Przy wigilijnym stole rozmawialiśmy z rodziną o subwencji oświatowej. Dziwny temat? Nam też kiedyś wydawałby się dziwny. Dzięki pani minister edukacji stał się jednak tematem o znaczeniu żywotnym.
Co takiego kryje się w temacie subwencji, że zwykła polska rodzina znajduje dla niego miejsce przy stole między opłatkiem a prezentami? To, że wiąże się on z ruiną naszych życiowych planów, dotyczących naszego dziecka, Julka. A osobą, która puściła machinę w ruch, jest właśnie minister edukacji. Wytłumaczę to krok po kroku.
Mój syn Julek ma autyzm. To tzw. autyzm wysokofunkcjonujący, czyli mówiąc w uproszczeniu, lekki. Na pierwszy rzut oka nie widać u Julka zaburzeń. Zadaje tysiąc pytań na minutę, ma poczucie humoru, liczy, zna litery. Intelektualnie i poznawczo jak na swoje sześć lat (we wrześniu skończy siedem) rozwija się prawidłowo.
Jednak jest inny niż większość jego rówieśników. Czasami bawi się jak koledzy, biega, rysuje, układa konstrukcje. Jednak często robi też coś, co wygląda dziwnie. Chodzi w kółko, jakby nikogo nie widział, śpiewa pod nosem, nagle podskakuje, wykrzykuje. Bawi się wtedy w jakąś kreskówkę, która akurat jest u niego na topie. Bo jak Julek coś ogląda, to do bólu, tylko to i nic innego, dzień w dzień. Kiedyś oglądał tak Krecika, teraz Bolka i Lolka. A potem w zabawach odtwarza sceny z kreskówki, minuta po minucie, bo zna ją na pamięć. Tyle że ani Bolek i Lolek, ani Krecik nie mówią, więc i Julek nie mówi, tylko odtwarza ścieżkę dźwiękową. Czyli teoretycznie robi coś racjonalnego, bawi się w ulubione postacie. Dla kogoś obcego zachowuje się jednak dziwacznie.
Jest wrażliwy na bodźce. Kiedy pojechaliśmy do rodziny, u której było dużo gości, chaos, hałas, poszedł w najcichszy kąt i przez pół godziny chodził w kółko i powtarzając jakieś słowo. Ja wiem, co robił, zagłuszał dźwięki, których dla niego nagle zrobiło się za dużo. Jednak inni nic z tego nie rozumieli i z zakłopotaniem odwracali wzrok.
Wyobraźmy sobie teraz Julka w rejonowej szkole publicznej na 1000 osób. Dzwonek jak na pożar. Na korytarzach taki hałas, że nawet starsza siostra Julka, która rozwija się prawidłowo, wychodzi stamtąd z bólem głowy. I dzieci w klasie, które nagle widzą, że Julek zatyka uszy i coś mówi pod nosem, żeby ratować się przed bombardującymi go dźwiękami. Albo że bawi się w Bolka i Lolka, bo on nie rozumie, dlaczego dla innych to dziwne. Dzieci go zjedzą; ciekawe, co zrobią nauczyciele. Będą umieli skupić się na jego potencjale intelektualnym i wesprzeć go w deficytach społecznych? Czy będą powtarzać „nie śpiewamy na lekcji”? Pewne jest, że mają 25 dzieci w klasie i poświęcanie uwagi jednemu niestandardowemu może być najzwyczajniej niemożliwe. Są oczywiście klasy integracyjne, ale hałas dociera także do nich, także tam jest 20 dzieci. Wiem na pewno, że do tej szkoły nie mogę wysłać Julka, bo broniąc się przed nadmiarem bodźców, niczego się tam nie nauczy i będzie miał problemy z kolegami.
W szkołach niepublicznych jest podobnie, chociaż klasy są mniejsze. Znam dwie–trzy szkoły prywatne, które może byłyby dla niego dobre, ale obie ok. 30 km od nas. I musielibyśmy przebijać się w korkach przez całą Warszawę, co oznacza, że nasze życie przeniosłoby się do samochodu. Ponieważ więc nie mogłam znaleźć szkoły dla Julka, wpadłam na pomysł, że ją założę.
Oczywiście mogłabym się buntować, że państwo powinno zagwarantować mojemu dziecku miejsce do nauki. Tym bardziej że nie jest ono jedyne w tej sytuacji, bo od kilku lat mówi się o epidemii autyzmu. Co by mi to jednak dało? Państwo działa, jak działa, edukacja jest, jaka jest, a Julek od września ma być uczniem. Uznałam, że zamiast pomstować, lepiej zrobię coś konstruktywnego. I zrobiłam. Zaproponowałam dwóm innym matkom w takiej samej sytuacji jak moja, żebyśmy założyły szkołę dla naszych dzieci. Jest przecież tyle szkół społecznych, skoro innym się to udało, to dlaczego nam miałoby się nie udać? I zabrałyśmy się do roboty.
To było 1,5 roku temu. Nasza szkoła działa od września ubiegłego roku. A ja chodziłam zadowolona i spokojna, że to jedno mam pewne, że wiem, gdzie Julek od września zacznie naukę. I tak sobie chodziłam, aż nadszedł 24 grudnia 2015 r., kiedy to zatrzymałam się na ścianie, bo na scenę wkroczyła pani minister Anna Zalewska.
Otóż minister wydała 22 grudnia rozporządzenie (dowiedziałam się o nim dwa dni później), w którym obcina subwencje na edukację domową o 40 proc. A dokument wchodzi w życie od 1 stycznia. Można powiedzieć, że z dnia na dzień.
Dlaczego to ważne dla mnie? Bo nasza szkoła działa właśnie na zasadzie edukacji domowej. Kiedy planowałyśmy z koleżankami nasze przedsięwzięcie, szybko się przekonałyśmy, że nie damy rady udźwignąć finansowo rozkręcenia zwykłej szkoły społecznej. Musiałybyśmy bardzo dużo w nią zainwestować. Trzeba wynająć duży lokal, przystosować go do wymagań przeciwpożarowych i sanepidu, czyli na przykład przebudować drzwi do nietypowych rozmiarów. Nie mamy tych pieniędzy, nie zajmujemy się inwestycjami, chcemy po prostu stworzyć przyjazne miejsce dla naszych dzieci. Nie potrzebujemy też na wstępie szkoły z sześcioma klasami i salą gimnastyczną, wystarczą nam dwa pokoje dla 10–20 dzieci w wieku wczesnoszkolnym, bo wcale nie chcemy ich uczyć w tradycyjnym systemie klasowo-lekcyjnym, w ławkach, przy tablicy. Zależy nam na indywidualnym podejściu do każdego, na dostosowaniu nauki do potencjału dziecka, jego uzdolnień, a nie na uśrednianiu, jak to się dzieje w tradycyjnej szkole. Jeżeli ktoś pisze ładne opowiadania, ale stawia kulfony, to chcemy koncentrować się na tych opowiadaniach, a nie na kulfonach, podczas gdy tradycyjna szkoła wytyka dziecku konsekwentnie nierówne brzuszki w literach. Wiem, że tak jest, bo dokładnie to spotkało w pierwszej klasie moją starszą córkę. Mniej więcej o tym opowiedziałyśmy na spotkaniu rekrutacyjnym do naszej szkoły i okazało się, że podobnym podejściem do ucznia jest zainteresowanych więcej matek, których dzieci nie mają żadnych zaburzeń, ale które nie chcą posyłać ich do szkoły systemowej. Szanse na stworzenie miejsca, w którym dziecko będzie mogło uczyć się według naszych reguł, dała nam właśnie edukacja domowa. Z tej szansy korzysta w Polsce kilka tysięcy dzieci.
Edukacja domowa to wbrew nazwie nie jest koniecznie nauka w domu, na czym koncentruje się minister Anna Zalewska. Kiedy wydała swoje rozporządzenie, wywołała burzę wśród osób zaangażowanych w temat. Natychmiast powstała petycja ws. wycofania się z decyzji. Minister argumentowała wówczas, że nauka w domu jest mniej kosztowna niż w szkole, dlatego subwencja na nią powinna być mniejsza. Oczywiście część dzieci uczy się w domu, jednak wiele jest zapisanych do edukacji domowej, ale chodzi do wybranych miejsc na zajęcia jak do szkół, tyle że oficjalnie to nie są szkoły. Na koniec roku szkolnego dzieci te rozliczają się z państwem ze swojej wiedzy na egzaminie ze znajomości podstawy programowej. A to, jak tę podstawę przyswajają, to już sprawa ich rodziców i nauczycieli. W tym systemie działają szkoły demokratyczne, wiele szkół Montessori i inne, które przyciągają osoby zainteresowane edukacją poza oficjalnym systemem. My także skorzystaliśmy z tej możliwości. Dlaczego mamy być dyskryminowani w porównaniu z obywatelami, którzy korzystają z oświaty publicznej? Tym bardziej że akurat moje dziecko nie może z niej korzystać.
W naszej szkole są nauczyciele, psycholog, pedagog. Musimy im płacić. Wynajmujemy lokal, nie za darmo przecież. Potrzebujemy więc subwencji oświatowej, która przysługuje każdemu uczniowi. Jednak subwencji nie można dostać do ręki, mogą ją otrzymać wy łącznie albo szkoły, do których zapisuje się ucznia z edukacji domowej, nawet jeśli kształci się on w domu , albo upoważnione do tego stowarzyszenia. W Polsce powstał więc system wydobywania od państwa tego, do czego każdy ma święte prawo, tylko nie ma jak samodzielnie go zrealizować – szkoły zapisują do siebie uczniów, pobierają subwencje i przekazują do miejsc, w których dzieci w rzeczywistości się kształcą. I tu jest kolejny punkt, na który po protestach rodziców zwróciła uwagę pani minister. Niektóre z tych instytucji działają w sposób wywołujący wątpliwości. Przeciwko jednej z takich szkół toczy się nawet postępowanie w prokuraturze. I na to właśnie pani minister powołuje się ostatnio w wywiadach, np. dla portalu wPolityce.pl czy w radiu TOK FM. Jednak, jak zauważa dyrektorka jednej ze szkół demokratycznych na forum dotyczącym edukacji domowej, wydatki z subwencji są fakturowane i rozliczane, łatwo wyłapać nieuczciwych odbiorców tych pieniędzy. Dlaczego więc minister uderza we wszystkich, którzy z tego korzystają? Dzięki subwencjom jedna z fundacji prowadzi na przykład na wsiach szkoły Montessori, w których za darmo dzieci z gorszymi szansami zdobywają świetny start. One także padną ofiarą decyzji pani minister. Chcąc uszczelnić system, topi całą łódź.
Nasza szkoła też działa dzięki innej, o uprawnieniach oficjalnej szkoły. Dostajemy od niej nie tylko nasze subwencje, lecz także wsparcie merytoryczne. Dla każdego ucznia jest układany indywidualny program, oficjalnie macierzysta placówka udostępnia nam salę na zajęcia sportowe, również tam nasze dzieci miały zdawać egzaminy z podstawy programowej. Sporo dostajemy, jednak same znalazłyśmy lokal, nauczycieli, uczniów, dyrektorka to jedna z nas, matek założycielek, i przez większość czasu działania i urządzania szkoły pracowała za darmo. Sama kupiła szafki i stoliki dla uczniów, namalowała z mężem na ścianie tablicę. I sama głowi się, jak spiąć niewystarczający budżet, dlatego nie wynajmuje serwisu sprzątającego, tylko po lekcjach bierze się do mopa. Nauczyciele zarabiają mało, mamy skromne środki, czesne nie może być za duże, bo stracimy uczniów i szkoły nie będzie. I właśnie dwa dni przed Wigilią nasza dyrektorka dowiedziała się, że od najbliższego miesiąca będzie miała jeszcze mniej pieniędzy. Bo tak. Bo pani minister podpisała rozporządzenie, nikogo o tym wcześniej nie uprzedzając, nie podając żadnych powodów oprócz enigmatycznego uszczelniania systemu. Po prostu zabrała i poszła świętować. A my przy opłatku rozmawialiśmy o tym, że nasza szkoła może tej pani nie przetrwać.
P aństwo nie dało mi szkoły dla syna, więc sama ją sobie zorganizowałam. I wtedy to bierne dotąd państwo uaktywniło się, by mi tę szkołę zniszczyć. Państwo jest zatem zagrożeniem dla mojego dziecka. Tak to wygląda z mojej perspektywy.
W edukacji domowej, jak podaje minister, uczy się w Polsce 6 tys. dzieci, przy czym 5 tys. jest zapisanych do niepublicznych szkół, co, jak wynika z wywiadów z panią minister, świadczy o tym, że coś tu jest nie tak. Ale co konkretnie? Skoro ludzie zapisują do jakiejś placówki swoje dzieci, to one nie znikają państwu z pola widzenia, zdają te egzaminy i jeśli ich nie zdadzą, wrócą do systemu. Dlaczego to, że wzrasta liczba dzieci zapisanych do tych szkół, rodzi zdaniem pani minister podejrzenia o ich nieuczciwości? A może to świadczy raczej o nieatrakcyjności publicznej oświaty? O tym pani nie pomyślała?
Minister Zalewska zapewnia, że nie jest przeciwna edukacji domowej i 11 stycznia planuje spotkanie z przedstawicielami środowisk związanych z tą formą kształcenia. Szkoda, że nie zrobiła tego, zanim podpisała rozporządzenie. Nikt by teraz nie podejrzewał, że zrobiła to, nie wiedząc, co czyni.
Państwo nie dało mi szkoły dla syna, więc sama ją sobie zorganizowałam. I wtedy to bierne dotąd państwo uaktywniło się, by mi tę szkołę zniszczyć. Państwo jest zatem zagrożeniem dla mojego dziecka. Tak to wygląda z mojej perspektywy