Pewnie nieraz protestowali państwo, słysząc, że wszyscy są podatni na reklamy. Jacy wszyscy, przecież ja nie jestem?! Kupuję i wybieram świadomie. Oglądam reklamy, to prawda, unikać ich przecież nie sposób, ale nie mają na mnie wpływu. Argument, że firmy nie wydawałyby miliardów na coś, co nie przynosi efektu w postaci zwiększonej sprzedaży, zwykle zbywają państwo stwierdzeniem o wyjątkowości: akurat was on niby nie dotyczy.
Ze społeczeństwem jest podobnie. Lubimy myśleć o sobie, że jesteśmy niezależni, samodzielni i podejmujemy decyzje pod wpływem namysłu, nie czyjejś perswazji bądź nakazu. Irytują nas twierdzenia, że ktoś wpływa na nasze postępowanie, że nasze poglądy i opinie zostały nam przekazane, a nie są wytworem naszego krytycznego rozumu. Bo niby kto wymyślił to wszystko, co myślę?
No właśnie?
Czarna legenda
Trudno o bardziej zdemonizowane pojęcie. Neutralna definicja mówi, że inżynieria społeczna (socjotechnika) to nauka i praktyczna wiedza dotycząca stosowania sposobów, środków i wyników badań do wpływania na rzeczywistość społeczną przez system prawny, wychowanie i sprawowanie władzy. Potocznie jednak myślimy o czym innym: brudnych technikach manipulacji społeczeństwem, służących politykom i przywódcom do osiągania niecnych celów.
Gdyby szukać genezy tego wyobrażenia, sięgnąć trzeba przełomu XIX i XX w. Zacznijmy od pewnego filmu. Jest czarno-biały. Na pierwszym planie jedenastomiesięczny chłopiec, sierota, od urodzenia w szpitalu. Spokojny, dobrze rozwinięty i stabilny niemowlak. W tle kobieta, z lewej strony w kadrze mężczyzna w białym fartuchu. Ona nazywa się Rosalie Rayner i jest jego asystentką, on to John B. Watson, prekursor behawioryzmu w psychologii, nurtu odrzucającego pojęcie świadomości i skupiającego się na badaniu związków między bodźcami a reakcjami. Dziecko nazywa się Douglas Merritte i do historii przejdzie jako „Mały Albert”.
Jest rok 1920. Watson chce stwierdzić, czy możliwe jest uwarunkowanie niemowlaka tak, by bał się on słodkich i futrzanych zwierzaków poprzez kojarzenie ich z negatywnym bodźcem. Ma to być kontynuacja i potwierdzenie badań prowadzonych przez Iwana Pawłowa. Tego samego, który odkrył odruch warunkowy (potocznie zwany odruchem Pawłowa), nabytą reakcję organizmu wynikającą w powtarzalności pewnych sytuacji. Eksperyment polega na pokazywaniu Albertowi białego szczura i jednoczesnym uderzaniu młotkiem w metalowy pręt za jego głową, co ma wywołać u dziecka strach na widok zwierzęcia. Efekt udaje się uzyskać już po siedmiu uderzeniach w pręt.
Dziś eksperyment byłby niemożliwy do powtórzenia ze względów etycznych, ale lata 20. XX w. to były czasy, gdy dla wielu zdobycze nauki były ważniejsze niż samopoczucie badanych.
Behawioryści byli przekonani, że można wpłynąć na zachowania społeczne, jednocześnie je kontrolując. Najsłynniejsze zdanie Watsona brzmi: „Dajcie mi dziecko spłodzone przez dowolną parę rodziców i dajcie mi pełną kontrolę na środowiskiem, w jakim będzie ono wzrastać, a sprawię, że wyroście na wybitnego uczonego, artystę, politycznego przywódcę, czy też, jeśli będę tego chciał, zostanie pospolitym przestępcą”.
Pomysł, by zaprząc naukę do kontrolowania społeczeństwa, padł na podatny grunt. Już Platon 2200 lat wcześniej pisał w „Państwie”: „Potrzeba (...), żeby najlepsi mężczyźni obcowali z najlepszymi kobietami jak najczęściej, a najgorsi z najlichszymi jak najrzadziej”. Pod koniec XIX w. Francis Galton, kuzyn Karola Darwina, wprowadził termin „eugenika”, który oznaczał takie selektywne krzyżowanie roślin lub zwierząt, by uzyskać pożądane cechy. Szybko odniesiono to do człowieka. W Stanach Zjednoczonych powstał prężny ruch eugeniczny, część stanów wprowadziło prawa małżeńskie oparte na kryteriach eugenicznych i praktykowało sterylizację osób upośledzonych umysłowo. Tuż przed II wojną zapoczątkowano nawet Negro Project, którego celem było ograniczenie rozrodczości czarnych obywateli. Najdalej w eugenicznych eksperymentach posunęli się Niemcy. W czasach III Rzeszy testowali genetyczne teorie na ludziach, a na przełomie lat 30. i 40. przeprowadzili sterylizację setek tysięcy osób chorych umysłowo. Aż do 1975 r. program eugeniczny prowadzono w Szwecji, gdzie w ciągu 40 lat wysterylizowano ponad 60 tys. osób.
Behawioryzm i eugenika to niejedyne składowe czarnej legendy inżynierii społecznej. Były jeszcze tajne programy, rodem jak z najprymitywniejszych teorii spiskowych. Choćby amerykańska MK-ULTRA, ściśle tajny program badawczy CIA, powołany na początku lat 50. w odpowiedzi na doniesienia o stosowanych przez Rosjan metodach prania mózgu. Miał dać odpowiedź na pytanie, czy możliwe jest sterowanie działaniami człowieka do tego stopnia, by popełnił czyny sprzeczne z jego wolą, a nawet instynktem samozachowawczym. Opłacani przez amerykański rząd psychiatrzy, psychologowie i lekarze eksperymentowali z narkohipnozą, testowali na żołnierzach i nieświadomych tego pacjentach narkotyki, od heroiny po LSD, zajmowali się nawet psychoelektroniką, czyli próbami zdalnego sterowania ludzkim organizmem. Po opisaniu w 1974 r. programu przez „The New York Times” powołane przez Kongres i prezydenta specjalne komisje potwierdziły jego istnienie. Niestety, większość danych zniszczono na polecenie ówczesnego szefa CIA Richarda Helmsa.
Bez wartościowania
Nic dziwnego, że dziś zarzucić komuś chęć wpływania na społeczeństwo to jakby obrzucić go najgorszą inwektywą. Gdy podczas ubiegłorocznej awantury o ratyfikację antyprzemocowej konwencji Rady Europy przekonywano, że „celem konwencji jest wymuszenie zmian społecznych”, trafiało to na podatny grunt. W takim samym tonie wypowiadali się polscy biskupi. „Konwencja nie zmierza do budowania pozytywnych relacji pomiędzy ludźmi, ale służy projektowi przebudowy społeczeństwa na bazie ideologicznej. Z tego powodu nie może być akceptowana” – pisali w stanowisku Rady ds. Rodziny Konferencji Episkopatu Polski. I choć do wielu argumentów biskupów zwolennicy konwencji się odnosili, to akurat do negacji „projektu przebudowy społeczeństwa” nie.
A przecież doświadczenia historyczne mówią coś zupełnie przeciwnego. Projekty przebudowy społeczeństwa towarzyszą nam od zawsze. Bez wartościowania – jak nazwać konkwistę? Czyż jej usprawiedliwieniem nie były nawracanie nowych ludów na katolicyzm i budowa nowego, wiernego Bogu i Kościołowi społeczeństwa? Jak nazwać rewolucję bolszewicką, której celem była budowa społeczeństwa socjalistycznego na gruzach kapitalizmu? Czy Unia Europejska nie była projektem stricte odgórnym, powstałym w głowach europejskich przywódców, do których wyborców dopiero potem przekonano? A przecież przemodelowała strukturę społeczną Europy.
Kto – poza teoretykami zarządzania – pamięta jeszcze Fredericka W. Taylora? Człowieka, którego myśl wpływa do dziś na większość z nas? Był pierwszy teoretykiem zarządzania, synem prawnika, który przez przypadek został zwykłym robotnikiem. To on na początku XX w. wymyślił, by zamiast dobierać pracowników pod kątem doświadczenia i wiedzy, szkolić ich tylko do wykonywania określonych działań. To on wpadł na pomysł podziału procesu technologicznego na proste czynności, pomiaru czasu pracy i systemu norm sprzężonego z systemem wynagradzania. Wizja przedsiębiorstwa jako wielkiej maszyny, w której każdy trybik wykonuje określoną czynność i nic ponadto, zdeterminowała przemysłową historię XX w. Mimo jego wielu wad to właśnie dzięki temu konceptowi niekwalifikowani pracownicy Ameryki, ale też ZSRR, gdzie myśl Taylora znalazła uznanie, mogli znaleźć zatrudnienie.
Jeśli tayloryzm nie był inżynierią społeczną, co nią jest?
Dać społeczeństwu kopniaka
Właściwie nie ma partii politycznej, organizacji religijnej czy społecznej, nie ma przywódcy politycznego bądź duchowego, który nie chciałby przekształcić społeczeństwa na swoją modłę. Liberałowie, socjaliści, konserwatyści, Kościół katolicki, talibowie – wszyscy marzą, aby ludzie postępowali według głoszonych przez nich zasad, wyznawali ich wartości i głośno je popierali. Jedni używają terminu „zmiana”, inni „naprawa”, jeszcze inni „przywrócenie stanu naturalnego” bądź „uzdrowienie”, ale wszystkim chodzi o to samo: o przebudowanie społeczeństwa na własny obraz i podobieństwo. Wytworzenie nowych wartości (lub powrót do starych) i zmianę zachowań aktualnie istotnych grupy. Metody są oczywiście różne – od perswazji do ścinania głów, łączy ich jednak jedno: choć każdy wierzy w inżynierię społeczną, nigdy się do tego nie przyzna.
Pamiętają państwo piękną bajeczkę o dobrym narodzie, co w 1989 r. postawił się komunistom i jak jeden mąż, po latach ciemiężenia, zaczął budować demokrację? Lubimy w nią wierzyć, bo piękna, to prawda, ale jest z gruntu fałszywa. Żadne przekształcenie dyktatury z demokrację czy na odwrót – demokracji w państwo totalitarne – nie jest procesem naturalnym. Jest wspomagane i odgórnie sterowane. Doskonale opisał to Jacek Żakowski w artykule „Obywatele, do roboty” w tygodniku „Polityka”: „Jesteśmy społeczeństwem, które nigdy sobie nie wywalczyło wolności. Nie wyzwoliliśmy się, jak Francuzi czy Włosi, spod feudalnej władzy, zdobywając Bastylię lub oblegając Watykan. Nie wyzwoliliśmy się, jak Amerykanie, Algierczycy, Węgrzy, spod kolonialnej władzy Brytyjczyków, Francuzów, Habsburgów. Czasem jedno- czy dwuprocentowa garstka próbowała siebie i Polskę wyzwolić, ale – od Kościuszki po pierwszą Solidarność – ponosiła krwawo okupioną klęskę. A reszta patrzyła i uczyła się, że nie warto”.
III RP, wolny rynek i demokracja nie powstały u nas – jak to się lubi dziś ładnie powtarzać – z woli narodu, ale były skutkiem działań elit. One nakreśliły ramy, opisały, ogłosiły i dały społeczeństwu kopniaka. Dziś nazwać takie działanie inżynierią społeczną to herezja, ale przecież do tego ono się sprowadziło. Niestety, o ile ta część „inżynierskich prac” szybko przyniosła efekty i dała owoce, to druga, równie ważna, a dotycząca budowy społecznego i obywatelskiego ducha, potraktowana została przez owe elity po macoszemu. Dziś zbieramy tego efekty.
Po co się samooszukiwać
Rozgrywający się na naszych oczach spór o Trybunał Konstytucyjny jest w istocie sporem elit. To one zdefiniowały dwa przeciwstawne stanowiska, to one przygotowały zestaw argumentów, które społeczeństwo przyjmuje bądź odrzuca. Możemy roić o jakiejś mądrości ludu, który najlepiej wie, co jest dobre, i potrafi sam zdecydować, ale to zwykłe samooszukiwanie. Podobnie jak twierdzenie: przecież sam sobie na temat trybunału wyrobiłem zdanie.
Jak to działa w praktyce? W przeprowadzonym w 1936 r. eksperymencie Muzafera Sherifa, tureckiego psychologa społecznego, umieszczono w bardzo ciemnym pomieszczeniu osobę, której pokazywano nieruchomy punkt światła. Ponieważ w takich warunkach badany ma złudzenie, że plamka światła się porusza, proszono o oszacowanie odległości, w jakiej się przesuwa. Rozpiętość indywidualnych odpowiedzi była duża – od 2,5 do 25 cm. Ale gdy w pomieszczeniu umieszczano po trzy osoby, okazało się, że ludzie podawali uśrednione wyniki, przyjęte przez wszystkich członków grupy jako własne.
Psycholodzy wielokrotnie dowiedli, że ludzie zmieniają zdanie pod wpływem innych i często kłamią, mówiąc to, co inni członkowie grupy. Zjawisko konformizmu, czyli dopasowywania indywidualnych norm do przekonań grupy, jest rozpowszechnione.
Program przez duże P
Celem konserwatystów, którzy po ośmiu latach wrócili do władzy, jest właśnie przebudowa polskiego społeczeństwa. Na swój obraz i podobieństwo. Takiego, w którym to zbiorowość, nie jednostka, jest podmiotem, a cele wspólnoty są ważniejsze niż dobro indywidualne. Do tej przebudowy potrzeba różnych narzędzi: prawnych (stąd wojna o trybunał), kulturowych (stąd zbliżające się przejęcie mediów publicznych) i społecznych (temu służy granie na smoleńskiej nucie). Zwolennicy PiS pewnie oburzą się na takie postawienie sprawy, ale cóż to innego, jak nie inżynieria społeczna właśnie?
Problem w tym, że po drugiej stronie nie ma nic. Jakąż to wizję przebudowy społeczeństwa miały elity III RP? Miało być ciepło, bezpiecznie i bogato. Jakby to było sedno egzystencji, jakby pełna kabza i gruby polar mogły wystarczyć, by przejść przez życie z uśmiechem. Dziś, w gorących godzinach polsko-polskiej wojny, okazuje się, że aby zbudować społeczeństwo obywatelskie, aby przekonać Polaków do demokracji i otwartości, trzeba czegoś więcej.
Dziś elity III RP lubią narzekać, że społeczeństwo nie okazało się takie, jak sobie wyobrażali, że za mało ma szacunku do demokracji, a za dużo w nim nienawiści. Niestety, w znacznej części to ich wina. Zmianę społeczną trzeba ukierunkować, trzeba nią zarządzać i nad nią pracować, inaczej zawłaszczają ją radykałowie. Tu nie wystarczy apostolstwo. Nawet jeśli dziś okazuje się, że Adam Michnik miał rację, ostrzegając latami przed narodowymi demonami, które trzymają polską duszę w żelaznym uścisku, to forma, w której to robiło jego środowisko, bardziej odstręczała, niż przekonywała. Zamiast pracy u podstaw – nauczanie. Zamiast krytycyzmu – prawdy objawione. Nad społeczeństwem trzeba pracować, a nie okładać go ciemnogrodem.
Zwolennikom liberalnej demokracji potrzebny jest własny projekt społeczny. Pisany przez duże P. Tak, chcemy zmienić kraj. Tak, chcemy zmienić Polaków. Udawanie, że to się zrobi samo, to oddawanie inicjatywy.
Nie ma społeczeństw bez elit. Ich rolą nie jest – jak lubimy powtarzać – napychanie własnych kieszeni, ale wpływanie na władzę i kształtowanie postaw i idei w społeczeństwie. Ono bez elit nie istnieje. Aby jednak wpływać, trzeba mieć wizję. Dopiero wtedy można ją realizować, wszelkimi dostępnymi środkami.