Na świecie dokonuje się właśnie olbrzymia geopolityczna zmiana. Jak na jej tle wygląda Polska? Albo posługujemy się nieznośnym patosem, albo uciekamy się do frazesów. Potępiamy terror, ale nie mamy ani pomysłu, ani środków, aby z nim skutecznie walczyć. Jesteśmy mistrzami radykalizmu i równocześnie niemal zerowej skuteczności.
Gdy premier Beata Szydło przygotowywała się do wygłoszenia exposé, kluczową frazą była „dobra zmiana”. Niewielu zakładało, że hasło wyborcze, które doprowadziło PiS do władzy, tak szybko zostanie przykryte przez termin „radykalna zmiana”. Przynajmniej w wymiarze globalnym.
W jednym momencie zmieniły się najważniejsze pytania o logikę działania NATO i Unii Europejskiej. Na daleki plan zeszły bazy Sojuszu w Polsce, i szerzej w krajach Europy Środkowej. Powszechnie dyskutowanym dylematem jest to, kto – oprócz Stanów Zjednoczonych, Francji, Rosji i Wielkiej Brytanii – jest chętny do wojny przeciw Państwu Islamskiemu. Analizując sytuację, „New York Times” pyta wprost: kiedy Francja podejmie logiczny krok, jakim jest powołanie się na art. 5 Traktatu Północnoatlantyckiego, i poprosi sojuszników o pomoc. Pytanie jak najbardziej ma sens, bo Paryż już powołał się na klauzule obronne w ramach Unii Europejskiej (art. 42 pkt 7 traktatu lizbońskiego). W obiegu znów jest pojęcie „wojny z terroryzmem”.
Frazesy zamiast działań
Jak na tle tej radykalnej zmiany geopolitycznej wygląda Polska? Albo posługujemy się radykalnym patosem, albo wysyłamy w świat niespójne frazesy. Potępiamy terror, ale nie mamy ani pomysłu, ani środków, aby z nim skutecznie walczyć. Właściwie każda ekipa była pod tym względem mistrzem radykalizmu i równocześnie niemal zerowej skuteczności. Postkomuniści z SLD, aby legitymizować się przed USA po przyjęciu do NATO, zgodzili się na tajne więzienia w ośrodku polskiego wywiadu w Starych Kiejkutach. W końcu wysłali wojska do Iraku i Afganistanu. Ich politykę kontynuował PiS, który w 2007 r. posłał pod Hindukusz jeszcze więcej żołnierzy. Tym razem na prawdziwą wojnę (grupa bojowa uzupełniła logistyków i saperów) do pasztuńskich prowincji Paktia i Paktika przy granicy z Pakistanem. Platforma wycofała wojsko z Iraku. Ale skusiła się na „własną prowincję” w Afganistanie, czyli kontrolowanie podzielonego etnicznie między Pasztunów, Hazarów i Tadżyków – Ghazni. Efekty tego są mizerne. Za tajne więzienia płacimy odszkodowania fundamentalistom. Irak się rozpadł, a kontrolę nad sunnickimi prowincjami sprawuje premier Państwa Islamskiego, były podpułkownik służb specjalnych Saddama Husajna – niejaki at-Turkmani. Paktikę i Paktię kontrolują islamiści spod znaku Siradżudina Hakkaniego. Ghazni kilka tygodni temu niemal wpadło w ręce talibów.
Gdyby nie zamachy w Paryżu, właściwie dalej moglibyśmy pozostać na uboczu. Przecież od kilku lat próbowaliśmy zakopać temat misji zagranicznych. Zlikwidowaliśmy ambasady w Bagdadzie i Kabulu. Były prezydent Bronisław Komorowski opracował zręby doktryny, która regulowała powrót na wschodnią flankę NATO. Namówiliśmy Sojusz na budowę sił szybkiego reagowania i zaktualizowanie planów ewentualnościowych na wypadek ataku ze Wschodu. Pod tym kątem zaczęliśmy również modernizację armii.
To wszystko trzeba będzie najpewniej po raz kolejny odwrócić. Frazesy nie wystarczą. Albo wyjdziemy poza własne podwórko, albo zapłacimy marginalizacją. Braliśmy udział w operacji „Iracka wolność”. Po obaleniu Saddama Husajna mieliśmy swój kontyngent nad Tygrysem i Eufratem. I tym samym – najdelikatniej mówiąc – swój wkład w nowy układ geopolityczny na Bliskim Wschodzie. Co więc zaoferujemy tym razem? Nowy minister obrony Antoni Macierewicz stwierdził enigmatycznie, że „Polska w pełni respektuje i akceptuje stanowisko Francji”. Dodał, że „zobowiązaliśmy się do pomocy, licząc, że Francja i inne kraje europejskie zachowają się tak samo w przypadku podobnego zagrożenia, kiedy Polska wystąpi o taką pomoc”. Jak podaje RMF FM, Paryż oczekuje od nas jednak konkretów, a nie frazesów. Wysłania kontyngentu wojskowego do Mali lub Republiki Środkowoafrykańskiej. W ten sposób moglibyśmy zluzować oddziały Legii Cudzoziemskiej, które są potrzebne do operacji w Syrii. Szef MSZ wcześniej komentował, że „polska armia nie będzie się angażować militarnie w tamtym regionie” (na Bliskim Wschodzie – red.). Dorzucił, że z Syryjczyków, którzy uciekają do Europy, należałoby zbudować armię do walki z Państwem Islamskim. Doskonale wykształcony i znający region Bliskiego Wschodu Witold Waszczykowski, który ma za sobą placówkę w Teheranie i znajomość farsi, jakby nie dostrzegł, że od lipca 2011 r. taką armię z Syryjczyków w Turcji próbują stworzyć Amerykanie za pośrednictwem CIA. Bez skutku.
Znacznie chętniej i konkretniej wypowiadają się polscy wojskowi. Wprost mówią, że tym razem nie uda się zamarkować udziału w wojnie z islamistami. Generał Waldemar Skrzypczak, który był w Iraku i doskonale zna kulisy wojny w Afganistanie, na pytanie DGP, czy powinniśmy wysłać żołnierzy na Bliski Wschód, odpowiedział jednoznacznie: „Oczywiście. Jesteśmy członkiem NATO”. Wymienił przy tym konkretne rodzaje wojsk – chemiczne i inżynieryjne. To, ile zaoferujemy konkretów, a ile zamarkujemy, przełoży się na rezultaty szczytu NATO zaplanowanego na lipiec 2016 r. w Warszawie. To jest gra, w której polityka chaty z kraja jest skazana na porażkę.
Rosja wchodzi do gry
Po zamachu na rosyjskiego airbusa i rajdach w Paryżu stanęliśmy przed dylematem jeszcze trudniejszym niż po 11 września 2001 r. Bo w grze jest nie tylko Zachód, ale i Rosja, która poprzez operację syryjską zamierza zalegalizować swoją politykę w byłym ZSRR – aneksję Krymu, rebelię w Zagłębiu Donieckim, budowę czegoś na wzór tarczy antyrakietowej z Armenią, dokończenie wasalizacji Białorusi poprzez wymuszenie na niej zgody na umieszczenie stałej bazy wojskowej. Czyli wszystkiego tego, co w Polsce jest definiowane jako zagrożenie dla bezpieczeństwa narodowego. Dziś związek między bezpieczeństwem naszego terytorium i bezpieczeństwem przed terrorem Francji, Niemiec czy Wielkiej Brytanii jest jednoznaczny.
Najważniejsi gracze w NATO szukają porozumienia z Władimirem Putinem. Prezydent Francji François Hollande namawia go do przyłączenia się do koalicji przeciw Państwu Islamskiemu. Premier Włoch Matteo Renzi przekonuje, że „Putinowi można ufać”, a „budowa tożsamości europejskiej bez Rosji byłaby absurdem”. Szef rządu brytyjskiego David Cameron wspomina co prawda o „różnicach w poglądach”, ale zaraz dodaje, że „będziemy bardziej bezpieczni, gdy razem zniszczymy Państwo Islamskie”. Wcześniej, jakby nigdy nic, Niemcy wracają do projektu gazociągu pod Morzem Bałtyckim Nord Stream 2. Chyba nie trzeba więcej cytatów, by zrozumieć rangę problemu.
To wszystko ma praktyczne przełożenie. Współpraca z Rosją już się zaczęła. I to idąca znacznie dalej niż „business as usual”, którego się obawialiśmy. Krążownik „Moskwa” – wystawiony przez Flotę Czarnomorską zaangażowaną wcześniej w aneksję Krymu – współpracuje na Morzu Śródziemnym z lotniskowcem atomowym „Charles de Gaulle”. – Należy nawiązać z Francuzami bezpośredni kontakt i pracować z nimi jak z sojusznikami. Szef sztabu generalnego i minister obrony otrzymali już stosowne rozkazy. Trzeba będzie opracować razem z nimi plan wspólnych działań zarówno na morzu, jak i na lądzie – oświadczył w środę Putin.
W przyszłym tygodniu będzie czas na pierwsze podsumowania. Prezydent Hollande najpierw spotka się z amerykańskim prezydentem Barackiem Obamą, a następnie będzie gościł w Moskwie. „Politycy z Brukseli dzielą się na dwa rodzaje. Jedni ględzą o Ukrainie. Drudzy rozumieją: prawdziwe zagrożenie dla Europy nadciąga z Bliskiego Wschodu. Tych drugich jest coraz więcej” – napisał w czwartek na Twitterze Aleksiej Puszkow, szef komisji spraw zagranicznych w rosyjskiej Dumie. I tym razem nie jest to wyłącznie rosyjskie myślenie życzeniowe.
Równocześnie Rosjanie prężą muskuły i pokazują swoją siłę wojskową, by w nowym rozdaniu zająć miejsce czołowej siły, a może nawet lidera przymierza wymierzonego w samozwańczego kalifa z syryjskiej Rakki. I by oryginalną nazwą starcia nie była już – jak przed dekadą – „war on terror” ani – jak pewnie chciałby Paryż – „guerre contre la terreur”, ale „wojna protiw tierrorizma”. Najpierw były to pokazowo odpalane z Morza Kaspijskiego pociski manewrujące. Teraz – jak reklamuje Kreml – pierwsze w historii odpalenie rakiet z pokładu okrętu podwodnego. Okrętu noszącego dumne imię „Rostow-na-Donu”. Tak jak miasto, do którego zbiegł Wiktor Janukowycz i wokół którego przed przekroczeniem granicy z Ukrainą trenowały rosyjskie wojska inwazyjne, przez co stało się jednym z symboli epoki sankcji.
Historia nagle przyspieszyła, bo jeszcze kilka tygodni temu nikt nie mógł się spodziewać, że fundamenty pod nowy reset relacji Rosji z Zachodem zostaną położone tak szybko. Gra nie toczy się już o to, czy Polska jest w stanie skutecznie lobbować za przedłużeniem czy rozszerzeniem sankcji nałożonych na Moskwę za brutalne łamanie prawa międzynarodowego w stosunku do Ukrainy (będą musiały się nie zgodzić jednomyślnie wszystkie państwa UE na początku 2016 r. Trudno w obecnej sytuacji spodziewać się, że tak się stanie). Gra toczy się o to, czy uda się zapobiec scenariuszowi, w którym Ukraina (a wraz z nią Białoruś i Mołdawia) zostaje złożona na ołtarzu budowy wielkiej koalicji antyterrorystycznej, jak nazwał ją kremlowski politolog Siergiej Markow. Tak jak Polska i – cytując słynną mowę Winstona Churchilla – „wszystkie te sławne miasta od Szczecina nad Bałtykiem do Triestu nad Adriatykiem” zostały złożone na ołtarzu wielkiej koalicji antyhitlerowskiej.
Karnawał niekonsekwencji
Bez konkretnego udziału Warszawy w koalicji przeciwko Państwu Islamskiemu stracimy ostatnie argumenty przed warszawskim szczytem NATO. Także biorąc pod uwagę to, że nasz udział w interwencjach w Afganistanie i Iraku zakończył się nie tylko bez kontraktów na odbudowę czy eksploatację bogatych złóż mineralnych, ale nawet bez drobnego gestu w postaci zniesienia wiz do USA, choć w kontekście wyzwań stojących przed polską polityką zagraniczną wizy to drobiazg niewart wspomnienia. Także trudne do ukrycia rozczarowanie faktem, że z udziału w wojnach nie wyciągnęliśmy nic poza – trudnym do przecenienia! – doświadczeniem żołnierzy, wpłynęło na ukucie przez poprzedniego prezydenta doktryny Komorowskiego o rezygnacji z oddziałów ekspedycyjnych.
Jest natomiast inny poważny argument przeciwko udzielaniu koalicji znaczącego wsparcia. Argument, który pojawiał się zresztą już przy inwazji na Irak. Chodzi o wystawienie Polski na atak ze strony terrorystów, chcących mścić się na „krzyżowcach” za ich akcję na Bliskim Wschodzie. Mścić się skutecznie, skoro nawet francuskie specsłużby, doświadczone w walce z islamistami, znające region i języki, niecofające się przed przyciśnięciem podejrzanego dla zdobycia informacji, nie zdołały zapobiec zmasowanemu atakowi na Paryż. Polskie służby nigdy nie musiały stawiać czoła nawet ułamkowi tych zagrożeń, co ich odpowiedniki znad Sekwany, a zatem mają znacznie mniejsze doświadczenie w tej kwestii.
Z drugiej jednak strony Polska i tak nie będzie stanowić podstawowego celu dla terrorystów. Słowo „Bulanda” – arabska nazwa naszego kraju – nie stanowi takiego symbolu, jak „Faransa”, „Almanija” czy nawet „Hulanda”. Nie ma nad Wisłą znacznych społeczności muzułmańskich, które są naturalną bazą rekrutacji autorów zamachów, a terroryści przybyli z zewnątrz w monokulturowej Polsce natychmiast rzuciliby się w oczy mieszkańców, a co za tym idzie także służb mundurowych. Polska nie miała też na Bliskim Wschodzie własnych kolonii, a zatem nasz kraj nie jest obiektem resentymentów, jakie pojawiają się np. w stosunku Algierczyków do Francji. Wśród tak wielu minusów są i plusy wielowiekowej peryferyjności naszego kraju. Czy wystarczające, byśmy mogli bez ryzyka podjąć decyzję o wzięciu udziału w koalicji? To pytanie otwarte.
Możemy oczywiście pozostać z kraja. Powtarzać ogólniki albo niespójne tezy, jak w przypadku imigrantów. Mamy w tym doświadczenie. Wystarczy wspomnieć tylko kilka wypowiedzi nowych ministrów albo kłótnię o udział w szczycie na Malcie między byłą premier Ewą Kopacz i prezydentem Andrzejem Dudą. I kompromitujące tłumaczenia kancelarii głowy państwa, według których informacja o spotkaniu w Valletcie dotarła na Krakowskie Przedmieście w ostatniej chwili i trudno było podjąć decyzję (dla przypomnienia podajmy, że europejskie media podawały precyzyjne informacje o datach szczytu na Malcie dwa tygodnie przed jego rozpoczęciem).
Ten spór był jednak dopiero początkiem karnawału niekonsekwencji. Najpierw minister ds. europejskich Konrad Szymański przekonywał, że zamachy w Paryżu zmieniły sytuację i zobowiązania gabinetu Ewy Kopacz nie są dla nas wiążące. Przypomnijmy dokładnie tę wypowiedź z portalu wPolityce.pl: – Krytykowane przez nas decyzje Rady UE o relokacji uchodźców i imigrantów do wszystkich krajów UE mają wciąż status obowiązującego prawa UE. Wobec tragicznych wydarzeń w Paryżu nie widzimy jednak politycznych możliwości ich wykonania – przekonywał, by dodać, że kluczowa jest dla nas ochrona zewnętrznej granicy Unii.
W wywiadzie dla DGP szef resortu spraw zagranicznych Witold Waszczykowski nieco łagodził komunikat Szymańskiego. Jego zdaniem unijne ustalenia w sprawie uchodźców „wymagają nowej refleksji”. Z kolei szef MSW Mariusz Błaszczak dorzucił swoją koncepcję: Polska w kwestii uchodźców poczeka na rozstrzygnięcie Trybunału Sprawiedliwości UE. Bo Słowacja zaskarżyła rzekomo decyzję o przyznanych jej kwotach uchodźców, choć Bratysława na razie takich kroków nie podjęła, a zapowiedź złożenia skargi, o czym pisaliśmy na łamach DGP, miała raczej charakter gry na użytek wewnętrzny (politycy PiS zaskarżenie do TSUE traktują jako pewnik).
Wystarczył niecały tydzień na sformułowanie trzech komunikatów. Ich wspólnym mianownikiem jest ogólna deklaracja, że „najważniejsze jest bezpieczeństwo Polaków”. Oraz przekonanie, że nowa ekipa potrzebuje czasu na sprecyzowanie przekazu i planów na przyszłość, która nagle tak bardzo przyspieszyła. Na razie tym przekazem pozostają frazesy. Nie widzimy związku między tym, co dzieje się w Ar-Rakkce, i przesmykiem suwalskim, który ma strategiczne znaczenie dla obrony naszej niepodległości.