliżenia polsko-ukraińskiego i łamania barier między Ukrainą a UE. Niebawem okaże się, czy w 2016 r. uda się zrobić kolejny wyłom w polsko-ukraińskiej żelaznej kurtynie na granicy. ©?