Zrestrukturyzowany górnik, jeśli rząd nie ma pomysłu na jego przyszłość, zawsze może wziąć sprawy we własne ręce i zająć się wydobyciem węgla
O tym, że kampania wyborcza definitywnie dobiegła końca, górnicy dowiedzieli się tuż przed Barbórką. Dopóki politycy potrzebowali ich głosów, a także spokoju społecznego, obiecywali nadejście cudu. Aby go doczekać, Platforma Obywatelska wydała w ostatnim roku na ratowanie najbardziej zadłużonych kopalń ponad 2 mld zł. Pomimo tej kroplówki straty całego sektora po pierwszych trzech kwartałach wyliczono na 1,67 mld zł. Wreszcie na początku tego tygodnia wicepremier i minister rozwoju Mateusz Morawiecki przyznał, że „Najbardziej nierentowne szyby i najbardziej nierentowne części kopalni powinny być zrestrukturyzowane i zamknięte”. Wybory w końcu już były, a cud raczej nie nadejdzie. Aby najbardziej zadłużone kopalnie odzyskały płynność finansową, ceny węgla muszą wzrosnąć na światowych rynkach z 55 dol. za tonę dziś do poziomu z roku 2010. Wówczas kupujący byli skłonni płacić za tonę czarnego złota nawet 130 dol. Ale podczas prosperity polski rząd nie zatroszczył się, by kluczowa dla energetyki branża przygotowała się na nadejście chudych lat. Kolejnych tłustych wiele polskich kopalń bez państwowych dotacji już nie doczeka. A rząd PiS bardzo potrzebuje środków z budżetu na zrealizowanie kluczowych obietnic wyborczych, jak choćby 500 zł na dziecko. „Powinno się znaleźć pracę dla tych górników” – stwierdził wicepremier Morawicki, mając na myśli nieuchronne zwolnienia. Niezależnie od tego, jak mocno zaprotestują związki zawodowe, na dłuższą metę wydają się one pewne.
Krajobraz po krachu
„Oczom naszym przedstawia się dziwny widok. Duży szmat ziemi, tak zryty i podziurawiony, jak pobojowisko z czasów wielkiej wojny, po kanonadzie artyleryjskiej. Niektóre dziury i wyrwy są widać niedawno zrobione, bo czernią spod łat brudnego śniegu” – opisywał na łamach „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” to, co zobaczył w drodze z Katowic do Sosnowca, dziennikarz Konrad Wrzos. Zaczynała się wiosna 1933 r. i z powodu światowego kryzysu w krótkim czasie pracę straciło 60 tys. górników. Ci najbardziej zdesperowani, chcąc przetrwać, nadal wydobywali węgiel. Tyle że już na własną rękę. Ich minikopalnie nazywano biedaszybami. Na Górnym Śląsku było to zupełnie nowe zjawisko. Przywędrowało z Zagłębia Dąbrowskiego. Tam, po uwłaszczeniu chłopów przez cara Aleksandra II, stali się oni w 1864 r. nagle posiadaczami pól kryjących złoża węgla. W Prusach, do których należał Śląsk, wszystko, co znajdowało się pod ziemią, stanowiło własność państwa. O podobnych uregulowaniach prawnych w imperium Romanowów nie pomyślano. Chłopi zaczęli więc wydobywać węgiel kamienny na własną rękę.
Pierwsze przepisy mające ukrócić ten proceder carska administracja wydała dopiero w 1870 r. Sporo za późno, bo tysiące miniszybów wpisały się na stałe w krajobraz Zagłębia. Zaś przekupna, rosyjska policja nie potrafiła zahamować zyskownej działalności. „W Zagłębiu Dąbrowskim każdy, kto chce, wydobywa, gdzie chce, węgiel, nie pytając o pozwolenie posiadacza prawnego tego węgla, tj. właściciela nadania górniczego, w którym węgiel znajduje się” – perorował podczas zjazdu przemysłowców Królestwa Polskiego w 1910 r. sekretarz rady zjazdu Kazimierz Srokowski.
Wiele zmieniło się dopiero po odzyskaniu przez Polskę niepodległości. Młode państwo, czerpiąc z niemieckich wzorców, podjęło próbę zlikwidowania nielegalnej eksploatacji złóż w Zagłębiu. I gdy prawie osiągnięto sukces, nadszedł rok 1929. Jesienią światowy kryzys uderzył w cały przemysł, a ceny węgla na międzynarodowym rynku zaczęły pikować. Najszybciej odczuł to wielki, kontrolowany przez amerykański kapitał koncern Wspólnota Interesów Górniczo-Hutniczych. Zatrudniał 23 tys. ludzi. Wpływowy wojewoda śląski Michał Grażyński namówił rząd, aby zainicjował powstanie prywatnej grupy kapitałowej zdolnej przejąć majątek upadającego przedsiębiorstwa. Gdy to się nie udało, powstała spółka finansowana z budżetu państwa. Władza zaczęła też tropić wszelkie nadużycia dyrektorów kopalń i właścicieli spółek – zwłaszcza Niemców. Tylko w 1931 r. Grażyński wysłał do więzienia dziesięciu wpływowych biznesmenów z Brunonem Buzkiem na czele.
Wojewoda starał się też zapewnić ludności jak największą pomoc socjalną, jednak skala kryzysu przerosła skromne możliwości państwa. Rocznie wystarczało pieniędzy na roboty publiczne dla 8 tys. ludzi i zorganizowanie 120 kuchni wydających dziennie 95 tys. darmowych obiadów. Tymczasem z powodu dekoniunktury musiano zamknąć 12 wielkich kopalń, padały też inne przedsiębiorstwa. W efekcie spośród 1,2 mln mieszkańców Górnego Śląska doliczono się aż 320 tys. mężczyzn niemogących znaleźć pracy. Spora część z nich miała na utrzymaniu rodziny.
W takiej sytuacji dawne zasady przestawały obowiązywać i skoro największe bogactwo regionu występowało tuż pod powierzchnią ziemi, sięgnięto po nie. Bez oglądania się na prawo. Wedle policyjnych statystyk w 1932 r. na Górnym Śląsku działało 2350 biedaszybów, które dawały zajęcie ok. 12 tys. ludzi. Drugie tyle funkcjonowało na terenie Zagłębia. Dosłownie zmieniając krajobraz regionu. Reporter „Ilustrowanego Kuriera Codziennego” Konrad Wrzos, gdy w marcu 1933 r. przelatywał w samolocie nad Katowicami, ujrzał to jak na dłoni. „Między pokrytymi śniegiem wzgórzami, otaczającymi miasto, masa ciemnych punktów odcina się wyraźnie na białym tle krajobrazu. Dokoła tych punktów pełzają mali ludzie – takimi wydają się z góry – z wózkami i sankami” – donosił czytelnikom.
Podziemna perspektywa
„Szybiki miały różną głębokość, od kilku do kilkudziesięciu metrów, najczęściej 10–25 m” – opisuje w monografii „Biedaszyby Górnego Śląska i Zagłębia Dąbrowskiego” Jan Ziemba. „Budowa szybu trwała od kilku dni do kilku tygodni, zależnie od warunków, głębokości i liczby zatrudnionych ludzi” – dodaje. Ich budowniczowie musieli zmierzyć się z wieloma problemami technicznymi. Przede wszystkim musieli cały wykop zabezpieczyć przed obsunięciem się gruntu drewnianymi podporami. Wyrąbywany pod ziemią węgiel wyciągano w skrzynkach, ciasnym chodnikiem. Do tego najlepiej nadawali się niewysocy chłopcy. „Jeśli chodzi o dzieci, to pracowało ich dużo i to wszyscy na dole. Wiek ich był bardzo różny, byli tacy, którzy nie chcieli lub nie mogli się uczyć z różnych przyczyn w szkole, więc byli w wieku szkolnym 10–14 lat. Starszych od 14 lat było bardzo dużo” – wspominał, mający w 1932 r. 13 lat Franciszek Warchoł. „Ci po ukończeniu siedmiu klas mieli tylko wybór tej drogi i tu na biedaszybach zaczynało się ich życie. Zarabiając, czuł się dorosłym, bo mając 15 lat, szukał już panny” – uzupełniał.
Nad szybem stawiano kozioł z kołowrotem, by za jego pomocą wyciągać węgiel na powierzchnię oraz opuszczać na dół ludzi. „Taka konstrukcja nadawała się do szybkiego rozebrania i przeniesienia, co było ważną sprawą w razie obławy policyjnej” – zaznacza Jan Ziemba. Chcąc uchronić pracujących pod ziemią przed zatruciem dwutlenkiem węgla lub czadem, konstruowano też własne systemy zapewniające cyrkulację powietrza. „Do tego celu służyły domowej roboty wentylatory w kształcie zamkniętego bębna, wykonanego z desek lub blachy, wewnątrz którego poruszało się szereg łopatek drewnianych osadzonych na wspólnej osi” – opisuje Jan Ziemba. Taki wentylator stawiano obok kołowrotu, wpuszczano w dół szybu rurę, zrobioną przeważnie z przewodów kominowych. Mechanizm napędzano ręczną korbą lub, w wersji luksusowej, łączono go z ramą rowerową zamiast tylnego koła. Wówczas obsługująca wentylację osoba mogła siąść na siodełku i wygodnie pedałować. Gdyby urządzenie zawiodło, pozostawało jeszcze... ognisko. „Ogień paliło się prawie zawsze” – zapamiętał Franciszek Warchoł, zaznaczając, iż często zastępowano nim lekarza. „Odczułem to osobiście, kiedy zostałem, jak to się mówi po naszemu, zagazowany przez czad ziemny. Wywieziono mnie prawie nieprzytomnego, niewładnego, na linie z dołu i ułożono głową blisko ognia. Ogień wyciągnął ze mnie gaz i przywrócił do normalnego życia” – zaznacza. Taki szyb musiały obsługiwać minimum cztery osoby. Górnik na przodku, chłopak ciągnący urobek, dwie dorosłe osoby na powierzchni (często kobiety) kręcące kołowrotem i wentylatorem. Jeśli ten zespół popełnił błąd, od razu pojawiała się groźba zawału szybu lub zatrucia gazami węglowymi. W grę wchodził także metan. Po jego zapłonie cały miniszyb stawał w ogniu.
Pomimo tych niebezpieczeństw szybikarzy przybywało. Stopniowo zaczynały powstawać niemal prawdziwe kopalnie. Wykopany koło Niwki biedaszyb miał głębokość aż 82 m. Obsługiwało go 16 górników. Pracowali jednak tylko pół roku, bo wybuch pożaru zniszczył ich dzieło.
Kwestia interesów
Z perspektywy rządu w Warszawie największym problemem branży wydobywczej było utrzymanie jej przy życiu oraz zapobieżenie wyrugowaniu polskiego węgla ze światowego rynku. Kryzys sprawił, iż wszystkie państwa wprowadziły wysokie cła, chcąc chronić rodzime kopalnie. Polska odpowiedziała wówczas dumpingiem. Żeby wygrać konkurencję z angielskimi kopalniami, cenę eksportową węgla obniżono do 7,70 zł za tonę. Choć średni koszt wydobycia wynosił ok. 16 zł. Jednocześnie w kraju powstał kartel, który dyktował ceny na rynku wewnętrznym rekompensujące producentom straty przynoszone przez eksport. W efekcie wiosną 1933 r. tona węgla w Warszawie kosztowała aż 64 zł. Tymczasem na czarnym rynku szybikarze oferowali czarne złoto po 11 zł za tonę i nabywców nie brakowało. Opłacało się więc kopać nowe biedaszyby. Co śledzili z coraz większym niepokojem dyrektorzy i właściciele kopalń.
„Uprawianie dzikiego, niedozwolonego górnictwa w takim zakresie i formie, jak się to obecnie odbywa, powoduje w masach zanik poczucia cudzej własności i niszczy poszanowanie praw, podrywając w ten sposób jeden z filarów obecnego ustroju społecznego” – skarżyła się Unia Polskiego Przemysłu Górniczo-Hutniczego w memoriale przesłanym we wrześniu 1932 r. wojewodzie Grażyńskiemu. Wpływowa organizacja pracodawców żądała od państwa zdecydowanej walki z biedaszybami. Wskazywano także, iż za ich sprawą na Górnym Śląsku i w Zagłębiu jest coraz niebezpieczniej. Faktycznie szybikarze od czasu do czasu walczyli między sobą o najbardziej wydajne pokłady węgla. Na polu rozciągającym się między Katowicami a Chorzowem, 23 sierpnia 1932 r., mieszkańcy osiedla Wełnowiec stoczyli bitwę z sąsiadami z Załęża i Dębu o znajdujące się nieopodal złoże. „W bójce brało udział około 200 osób, uzbrojonych w kilofy, łopaty, cegły, itp. Ponad dziesięć razy tyle widzów sympatyzujących z jedną ze stron podniecało okrzykami walczących. Na placu boju zostało ośmiu rannych, drobnych kontuzji nikt nie liczył” – opisuje Jan Ziemba. Starcie zakończyło się remisem, po którym przystąpiono do negocjacji. Ostatecznie wyłoniono wspólny komitet złożony z przedstawicieli wszystkich osiedli, który dokonał sprawiedliwego podziału pola węglowego.
Na co dzień bowiem szybikarze starali się postępować zgodnie z zasadami prawa górniczego. Gdy wkraczano z robotami podziemnymi na czyjś grunt, najpierw pytano o zgodę właściciela. Jeśli powodowano jakieś szkody, płacono odszkodowanie nazywane „korcowym”. Natomiast nie wykazywano żadnych skrupułów przy kopaniu na gruntach należących do przemysłowców lub kopalń. Nowa społeczność zaczynała też wykazywać coraz większą zwartość. Głośnym echem w całym regionie odbiła się w 1933 r. sprawa samosądu na Teodorze Maniurze i Izydorze Kawce. Obaj terroryzowali biedaszyby w okolicy Siemianowic, wymuszając opłatę za wydawane przez siebie pozwolenie na prowadzenie wydobycia. Gdy ktoś nie chciał płacić okupu, groziło mu ciężkie pobicie lub podpalenie. Aż zastraszani górnicy urządzili na gangsterów zasadzkę. Bandyci zginęli od ciosów zadanych siekierami. Gdy czterech sprawców linczu stanęło przed sądem w Katowicach, cały gmach wypełnił tłum szybikarzy. Ci wpuszczeni na salę nieustannie domagali się uniewinnienia zabójców. Sędzia nie pozostał głuchy na groźby „opinii publicznej”, wymierzając trzem oskarżonym kary ośmiu miesięcy więzienia, zaś najmłodszemu wlepił jedynie miesiąc odsiadki.
Także urzędnicy nie palili się do rozprawy z biedaszybami. W odpowiedzi na monity Ministerstwa Przemysłu i Handlu w raporcie przesłanym z górnośląskiego urzędu wojewódzkiego podkreślano, iż: „walka z biedaszybami z punktu widzenia potentatów węglowych jest może i słuszna, wzgląd jednak na bezrobocie, nędzę ludności i względy bezpieczeństwa przemawiają raczej za łagodną formą prowadzenia tej walki”. Obawiano się, że pokaz siły państwa przyniesie skutki odwrotne do zamierzonych. „Agitacja komunistyczna skrzętnie wykorzystuje każdą okazję, aby pobudzić do wystąpień antyrządowych” – ostrzegano, dodając, że biedaszyby są zjawiskiem korzystnym, gdyż osłabiają „drażliwość mas”. Jednak w końcu interesy branży górniczej okazały się ważniejsze.
W imię górniczego dobra
Ministerstwo Spraw Wewnętrznych, ulegając naciskowi zarządów kopalń, we wrześniu 1932 r. nakazało policji konfiskować nielegalnie wydobywany węgiel. Przy czym starano się unikać bezpośrednich interwencji w okolicach biedaszybów. Funkcjonariusze zajęli się przeszukiwaniem krążących po drogach furmanek. Sprawdzając, czy powożące je osoby posiadają zaświadczenia, iż legalnie nabyły węgiel, jeśli go znaleziono. Złapanym na gorącym uczynku woźnicom stawiano zarzut paserstwa. Jednak wkrótce okazało się, że sądy nie chcą wydawać wyroków skazujących. A gdy pierwsze sprawy trafiły przez Sąd Najwyższy, ten orzekł, iż wydobywanie spod ziemi minerałów należy traktować jako mało szkodliwe społecznie wykroczenie. „Handel przedmiotami uzyskanymi w drodze wykroczenia nie powinien być traktowany jako paserstwo” – napisali sędziowie w uzasadnieniu wyroku.
W tej sytuacji policja musiała zdecydować się na bezpośrednią walkę z szybikarzami. Za pretekst do jej rozpoczęcia posłużyła dbałość o... bezpieczeństwo górników. W ciągu kilku lat odnotowano w biedaszybach ponad sto wypadków śmiertelnych, co faktycznie potwierdzało, iż nie jest to bezpieczne zajęcie. Funkcjonariusze urządzali więc sukcesywne najazdy na minikopalnie. Ich wytropienie nie stanowiło dużego problemu. „Cały krajobraz biedaszybów był zasnuty dymami płonących przy każdym szybiku ognisk. Jeszcze większe wrażenie sprawiało to nocą – a noc była tu najczęstszym czasem pracy – gdy czerń mroku i żar ognisk stwarzały wrażenie wielkiego, bezładnego biwaku” – opisuje Jan Ziemba. Wieczorami skrzypienie drewnianych łożysk z kołowrotów rozchodziło się po całej okolicy. Do tego jeszcze wokół wyrobiska handlarze rozkładali kramy z kiełbasą, chlebem, piwem i wódką, a nieopodal koczowali chłopi z furmankami, aby rozwieźć węgiel do klientów. Nawet ślepy miałby kłopot z przegapieniem biedaszybów. Policji swoją pomocą służyli też dyrektorzy kopalń, opłacający donosicieli informujących o miejscu, gdzie pracowali szybikarze.
Chcąc nie chcąc, funkcjonariusze musieli wykonywać swoje obowiązki. Czyli opróżniać biedaszyby z ludzi, a potem wysadzać je w powietrze. Przy czym praktyka okazywała się dużo trudniejsza od teorii. W sierpniu 1933 r. obok kopalni Renard w Sosnowcu odnaleziono biedaszyb prowadzony przez czterech górników. Gdy chciano go wysadzić, szybikarze odmówili wyjścia na powierzchnię. Po kilku dniach zrobiło się o nich głośno, ponieważ protest opisał „Expres Zagłębia”. Na miejscu zgromadził się tłum i żeby nie wywołać zamieszek, policja pozwoliła spuścić pod ziemię pakunek z jedzeniem oraz zapasem wody. Protestujący złamali się dopiero po tygodniu, ulegając prośbom swoich rodzin.
Wkrótce podobnych zdarzeń zaczęło przybywać, ale policjanci nauczyli się sobie z tym radzić, wykurzając szybikarzy na powierzchnię za pomocą gazu łzawiącego. Do końca 1933 r. zasypano ziemią lub wysadzono w powietrze na Górnym Śląsku 4448 biedaszybów. W tym czasie w Zagłębiu zniszczono ich 4959. Represje zmusiły bezrobotnych do coraz większej konspiracji. Nowe szyby kopano w lasach lub piwnicach budynków. Często pracowano jedynie nocą, jednocześnie ustawiając na czatach osoby ostrzegające, czy nie zbliża się patrol. Przekupywano też policjantów, którzy okazywali się mało odporni na korupcyjne propozycje. Zwłaszcza jeśli nie mieli przekonania co do słuszności swoich działań.
Z czasem nawet oni nauczyli się zarabiać na biedaszybach. W Dąbrowie Górniczej przyłapano dwóch policjantów na tym, że sami założyli w piwnicach swych domów biedaszyby, do których obsługi najmowali bezrobotnych. Władzom nie udało się więc zlikwidować procederu nielegalnego wydobycia węgla, a jedynie go ograniczyć. Robiło się też coraz brutalniej. W styczniu 1934 r. 50 górników z nielegalnych kopalni, znajdujących się między Dąbrówką Małą a Czeladzią, broniło cały dzień swojego terytorium przed przybyszami z Brynicy. Najeźdźcy usiłowali przejąć pole węglowe, ale natrafili na twardy opór. Okładających się kijami i kawałami węgla ludzi pod wieczór rozdzieliła policja. Atakującymi okazała się grupa „rabsików”. Tak nazywano osoby, które siłą przejmowały czyjś szyb, po czym prowadziły jego rabunkową eksploatację. Kiedy wydobywanie węgla stawało się trudniejsze, szukały nowej ofiary.
To zmotywowało ludzi nielegalnie wydobywających węgiel do założenia Samoobrony Biedaszybikarzy. Celem oficjalnie działającego stowarzyszenia była walka z „rabsikami” oraz uniemożliwianie policji niszczenia biedaszybów. Członkowie organizacji w styczniu 1936 r. starli się w lesie obok kopalni Mortimer z wysłaną przez dyrektora bojówką planującą zniszczyć nielegalny szyb. Podczas ogólnej bijatyki dozorca kopalniany Tomasz Bartosz zastrzelił niejakiego Czesława Pazia. Wówczas Samoobrona Biedaszybikarzy zorganizowała marsz ok. 1,5 tys. swych członków na pobliskie Zagórze. Zajęli oni budynek władz gminnych i grozili jego bezterminową okupacją. Po jednym dniu policja nakłoniła wzburzonych ludzi do opuszczenia urzędu, rozdając im bony żywnościowe. Jednocześnie obiecano wstrzymanie akcji niszczenia nielegalnych kopalń. Tak też się stało na terenie całego Zagłębia. Wkrótce potem represje ustały na Górnym Śląsku. Inna sprawa, że Wielki Kryzys powoli dobiegał końca i kopalnie znów zaczęły szukać rąk do pracy. Podniesiono jednocześnie pensje i wydobywanie węgla na czarno przestało się opłacać. Aż do kolejnego kryzysu.
„Jeśli chodzi o dzieci, to pracowało ich dużo i to wszyscy na dole. Wiek ich był bardzo różny, byli tacy, którzy nie chcieli lub nie mogli się uczyć z różnych przyczyn w szkole, więc byli w wieku szkolnym 10–14 lat. Starszych od 14 lat było bardzo dużo” – wspominał, mający w 1932 r. 13 lat Franciszek Warchoł. „Ci po ukończeniu siedmiu klas mieli tylko wybór tej drogi i tu na biedaszybach zaczynało się ich życie. Zarabiając, czuł się dorosłym, bo mając 15 lat, szukał już panny”