Nie tylko Trybunał Konstytucyjny, ale też wiele innych publicznych instytucji należałoby wyprowadzić ze stolicy. Z pożytkiem dla tych instytucji, ich pracowników, obywateli i całego kraju
Tym, którzy już na wstępie będą krzyczeć „nie!” i krytykować kolejny oszołomski pomysł, przypomnę, że takie przenosiny nie są wynalazkiem PiS, ale normą i kierunkiem promowanym przez Unię Europejską. I nieustannie odbywają się w wielu krajach. Cel: równomierny rozwój całego obszaru państwa. Jednak Polakom w ich warszawocentryzmie trudno sobie wyobrazić, że poza stolicą może się toczyć jakieś godne życie. Pogarda dla „prowincji” jest tak wielka, że sam pomysł przeprowadzki TK np. do Białegostoku czy Przemyśla wywołał falę hejtu i oskarżenia o próbę uchybienia godności tego szacownego ciała. W pożarze politycznej wymiany ognia nie wystarczyło czasu oraz dobrej woli, aby zastanowić się nad tematem i spróbować zrozumieć, o co chodzi.
– Obawiam się, że idea deglomeracji została przez tę ostatnią awanturę ośmieszona i skompromitowana – ubolewa Janusz Sepioł, polityk PO, ale też architekt, który w Senacie poprzedniej kadencji (wraz z Kazimierzem Kleinem, także z Platformy) uznawany był za „ojca myśli deglomeracyjnej” w naszym kraju. Niestety, obyło się bez większych sukcesów, gdyż pomysł, aby każda nowa instytucja powstająca w Polsce znajdowała swoją siedzibę poza stolicą – który wyszedł z tej izby – był brutalnie torpedowany przez zainteresowanych, głównie silnie umocowanych politycznie szefów tych instytucji. No bo jakże prezes jakiejś Najważniejszej na Świecie Agencji miałby się znaleźć wraz ze swoim dworem w Koluszkach, zamiast przy alei Szucha czy Jerozolimskich? Hańba, żenada, po naszym trupie. No pasarán. Dlatego warto, jak zauważa Janusz Sepioł, zerwać błazeńską maskę z kwestii deglomeracji.
Pustynnienie prowincji
Zacznijmy od wyjaśnienia pojęć. Dlaczego należałoby przenosić coś poza Warszawę, skoro tradycyjnie jest ona centrum życia kraju i umiejscowienie w niej najważniejszych instytucji życia publicznego oraz gospodarczego wydaje się rzeczą najbardziej naturalną pod słońcem. I czym w zasadzie jest owa deglomeracja, o której mowa, a które to pojęcie coraz częściej przewija się w debatach.
Wyobraźmy sobie mapę Polski, taką bardziej szczegółową, która będzie uwzględniała sieć połączeń kolejowych, drogowych, na której zaznaczymy najważniejsze instytucje publiczne, naukowe, gospodarcze etc. Przekonamy się wówczas, że nasza stolica, miasto leżące w zasadzie na wschodzie kraju, bo przecież nie w centrum, zabrała wszystko. – To klaster skupiający administrację publiczną, ośrodki naukowo-badawcze, duże firmy – zauważa dr Piotr Dwojacki z Wyższej Szkoły Administracji i Biznesu im. Eugeniusza Kwiatkowskiego w Gdyni (WSAiB), specjalizujący się w strategii zarządzania w biznesie i administracji oraz gospodarowaniu zasobami ludzkimi. Stolica wysysa więc z reszty kraju najlepiej wykształcone elity, tutaj są pieniądze i możliwości rozwoju. Ten wewnątrzkrajowy drenaż mózgów i środków powoduje gigantyczną skalę dysproporcji w rozwoju innych regionów. Jest Warszawa, potem długo, długo nic, potem kilka największych ośrodków miejskich typu Kraków, Wrocław, Poznań, Katowice i Trójmiasto. Dalej – już tylko miejsca, z których się ucieka, jeśli ma się ambicje, marzenia i plany. Prowincja usycha, wyludnia się, pustynnieje.
Deglomeracja jest odpowiedzią na ten proces nadmiernej centralizacji, zagęszczenia ludzi i dóbr w jednym miejscu. Polega ona (deglomeracja czynna) właśnie na przenoszeniu różnych ważnych instytucji lub zakładów pracy w rejony, którym chce się dać życiowego i gospodarczego kopa. Z kolei deglomeracja bierna oznacza, że nowe ośrodki otwiera się poza centrum, w rejonach, które się chce pobudzić do rozwoju. To nie jest nowy pomysł, deglomerację w sposób świadomy rządzący różnymi krajami stosują od wieków. Także w Polsce.
Pępek naszego świata
Tak było chociażby z budową Centralnego Okręgu Przemysłowego w II Rzeczypospolitej. Decyzja o jego lokalizacji właśnie na terenach obecnych województw małopolskiego, lubelskiego, świętokrzyskiego, podkarpackiego i części mazowieckiego zapadła nie tylko ze wzglądów bezpieczeństwa, lecz także po to, by zlikwidować bezrobocie szalejące w tym regionie oraz dać zajęcie małorolnym chłopom. Jednak ostatecznie wygrała warszawocentryczna wizja państwa. Dlaczego?
Rok temu analizowałam to w tekście o naszym „pępku świata”. Profesor Jacek Wódz tłumaczył, że złożyły się na to trzy przesłanki. Koncepcję i sposób funkcjonowania wolnej Polski wypracowały elity mieszkające na terenach byłego zaboru rosyjskiego, którego Warszawa była centrum. Do tego dochodziła kwestia wzmocnienia stolicy – a więc podbudowania jedności państwa. To w naturalny sposób prowadziło do lekceważenia zróżnicowań kulturowych, etnicznych, językowych innych regionów. Ich potrzeb i ambicji. Wreszcie do utrwalania lęków przed separatyzmami. Bo jeszcze te regiony mogłyby uciec od macierzy lub zostać skolonizowane.
Czasy komuny i realizacja idei, że centralna władza trzyma wszystkich mocną ręką za pysk, zabetonowały – mentalnie, ale i faktycznie – taki sposób myślenia o państwie. Dlatego żadna z reform samorządowych nie została nigdy doprowadzona do końca, gdyż żadnej ekipie rządzącej nie zależało na tym, aby w sposób realny podzielić się władzą. Kiedy w 1975 r. Gierek przyklepał podział kraju na 49 województw (zamiast 17), miał na myśli także to, żeby żadne nie wybiło się za bardzo na niepodległość. Doprowadziło to, jak wskazuje dr Dwojacki, do absurdalnej, niekorzystnej sytuacji: nawet system komunikacyjny w Polsce powstał (i powstaje) „pod Warszawę”. – Jeśli ktoś chce pojechać z Gdańska do Opola koleją, to najwygodniej jest jechać przez stolicę, choć to wcale nie oczywista ani nie najkrótsza droga – zżyma się. Podobnie, mówi, jest z transportem towarowym: przez środek miasta stołecznego przechodzą międzynarodowe szlaki kolejowe. Kiedy powstawało nowe Ministerstwo Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej, spekulowano, że mogłoby swoją siedzibę mieć np. w Szczecinie lub Gdańsku. Ale nie, okazało się, że nie ma takiej opcji. – Zamiast deglomeracji następuje dalsza centralizacja. Doszło do tego, że jakieś dwa lata temu Dowództwo Marynarki Wojennej także zostało wyprowadzone do stolicy – śmieje się, ale to jest gorzki śmiech.
Niemieckie rozproszenie
W dyskusji o deglomeracji – i o tym, dlaczego nie można jej przeprowadzić w Polsce – argumenty historyczne są często używane przez jej przeciwników jako dowód, że jesteśmy tacy, a nie inni, więc trudno nam się porównywać np. z Niemcami, dziś państwem federalnym, a wcześniej tworem złożonym z wielu odrębnych księstw, które są modelowym przykładem tego, że rozproszenie ważnych instytucji i firm po całym kraju pozwala mu się lepiej i stabilniej rozwijać. Karol Trammer, dziennikarz i wielki zwolennik deglomeracji (założył na Facebooku fanpage Deglomeracja), uważa jednak, że nie wytrzymują one konfrontacji z rzeczywistością. – Ludzie nie mają wiedzy lub specjalnie deformują fakty, aby usprawiedliwić naszą lokalizacyjną bezmyślność, żeby nie rzec głupotę – kwituje. I tłumaczy, że obecny układ zawsze wynika w pewien sposób z historii, ale ważniejsze są współczesne cele – jak chociażby sprawność funkcjonowania państwa. – A z tymi Niemcami było tak, że deglomeracja nastąpiła w nich z powodu strachu Francji przed odbudową wielkości wroga po II wojnie światowej – mówi. To Paryż naciskał, aby władza w Niemczech była rozrzucona po różnych miastach, ale zamiast osłabić doprowadziło to do wzmocnienia kraju. Dziś jest tak, że każdy z 16 landów ma coś u siebie. Żeby zostać przy organach sądowniczych. Niemiecki Trybunał Konstytucyjny, Sąd Najwyższy, Prokuratura Federalna nie mają wcale swoich siedzib w Berlinie ani nawet w Bonn, lecz w Karlsruhe (299 tys. mieszkańców, czyli 21. pod tym względem miasto Niemiec). Federalny Sąd Pracy jest w Erfurcie. Federalny Trybunał Finansowy – w Monachium. Federalny Sąd Zabezpieczenia Socjalnego z kolei ma siedzibę w Kassel, a Federalny Sąd Administracyjny usadowił się w Lipsku.
Zresztą na poziomie landowym także deglomeruje się na potęgę. Stolica Hesji jest nie we Frankfurcie, ale w mniejszym Wiessbaden. Stolicę Meklenburgii (b. NRD) ustanowiono przy zjednoczeniu nie w Rostoku, ale w Schwerin. Urząd statystyczny Saksonii mieści się zamiast w stołecznym Dreźnie w 17-tysięcznym Kamenz – Karol Trammer ma to wszystko w głowie.
Jak pisze dr Tomasz Kalinowski, radca minister w ambasadzie RP w Berlinie w l. 2009–2014, w swojej prezentacji „Deglomeracja w Niemczech: instytucje władzy federalnej i działalność gospodarcza”, najważniejsze urzędy federalne rozproszone są w 24 średnich i mniejszych miastach Niemiec. Co powoduje, że atrakcyjne miejsca pracy nie są skoncentrowane tylko w Berlinie, ale rozproszone na terenie całej Republiki. W urzędach federalnych zatrudnionych jest łącznie 563,4 tys. osób, z czego 166,1 tys. to zaprzysiężeni urzędnicy i sędziowie, natomiast 397,3 tys. to osoby zatrudnione na umowę o pracę. W Niemczech stanowiska urzędnicze uchodzą generalnie za dobrze opłacane. Na wyższych szczeblach zarządzających w kategoriach urzędników zaprzysiężonych pensje brutto znajdują się w przedziale 5,5–11,5 tys. euro miesięcznie, natomiast w kategorii pracowników zatrudnionych na umowę o pracę w przedziale 1,5–3,7 tys. euro miesięcznie. Stąd też dochody dyspozycyjne mieszkańców są rozprzestrzenione stosunkowo równomiernie na obszarze kraju. W urzędach federalnych występuje koncentracja dobrze wykształconych obywateli, którzy w naturalny sposób tworzą lokalne czy regionalne elity.
Efekt tego jest oczywisty: dobrze zarabiający ludzie muszą gdzieś mieszkać, coś jeść, jakoś spędzać wolny czas. Generują więc nowe miejsca pracy. Dobrym wskaźnikiem opisującym ekonomiczne zróżnicowanie regionalne państwa jest iloraz produktu regionalnego brutto (PRB) per capita regionów najmocniej i najsłabiej rozwiniętych. Okazuje się, że dysproporcje rozwojowe w Polsce są dużo większe niż u naszych zachodnich sąsiadów (uśredniając: 2,25 do 1,7). Co ciekawe, podczas kiedy u nas Mazowsze z Warszawą jest najbogatszym regionem kraju, to Berlin, miasto-land, jest o 10 proc. biedniejszy od średniej dla całych Niemiec. Ale też Berlin, będący politycznym kolosem, jest gospodarczym karłem. Z kolei w Hamburgu rozwija się handel, przemysł i media. Frankfurt nad Menem to zagłębie finansowe, Stuttgart – przemysł motoryzacyjny i high-tech, a Monachium, prócz samochodów, słynie z lotnictwa i ubezpieczeń. I tak dalej. Przy czym nie zapominajmy o tym, że Niemcy, choć są państwem federalnym, to jednak zarządzanym centralnie. Różnice w prawie landowym są na poziomie administracyjnym. Ale jak widać – dobrze zarządzanym.
Nie tylko stolica
Deglomeracyjne posunięcia widać nie tylko w Niemczech. Gdyby się dobrze przyjrzeć, okaże się, że znakomita większość krajów będących na wysokim i średnim szczeblu rozwojowym poszła tą drogą. Bardzo scentralizowana jest co prawda Francja, gdzie wszystkie drogi wiodą do Paryża. Ale nawet tam jest dążenie, aby to zmienić, i niektóre instytucje unijne, np. Parlament Europejski, Europejską Agencję Kolejową czy agendy rolnicze, umieszczono poza stolicą.
Tutaj mała dygresja unijna: w każdym kraju należącym do Wspólnoty znajduje się jakaś jej placówka. Nam przypadł Frontex, czyli Europejska Agencja Zarządzania Współpracą Operacyjną na Zewnętrznych Granicach Państw Członkowskich Unii Europejskiej. Jeszcze kilka lat temu nieważna i peryferyjna. Dziś ważna niezwykle. Oczywiście siedzibę ma w Warszawie. – To takie wschodnie, postkomunistyczne myślenie – komentuje Trammer. Ale nawet w centralistycznej Rosji zdecydowano się umieścić siedzibę ichniejszego Trybunału Konstytucyjnego w Sankt Petersburgu, a nie w Moskwie.
Zróbmy szybki przegląd kilku innych krajów. Taka Szwajcaria: jej stolica, Berno, jest dopiero piątym pod względem wielkości miastem w kraju. Większe i bardziej kluczowe są chociażby Genewa czy Zurych. Naczelny Sąd Administracyjny tego kraju mieści się natomiast w Sankt Galen, 75-tysięcznym mieście (18. pod względem wielkości) leżącym we włoskiej strefie językowej, gdzie przeniesiono go ze stolicy w 2012 r. Sąd Federalny jest w Lozannie (133 tys. mieszkańców, 4. miasto Szwajcarii), Federalny Sąd Karny w Bellinzonie (18 tys. mieszkańców, 55. miasto Szwajcarii).
Zresztą na 20 urzędów federalnych cztery są poza aglomeracją berneńską: Federalny Urząd Komunikacji Elektronicznej jest w Bienne (53 tys. mieszkańców, 10. miasto Szwajcarii), Federalny Urząd Meteorologii i Klimatologii w Zurychu (402 tys. mieszkańców, 1. miasto Szwajcarii), Federalny Urząd Sportu w Magglingen (gmina Leubringen – 2,5 tys. mieszkańców), natomiast Federalny Urząd Statystyczny w Neuchâtel (34 tys. mieszkańców, 18. miasto Szwajcarii).
No dobrze, ktoś może powiedzieć, że ani Niemcy, ani Szwajcaria nie są dobrymi przykładami, gdyż to państwa federacyjne, z wielowiekowymi tradycjami etc. Zajrzyjmy więc nieco bliżej, za naszą południową granicę, do Czech. Choć ich stolicą jest Praga, Czesi zadbali o to, żeby także innym miastom dostały się ważne instytucje. W Brnie, które jest drugim pod względem wielkości miastem w kraju (384 tys. mieszkańców), swoje siedziby mają Trybunał Konstytucyjny, Sąd Najwyższy, Najwyższy Sąd Administracyjny, Prokuratura Generalna. Tutaj też urzęduje rzecznik praw obywatelskich, mają siedzibę Urząd Ochrony Konkurencji Gospodarczej, Urząd Międzynarodowej Ochrony Prawnej Dzieci, Instytut Zagospodarowania Przestrzennego, Inspekcja Rolno-Spożywcza. Ale już centrala Lasów Czeskiej Republiki jest w Hradec Králové (94 tys. mieszkańców, 8. miasto Czech), Inspekcja Pracy w Opawie (59 tys. mieszkańców, 16. miasto Czech), Urząd Regulacji Energetyki w Jihlawie (51 tys. mieszkańców, 19. miasto Czech), Akademia Wymiaru Sprawiedliwości – Kroměříž (29 tys. mieszkańców, 38. miasto Czech).
Mało? To spójrzmy na Słowację: ich Trybunał Konstytucyjny nie ma siedziby w Bratysławie, lecz w Koszycach. Tam też jest Państwowy Inspektorat Pracy oraz Urząd Kontroli Leków. Ale Koszyce to drugie miasto w kraju, jednak z jakiegoś powodu słowacki Urząd Patentowy, Administracja Celna i Podatkowa, Dyrekcja Poczty Słowackiej, Urząd Ochrony Przyrody i Dyrekcja Lasów Państwowych nie urzędują w nim ani w stolicy, tylko w Bańskiej Bystrzycy, która ze swoimi 79 tys. mieszkańców jest dopiero piątym miastem w kraju. A w jeszcze mniejszym Trenczynie (56 tys. mieszkańców, 9. miasto Słowacji) mieści się Dowództwo Wojsk Lądowych oraz Komenda Główna Policji Wojskowej. Z kolei w Zwoleniu (43 tys. mieszkańców) Dowództwo Sił Powietrznych. Zaś Specjalny Sąd Karny ds. Korupcji i Zorganizowanej Przestępczości jest w Pezinoku (22 tys. mieszkańców), a Główny Urząd Górniczy w 10-tysięcznej Bańskiej Szczawnicy.
Deglomeracja objęła także Szwecję, właśnie jest w toku. I nikt nie bije na larum, obywatele rozumieją konieczność wzmocnienia ośrodków lokalnych, zwłaszcza na północy. To specyficzne państwo ze specyficznymi, niemniej ważnymi dla niego instytucjami, jak np. Centralny Urząd ds. Stypendiów Studenckich, który umiejscowiono w Sundsvall. Urząd Pomocy Ofiarom Przestępstw i szwedzki UOKiK jest w Karlstadzie, a Urząd Nadzoru Budowlanego w Karlskoronie.
– Ale może wybierzmy się poza nasz Stary Kontynent – proponuje Karol Trammer i podaje przykład RPA, która ma de facto trzy stolice: Pretoria jest centralą władzy wykonawczej, Kapsztad ustawodawczej, za to w Bloemfontein usadowiły się najważniejsze sądy, w tym Sąd Najwyższy, ten sam, który w zeszłym roku zawyrokował o winie Oscara Pistoriusa.
Starania o deglomerację kraju podejmują także Amerykanie. W trosce, aby stolica kraju nie wyrosła za bardzo ponad inne miasto, wprowadzili pewne zabezpieczenia prawne. Delegat Waszyngtonu w Kongresie pozbawiony jest prawa głosu. W Senacie Waszyngton w ogóle nie ma swojego przedstawiciela. A do 1961 r. mieszkańcy Waszyngtonu nie mogli nawet brać udziału w wyborach prezydenta Stanów Zjednoczonych – opowiada Trammer.
Lokalizacyjna bezmyślność
Gruzini przenieśli swój TK z Tbilisi do Batumi – nie aby go osłabić czy skompromitować, lecz by dać żywotny zastrzyk temu drugiemu miastu. Dlaczego my jesteśmy tak uparci w naszej warszawskocentryczności?
Jak mówi dr Piotr Dwojacki, potrzebna nam jest po pierwsze świadomość konieczności zmiany, a po drugie świadoma, mądra polityka. Oraz edukacja. Obywateli oraz elit, które – zwłaszcza te osadzone już w stolicy – są dziś głównym hamulcowym oraz oponentem deglomeracji. Bo jak to? Zamienić Warszawę na Suwałki? Niemożliwe. – To zadanie nie na już, nie na pstryknięcie palcami, ale przynajmniej na dwie kadencje – ocenia. I gdyby relokalizacja naszego Trybunału Konstytucyjnego była elementem szerszego planu, pomysłu na państwo, a nie jednorazowym wybrykiem, z którego natychmiast się rakiem wycofano, warto by było o niej porozmawiać na poważnie. – Generalnie można by się zastanowić, czy TK nie byłby dobrą instytucją do przeniesienia jako pierwsza. Zatrudnia stosunkowo niewiele osób, za to dobrze zarabiających, świetnie wykwalifikowanych. Ich pojawienie się w jakimś mniejszym ośrodku byłoby rewolucją na tamtejszym rynku: pracy, usług, rynku mieszkaniowego, nauki i tak dalej – wymienia.
Oczywiście wszystko można zepsuć. Tak jak zepsuli to Węgrzy, którzy także mieli pomysł, aby swój TK umieścić w miejscowości Esztergom (Ostrzyhomiu). Żeby była jasność – działo się to jeszcze w 1990 r. Jak opowiada Jarosław Giziński, dziennikarz i znawca Węgier, okazało się to wielką klapą. Może dlatego, że Esztergom leży niecałe 50 km od Budapesztu, nie było tam warunków lokalowych do działania takiej instytucji, więc sędziowie i tak musieliby dojeżdżać na posiedzenia. – Ostatecznie w 2011 r. parlament zlikwidował fikcję, bo TK nie obradował w Esztergom ani razu – mówi Giziński.
Jednak w deglomeracji nie chodzi tylko o instytucje publiczne, sądownictwo czy administrację. Ważny jest także przemysł i szeroko pojęta gospodarka. W Polsce niemal wszystkie duże, liczące się firmy mają swoje centrale w Warszawie. Nawet te małe i średnie często zakładają wirtualne biura w stolicy. Tyleż ze względów prestiżowych, co praktycznych: najczęstszym tłumaczeniem jest to, że służby skarbowe w stolicy są bardziej wyrozumiałe i lepiej wykwalifikowane, więc można z nimi jakoś się ułożyć. Może jest jednak i tak, że mnogość podmiotów gospodarczych przy ograniczonej liczbie urzędników sprawia, iż nie są oni w stanie porządnie sprawdzić każdego. Do tego dochodzą te wszystkie ograniczenia komunikacyjne, o których wcześniej była mowa.
Ale mniejsza o to. Wyobraźmy sobie, że w jednym ze średnich ośrodków miejskich w Polsce zagnieżdża się nagle duża państwowa firma, dajmy na to energetyczna. Na przykład w Kielcach, które – choć wciąż wojewódzkie – bardzo podupadają. Pięć tysięcy nowych ludzi – w wieku produkcyjnym i prokreacyjnym – zasila starzejące się miasto. Rewolucja! Muszą gdzieś mieszkać, więc rynek mieszkaniowy się odbija. Mają potrzeby zakupowe – więc powstają nowe miejsca pracy w handlu. Ich dzieci potrzebują szkół, przedszkoli. A oni sami chętnie by wyskoczyli gdzieś w wolnym czasie. Mało tego: młodzi ludzie, którzy ze świetnymi wynikami kończą studia, zamiast pielgrzymować do większych ośrodków w poszukiwaniu godnego zatrudnienia (albo za granicę, żeby zarobić na utrzymanie rodziny, podejmując prace poniżej swoich kwalifikacji), mają cel i miejsce, które może wykorzystać ich siły i wiedzę.
Doktor Dwojacki pamięta, co się działo w Trójmieście, kiedy 1 stycznia 2005 r. nastąpiła konsolidacja ośmiu zakładów energetycznych działających na terenie Polski północnej, centralnej i wschodniej, tzw. Grupy G-8, i powstał Koncern Energetyczny Energa SA z siedzibą w Gdańsku. – To było mocno i pozytywnie odczuwalne w całym regionie – zapewnia. Dziś Grupa Energa ma wciąż siedzibę w Gdańsku, ale może i ta firma zostanie przeniesiona do stolicy. Bo wciąż obowiązuje, jak żartowano za Gierka, „tyn trynd”.
Ten trend demoluje, pustoszy nasze ziemie. Zubaża całe regiony. Jeśli sprawująca dziś władzę ekipa będzie chciała dotrzymać swoich obietnic wyborczych, powstanie nowe województwo – środkowopomorskie. Z dwoma stolicami – w Koszalinie i Słupsku. Biedniutkie, nawet gdyby odtworzyć bielskie, byłoby ono silniejsze niż to. Pewnie z tradycyjnych powodów: żeby nic silniejszego w kraju nie wyrosło. Tymczasem gdyby pozwolić się „wybić na niepodległość” zachodniopomorskiemu, mogłoby z tego wyjść coś dobrego. Jak tłumaczy Dwojacki, Szczecin jest naturalnym przedmieściem Berlina, międzynarodowym miastem o wielkim, niewykorzystanym potencjale. Bliżej stąd do Kopenhagi niż do Warszawy, i jego mieszkańcy dobrze o tym wiedzą. Głosują, jak to się dzieje we współczesnym świecie, nogami. Uciekają. Więc czy naprawdę Ministerstwo Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej musi być w Warszawie? Janusz Sepioł i reszta moich rozmówców nie mają wątpliwości: spójność państwa polega na tym, że Szczecin, Suwałki, Przemyśl, Częstochowa i inne miasta uczestniczą czynnie w zarządzaniu państwem. Są za nie solidarnie odpowiedzialne, a nie traktują jak zło konieczne. A Warszawy jako dostarczyciela fruktów, miejsca pielgrzymek, gdzie trzeba być, aby doczepić się do prominenckiego łokcia. Albo tej podłej centrali, gdzie zapadają niepopularne decyzje. Dalekiej w sensie odległości, a jeszcze dalszej mentalnie. Co złego by się stało, gdyby resort gospodarki umiejscowiony np. w Mysłowicach albo Rudzie Śląskiej zastanawiał się nad tym, jakie wprowadzić rozwiązania korzystne dla całego kraju? Ale kogo w tym kraju obchodzi kraj. Wszyscy chcą do Warszawy. Jak się już w niej znajdą, to nie ruszą.
– W 1994 r. przyszedłem do redakcji „Rzeczpospolitej” dowodzonej wówczas przez Dariusza Fikusa z tekstem na temat deglomeracji w garści – opowiada Dwojacki. Fikus zapoznał się, uśmiechnął i orzekł, że nie wydrukuje. – Takie pomysły to nie w Polsce i nie w tym tysiącleciu – miał powiedzieć. A może i tak? Może faktycznie Polsce potrzebna jest dobra zmiana rozumiana nie tylko na poziomie politycznych haseł, ale także działań? Co by było, gdyby poprosić lokalnych włodarzy o swoisty remanent i wskazanie budynków, które kiedyś zostały postawione, aby stać się siedzibą wojewódzkich władz, których dziś już nie ma. I przenieść tam instytucje, dla których w stolicy tak naprawdę nie ma godnego miejsca. Jak opowiada Sepioł, krew go zalewała na senackich posiedzeniach, kiedy przeglądali sprawozdania finansowe centralnych urzędów. W przypadku wielu z nich główną pozycją po stronie powinien był czynsz: nie mają swoich siedzib, więc muszą wynajmować. Za słoną cenę i niekoniecznie w prestiżowym miejscu. Na przykład na warszawskim „Mordorze”, który składa się głównie z parkingów, biurowców i magazynów.
Ale tak poza księgowymi rozważaniami: czy faktycznie Narodowy Fundusz Ochrony Środowiska, Dyrekcja Lasów Państwowych czy Instytut Pamięci Narodowej muszą mieć swój adres i siedzibę w Warszawie? Jasne, że nie. Że lepiej by było dla nas wszystkich, gdyby słowa piosenki śpiewanej przez Ryszarda Rynkowskiego pt. „Zwierzenia Ryśka” stały się faktem: „Jedzie pociąg z daleka, na nikogo nie czeka. Konduktorze łaskawy, byle nie do Warszawy”. Byle nie.
Spójność państwa polega na tym, że Szczecin, Suwałki, Przemyśl, Częstochowa i inne miasta uczestniczą czynnie w zarządzaniu państwem. Są za nie solidarnie odpowiedzialne, a nie traktują jak zło konieczne. A Warszawy jako dostarczyciela fruktów, miejsca pielgrzymek, gdzie trzeba być, aby doczepić się do prominenckiego łokcia. Albo tej podłej centrali, gdzie zapadają niepopularne decyzje