Dla wielu wyborców PiS A.D. 2015 to twardy orzech do zgryzienia. Z jednej strony partia do bólu konserwatywna, obca światopoglądowo, kulturowo i estetycznie, z drugiej – jedyna, która hasło zmiany neoliberalnego porządku wyniosła na sztandary. Jak się wobec niej zachować? Iść na totalne zwarcie czy popierać tam, gdzie postulaty są zbieżne? Można przyjąć, że każdy pomysł zgłoszony przez PiS jest zły ze względu na jego autora, ale czy ma to sens?
To musi być jedno z największych rozczarowań elit. Totalna wojna o Trybunał Konstytucyjny, w której zwroty „zamach na demokrację”, „dyktatura” czy „gwałt na państwie” zastąpiły już tradycyjny przecinek na „k...”, przez społeczeństwo traktowana jest z pogardliwą obojętnością. Pełzający zamach stanu? Tak, tak... Autokracja? Jasne.... Władza absolutna? Aha... Ani wielkie słowa, ani małe czyny nie wzbudzają reakcji, jakby sprawy nie było. A przecież jest. Trybunał jest zbyt ważnym elementem systemu prawnego, by przejść nad tym do porządku dziennego. Mimo to PiS słupki rosną, Platformie spadają. Dziwne to tym bardziej, że Polacy zawsze byli wyczuleni na argumenty wolnościowe, zwłaszcza jeśli zakusy władzy sięgały ich wolności osobistych, a takie konsekwencje wojny o trybunał są eksponowane.
Obraz partii Jarosława Kaczyńskiego od zawsze zdominowany jest przez sprawy polityczne. PiS ma tu wiele za uszami, zwłaszcza z lat 2005–2007, gdy pierwszy raz rządził. Szaleństwa Zbigniewa Ziobry, krucjaty Ludwika Dorna przeciw wykształciuchom i lekarzom, niezdrowa determinacja szefa CBA Mariusza Kamińskiego w tropieniu układów i spisków, a wszystko w narodowo-mesjanistycznym sosie, tak bardzo dały ludziom w kość, że zniesmaczeni odsunęli PiS od władzy. Potem partia utknęła w smoleńskiej mgle, co odstręczyło od niej kolejnych potencjalnych wyborców. Aż tu niespodziewanie, wiosną 2015 r., coś się zmieniło. Co takiego? Najpopularniejsza odpowiedź brzmi: Platforma się przejadła, a PiS wyborców oszukał, obiecując gruszki na wierzbie.
Czy państwu też coś tu nie pasuje? Albo społeczeństwo zgłupiało, albo zobojętniało, albo to publicyści, fachowcy i opozycja pomijają coś istotnego, czynnik, który tak naprawdę determinuje stosunek Polaków do tego, co robi/chce zrobić PiS.
Co mam do stracenia
Wyjaśnił mi to pewien przedsiębiorca. Opowiada: Mam mały zakład produkcyjny, branża budowlana. Zatrudniam kilkanaście osób. Na rynku jestem od dwudziestu kilku lat, mam jakąś tam pozycję. Rozwijaliśmy się. Boom z lat 2005–2008 dał nam wiatru w żagle, wysokie marże i wysokie dochody. Ale się popsuło. Przyszedł kryzys światowy, na to nałożyła się sytuacja w kraju. Nie, nie chodzi o stagnację, bo fluktuacje na rynku są czymś naturalnym, nawet najostrzejsze. Chodzi o państwo. W mojej branży od siedmiu lat nie rosną marże. Jest walka cenowa na śmierć i życie. Normy produktów są łamane, ale nikt na to nie zwraca uwagi, bo kto? Produkty coraz gorszej jakości. Firmy oszczędzają na wszystkim, a jak na wszystkim, to i na ludziach. 40 procent obrotu odbywa się w szarej strefie. Opóźnienia w płatnościach sięgają miesięcy. Kto nie wytrzymuje presji, wypada. I teraz proszę spojrzeć na to z takiej perspektywy: od siedmiu lat słyszę, że jest OK. Najpierw, że udało się przejść suchą stopą przez kryzys i zakwitliśmy na zielono. Potem, że sytuacja jest w porządku, bo mamy trzyprocentowy wzrost PKB. Gdy ktoś zgłasza wątpliwości, że może jednak nie jest tak dobrze, jak by się wydawało, sadzany jest do kąta jako PiS-owski oszołom albo nieudacznik co najmniej. A kto ma rozwiązać moje problemy? Te, które leżą w mojej gestii, rozwiążę sam, ale pozostałe? Nie pójdę do sądu bić się o płatności, bo będzie to trwało dwa lata. Muszę konkurować z zepsutym rynkiem pracy, bo państwo udaje, że wszystko tam ładnie i pięknie się odbywa. I z szarą strefą, gdzie podatków nie ma bądź są śladowe, bo państwo nie ma pomysłu, jak to wyczyścić. Albo, co gorsza, nie chce. Cóż więc mam do stracenia? Zawsze głosowałem na Platformę, ale gdy przez siedem lat ona patrzy mi głęboko w oczy i łże bez zająknięcia, to jaki mam wybór? Nie mam nic do stracenia. Jeżeli PiS się nie uda, nic się w mojej sytuacji nie zmieni. Jeśli się uda – moja wygrana.
To zupełnie nowa perspektywa. Można bowiem czuć wobec PiS totalny absmak, ale dać mu szansę.
Zakład przyjęty
Szukając genezy tegorocznego podwójnego zwycięstwa PiS, trzeba wrócić pamięcią do czerwca 2014 r. W całym kraju obchodzono wtedy 25. rocznicę wolnych wyborów. Były mniej lub bardziej pompatyczne uroczystości, były akcje. Nie było refleksji. Nieśmiałe wątpliwości i próby dyskusji o dokonaniach 25 lat kwitowano pogardliwymi prychnięciami, a głośną krytykę kwalifikowano jednoznacznie jako pisowską propagandę. Przecież 25 wolnej Polski to pasmo nieustających sukcesów. Jesteśmy bogatsi, bezpieczniejsi i zdrowsi. Cieszmy się. Może zwyciężyło malkontenctwo Polaków, może przekora, jednak obraz wielu był inny. Koszmarna służba zdrowia, zdemoralizowany rynek pracy, arogancki wymiar sprawiedliwości, niesprawiedliwy podział bogactwa i obciążeń fiskalnych. To nie jest perspektywa skłaniająca do zabawy i świętowania. Ten rozdźwięk – świadomie lub nie – wykorzystał PiS. Na haśle „zmiany” zbudował obie kampanie i – jak się okazało – trafił w sedno.
PiS lubi powtarzać, że popiera go większość. Opozycja wścieka się na ten argument, bo przecież połowa Polaków nie głosuje, więc rzeczywiste poparcie wyrażone w głosowaniu sięga 18 proc. Chyba jednak to PiS ma rację. Pomijając sprawy światopoglądowe, obyczajowe, stosunek do mniejszości czy mgłę smoleńską, Jarosław Kaczyński zaproponował Polakom swoisty „zakład Pascala”. To termin filozoficzny, z grubsza polega on na tym, że człowiekowi bardziej opłaca się wierzyć w Boga niż nie. W wersji PiS nie dotyczył on spraw aż tak ostatecznych, ale równie istotnych. Brzmiał: wybierzcie nas, nic nie macie do stracenia. Przez osiem lat rządów Platformy nic dobrego w materii naprawy państwa się nie wydarzyło, więc jeśli będzie rządzić dalej – również się nie stanie. Dajcie nam szansę. Wy nam władzę, my wam lepsze państwo. Zakład został przyjęty.
Cztery filary zmiany
Główne elementy zapowiadanej przez polityków PiS zmiany dotyczą wymiaru sprawiedliwości, rynku pracy, polityki demograficznej i czegoś, co można z grubsza nazwać podziałem bogactwa, a na co składają się podatek od banków, podwyższenie kwoty wolnej od podatków, podatek od sklepów wielkopowierzchniowych. Kto jest w stanie z czystym sercem podpisać się pod stwierdzeniem, że w tych obszarach sprawy idą w dobrym kierunku – chwała jemu i jego dobremu samopoczuciu. Wszystkie badania pokazują jednak, że społeczeństwo uważa inaczej. Przyjrzyjmy się po kolei tym obszarom.
Wymiar sprawiedliwości. Jest teraz na tapecie, bo swoje rządy PiS rozpoczął od wojny o trybunał. Jakie będą jej konsekwencje, nie wiadomo, wiadomo jednak, jak patrzy na nią społeczeństwo. Tę postawę doskonale opisał w audycji „EKG" w radiu Tok FM Rafał Antczak, ekonomista i członek zarządu Delloitte: „Sądy w Polsce, łącznie z trybunałem, w bardzo wielu przypadkach, statystycznie w większości przypadków, orzekają na korzyść Ministerstwa Finansów. Nie pilnują przestrzegania prawa, tylko pilnują interesów finansów publicznych. Mamy problem z systemem sądowniczym w Polsce. Teraz jeśli ktoś chce, żebyśmy poświęcali się i bronili tego systemu, to ja mam wątpliwości. Bo ten system działa w Polsce od wielu lat bardzo źle. Od sądów powszechnych po trybunał”.
Antczak powiedział to, co sądzi wielu. I co potwierdzają twarde dane. Pod względem szybkości procesów sądowych jesteśmy w tyle Europy (według rankingu Banku Światowego). Rozpoznanie sprawy przedsiębiorcy o zapłatę trwa 560 dni, a wykonanie wyroku kolejnych 145, co daje nam 52. pozycję na świecie. Prokuratura jest niesprawna i upolityczniona, a jej decyzje niezrozumiałe. Prokurator uznający swastykę za hinduski symbol (Białystok) czy umarzający śledztwo przeciw kierowcy, który pod wpływem amfetaminy potrącił śmiertelnie dziewięciolatka i uciekł (Wolsztyn), to nie są sporadyczne przypadki. Sędziowie są aroganccy, ich wyroki niezrozumiałe. Notariusze chciwi i niesprawiedliwi. Jak bronić tego systemu? Argumentacja, że PiS uczyni z wymiaru sprawiedliwości bat na politycznych oponentów, jest w tym przypadku nie z tego świata, bo nie tego fragmentu rzeczywistości dotyczy. Skoro nieudolny i upolityczniony wymiar sprawiedliwości to norma, kłótnia o to, czy jest zepsuty bardzo czy bardziej, nic nie wnosi. Jest zepsuty. Kropka.
Rynek pracy. Jego wynaturzeń Platforma długo i z uporem starała się nie dostrzegać. Neoliberalna narracja o konieczności elastyczności trafiała może do wielkomiejskich elit, ale nie do tej części społeczeństwa, które pracę uważa za filar życiowej stabilizacji. Czyli do większości. Wielokroć ogłaszane pożegnanie z etatem oznaczało jedno – powitanie z prekariatem. Agencje pracy tymczasowej, zatrudniające latami w tych samych firmach, staże spełniające funkcje dofinansowania dla przedsiębiorców, umowy-zlecenia odnawiane co miesiąc, powszechna praktyka płacenia części wynagrodzenia pod stołem i wypychanie na samozatrudnienie – tak wygląda rzeczywistość dużej części pracowników. Praca jest, ale tania i niepewna. Do tego doszło wydłużenie wieku emerytalnego i utrata zaufania do systemu, mającego gwarantować w miarę stabilną starość. Ilu chciałoby zachowania status quo?
Można przekonywać ludzi, że takie zachowania na rynku to standard, że rozpędzony turbokapitalizm, który zabrał także nas w globalizacyjną trasę, tym właśnie się objawia, że wymaga elastyczności do granic, ale to nie do końca prawda. Przekonały się o tym miliony Polaków zarabiających na rynkach niemieckim, brytyjskim czy szwedzkim.
PiS zapowiada zmiany. Większą ochronę pracowników i uszczelnienie systemu. Czy zatkanie jednego ze strumieni, którymi z systemu ubezpieczeń społecznych wyciekają miliardy złotych, to pomysł najgorszy z możliwych? Chyba nie. Gdy w ubiegłym tygodniu jeden z polityków rzucił, że chciałby zmienić zasady na rynku samozatrudnienia, wielu zapałało świętym oburzeniem, przywołując najczarniejsze czasy PRL. Choć zwykle wykonują taką samą pracę jak etatowcy, sami siebie i wszystkich wokoło przekonują, że są przedsiębiorcami, bo taki sposób rozliczania pracy przynosi im wymierne korzyści – płacą składki na niższym poziomie niż etatowcy, w dodatku mogą wiele kosztów wrzucić w firmę, dzięki czemu zapłacą niższy podatek. Tylko czy to system sprawiedliwy?
Polityka prorodzinna. Fakty są takie, że mamy jeden z najniższych wskaźników dzietności na świecie. Jednocześnie – jak policzył DGP – wydajemy na politykę prorodzinną 50 mld zł rocznie. Ktoś widział te pieniądze? Kto sprawdza sensowność tych wydatków?
O konieczności zmiany w tej materii mówi się od lat, jednak tylko się mówi. Liberałowie pisowski pomysł dawania 500 zł na dziecko uznają za szczyt absurdu, zapominając, że wiele krajów Europy z powodzeniem stosuje bezpośrednie wsparcie finansowe rodziców. Argumenty o „dotowaniu elementu”, który jakoby miał się na te pieniądze połasić i płodzić na potęgę, to demagogia najgorszego sortu. Problem dzietności w Polsce nie sprowadza się do tego, że Polki nie chcą rodzić dzieci, ale do tego, że rodzą jedno. I nie chcą więcej. Podpierają się zwykle przy tym argumentem finansowym. Jeśli 500 zł na dziecko miałoby to zmienić, warto spróbować. Choć osobiście jestem przekonany, że nie zmieni, że decyzja o nieposiadaniu dzieci to sprawa kulturowa, nie kwestia zamożności, w końcu ktoś powie w tej materii: sprawdzam. Przynajmniej będziemy wiedzieli, na czym stoimy.
Jest też druga strona tego medalu – przekazanie takich nieopodatkowanych (jak zapewnia PiS) pieniędzy bezpośrednio rodzinom wpłynie na sposób redystrybucji dochodu narodowego. Owoce wzrostu od dawna nie są dzielone sprawiedliwie, ten pomysł pomoże to zmienić.
Podział bogactwa. Zestawmy kilka faktów: 65 proc. spółek nigdy nie zapłaciło CIT; optymalizacja podatkowa polegająca na rejestrowaniu firm w rajach podatkowych to w przypadku wielkich koncernów norma; 45 proc. dochodów państwa pochodzi z VAT. Co z nich wynika? Że obciążenie fiskalne proporcjonalnie najbardziej obciąża ubogich, a kto ma pieniądze, ma większe możliwości uniknięcia podatków.
Latami słyszeliśmy, że taki system jest sprawiedliwy, że nie można ciężko pracujących i dobrze zarabiających karać za ich ciężką pracę. Racja, nie można. Ale nie można też wymagać od ubogich większych obciążeń. Podwyższenie kwoty wolnej, sztandarowy kampanijny pomysł Andrzeja Dudy, potem podchwycony przez PiS, może te zasady zmienić. Podobnie jak podatki bankowy i od sklepów wielkopowierzchniowych. Nie w tym rzecz, by jednym zabrać, ale by równiej podzielić.
Wiele twarzy
Co ma zrobić wyborca, który te pomysły uznaje za z gruntu słuszne, a ich autora za z gruntu złego? Jak się zachować wobec partii, która w lewej ręce trzyma dobre rozwiązania, a w prawej bicz, którym okłada wszystkich, którzy nie są ich? Udawać, że widzi tylko lewą dłoń? Że ksenofobia, wykluczanie politycznych przeciwników, nienawiść wobec obcych i niechęć do zdemoralizowanej Europy to nieunikniony koszt dobrego? Jeśli przetrzebienie Trybunału Konstytucyjnego ma służyć temu, by przepchnąć zmiany niepodobające się gospodarczym elitom, to dobrze, ale jeśli nowy trybunał wykorzystany zostanie, by ograniczyć nasze wolności?
Jarosław Kaczyński zbyt wiele ma twarzy, by uwierzyć w jedną – tę sprawiedliwszą. Karna armia, jaką uczynił z partii, wsparta oddziałami propagandystów, potrafi rozpętać sztorm przy najbardziej bezwietrznej pogodzie. Jak tedy ją popierać, nawet w minimalistycznej wersji, skoro obowiązuje w niej zasada – wszystko albo nic?
Spytałem o to owego przedsiębiorcę. Nie do końca zrozumiał moje wątpliwości. Czasami trzeba zawrzeć i pakt z diabłem, odpowiedział. Mało masz wiary w Polaków, by zakładać, że dadzą sobie nałożyć kaganiec.
Mam nadzieję, że to dla PiS przestroga.