Największe szanse na prezydenturę ma Hillary Clinton, ale jej przewaga nad partyjnym kontrkandydatem i nad pretendentami republikanów maleje.
Na niespełna rok przed wyborami prezydenckimi w Stanach Zjednoczonych – odbędą się one 8 listopada 2016 r. – wciąż jest wiele niewiadomych. Ale wyjątkowo długa lista pretendentów do Białego Domu zacznie się wykruszać wraz z rozpoczęciem partyjnych prawyborów, które startują za 12 tygodni.
W Partii Demokratycznej, walczącej o utrzymanie Białego Domu na trzecią kolejną kadencję, sytuacja jest bardziej klarowna. O partyjną nominację ubiegają się już tylko trzy osoby – była pierwsza dama i była sekretarz stanu Hillary Clinton, były gubernator Maryland Martin O’Malley i senator z Vermont Bernie Sanders. Ponieważ Clinton od początku uchodziła za zdecydowaną faworytkę i jako pierwsza zgłosiła swoją kandydaturę, kilku potencjalnych pretendentów nawet nie podjęło próby walki. Chodzi zwłaszcza o wiceprezydenta Joe Bidena, który po tygodniach spekulacji ostatecznie ogłosił w zeszłym miesiącu, że nie wystartuje, a także o związaną z lewym skrzydłem partii senator Elizabeth Warren. Natomiast trzy osoby, które ubiegały się o nominację demokratów i rozpoczęły kampanię, już ją zakończyły. Były gubernator Rhode Island Lincoln Chafee, były senator Jim Webb i profesor prawa z Harvardu Lawrence Lessig ani na chwilę nie uzyskali w sondażach wyników dających choćby cień nadziei na sukces, więc ich rezygnacja była zupełnie zrozumiała.
Jeśli chodzi o ogólnokrajowe sondaże, to wyraźnie prowadzi w nich Clinton, którą popiera ok. 55 proc. zwolenników demokratów. To znacznie mniej niż na początku kampanii, gdy jej wyniki przekraczały 65 proc., ale odbiła się ona już po skandalu związanym z wysyłaniem państwowej korespondencji z prywatnego, słabiej zabezpieczonego e-maila i jej mętnymi tłumaczeniami w tej sprawie. Poparcie dla niej spadło wtedy do 40 proc. Na drugim miejscu jest socjalista Sanders, który może liczyć na 32–33 proc. głosów, a na ostatnim – z wynikiem w granicach błędu statystycznego – O’Malley. Spora przewaga Clinton może wskazywać, że sprawa jest rozstrzygnięta, gdyby nie jeden fakt – głosy delegatów zdobywa się na poziomie stanowym, a nie ogólnokrajowym, i dobry wynik w tych stanach, gdzie odbędą się pierwsze prawybory, czasem odwraca rywalizację.
Clinton boleśnie się o tym przekonała w 2008 r., gdy również była faworytką do nominacji, ale początkowe sukcesy Baracka Obamy dały mu wiatr w żagle i to on ostatecznie wygrał. Największe znaczenie ma zatem rywalizacja w Iowa (1 lutego) i New Hampshire (9 lutego). W tym pierwszym stanie Clinton w czasie kryzysu e-mailowego została doścignięta przez Sandersa, choć teraz znów prowadzi w stosunku zbliżonym do sondaży ogólnokrajowych. W drugim jednak w większości sondaży wygrywa obecnie senator z Vermont. Clinton pozostaje faworytką, ale scenariusza, w którym Sanders notuje dobry start i do końca walczy z nią o nominację, nie można wykluczać.
Po stronie republikanów sytuacja jest bardziej skomplikowana. Wobec braku wyraźnego faworyta zgłosiło się wyjątkowo dużo pretendentów – 17. Na dodatek jak dotychczas wycofało się tylko dwóch z nich – były gubernator Teksasu Rick Perry i gubernator Wisconsin Scott Walker. Rezygnacja zwłaszcza tego drugiego była zaskoczeniem, bo w pewnym momencie uchodził za mocną kandydaturę. Pozostała piętnastka wciąż jest w grze, choć kilkoro z nich – z poparciem bliskim zera – liczy chyba tylko na cud. Są w tej grupie tak znani politycy, jak były gubernator Nowego Jorku George Pataki czy obecni gubernatorzy Luizjany – Bobby Jindal, i New Jersey – Chris Christie. W ogólnokrajowych sondażach od lipca niezmiennie prowadzi multimilioner Donald Trump, którego ostatnio dogania emerytowany neurochirurg Ben Carson, a realnie walkę z nimi może podjąć jeszcze pięć osób – senatorowie Ted Cruz i Marco Rubio, były gubernator Florydy Jeb Bush oraz być może gubernator Ohio John Kasich i była prezes Hewlett-Packard Carly Fiorina. O ile na początku wydawało się, że duże poparcie dla kandydatów spoza polityki jest tylko chwilowym kaprysem wyborców, to teraz zwycięstwo któregoś z nich przestaje być niemożliwe. To spory problem dla kierownictwa partii, bo uważa się, że kandydatowi protestu trudno będzie powalczyć o Biały Dom, a na dodatek słynący z kontrowersyjnych wypowiedzi Trump ma duży elektorat negatywny. Co więcej, w Iowa i New Hampshire też oni prowadzą, więc pierwsze prawybory mogą jeszcze wzmocnić ich pozycję niż wypromować kogoś bliższego partyjnemu establishmentowi.
Pocieszające dla republikanów jest to, że wyrównują się sondażowe szanse w decydującym starciu o Biały Dom. O ile jeszcze na początku sierpnia Hillary Clinton wygrywała ze wszystkimi kandydatami republikanów (najmniejsza była jej przewaga nad Jebem Bushem), to teraz sondaże rozkładają się pół na pół. Nie tylko stale przegrywa z Carsonem i coraz częściej z Bushem, ale nawet jej przewaga nad Trumpem spadła do 2–3 pkt proc.
Obama i Netanjahu o pomocy wojskowej i przemocy na Bliskim Wschodzie
Zwiększenie amerykańskiej pomocy wojskowej i coraz bardziej napięte stosunki między Izraelem a Palestyńczykami miały być tematem wczorajszych rozmów Baracka Obamy z Benjaminem Netanjahu. To ich pierwsze spotkanie od czasu, gdy w lipcu światowe mocarstwa zawarły porozumienie z Iranem w sprawie programu nuklearnego tego kraju, czemu izraelski premier bardzo mocno się sprzeciwiał. Obecnie Izrael dostaje od USA pomoc wojskową w wysokości 3,1 mld dol. rocznie. Jerozolima dąży jednak do tego, aby ta kwota wzrosła do 5 mld dol., a nowa umowa w tej sprawie została zawarta na 10 lat. Administracja Obamy chce jednak, żeby Izrael zobowiązał się do kontynuowania procesu pokojowego, którego zwieńczeniem będzie powstanie państwa palestyńskiego. Wspierane przez Waszyngton rozmowy pokojowe załamały się, zaś w ostatnich tygodniach mnożą się wzajemne ataki między Izraelczykami i Palestyńczykami. Od początku października zginęło w nich kilkadziesiąt osób.