Pewnie też kiedyś usłyszeliście ten doprowadzający do szaleństwa komunikat: to nie podlega dyskusji. Chcieliście coś wyjaśnić, przedstawić argumenty, wytłumaczyć, jednak z drugiej strony nie było chęci do rozmowy, a jedynie przekaz: o tym nie będziemy rozmawiać. Przez ostatnie lata obrońcy transformacyjnego porządku wciąż powtarzali: urządziliśmy Polskę najlepiej, jak to możliwe. Można poprawiać, ale nie zmieniać. Najspokojniejszy by się wkurzył. Skończyło się zwycięstwem PiS.
Dominują dwa wyjaśnienia tego, co się wydarzyło 25 października. Pierwsze: ludzie się obudzili i w końcu odsunęli od władzy nieudaczników. Dali władzę tym, którzy zadbają o kraj, społeczeństwo i naród. Drugie: zmasowana propaganda wyprała ludziom mózgi, uwierzyli, że Polska jest w ruinie, każdy dostanie 500 zł i będzie krócej pracował. Dali się omotać i zepchnęli nas w otchłań barbarzyństwa. Wiadomo, nikt racjonalny tak by nie zrobił.
Znamy to, stara śpiewka powtarzana od lat. Ja jestem dobry, a ty zły. Każdy sobie. Jeśli ktoś zawinił, to ten drugi. Gdybyż to było takie proste! A co państwo na taką odpowiedź: do wyniku wyborczego Prawa i Sprawiedliwości najbardziej przyłożyli rękę jego przeciwnicy? Demokraci, którzy nie odrobili reakcji z demokracji.
Nieodrobiona lekcja
To była pełzająca zmiana. Zaczęło się dwa–trzy lata temu, gdy do Polski dotarł pokryzysowy krytycyzm. Wydarzenia lat 2008–2009 przeorały społeczną świadomość Zachodu i w końcu przełożyły się na polityczne wybory. Choćby Greków, którzy – co wcześniej było niewyobrażalne – w 2014 r. oddali władzę radykalnym lewicowcom z Syrizy.
Do nas fala dotarła z opóźnieniem. Zrazu ignorowana, z trudem przebijała się do opinii publicznej. Bo jak to – dyskutować o tym, czy kapitalizm wymaga naprawy? Skąd niby pomysł, że tkwi w nim wewnętrzna sprzeczność, która nigdy nie pozwoli sprawiedliwie dzielić bogactwa? Przepraszamy, ale czy chodzi o ten sam ustrój, który wprowadziliśmy z takim mozołem po 1989 r., dzięki któremu Polska wykonała skok cywilizacyjny i kulturowy, a ludzie w końcu mogą cieszyć się dostatkiem?
A te zarzuty do banków – to przecież czysty populizm. Mamy najlepszy system bankowy w Europie, zrównoważony i bezpieczny, kolejki z zagranicy ustawiają się, by przejść się po nim z wycieczką i podpatrzeć, jak to wszystko pięknie zorganizowaliśmy. A wy nam tu o wynaturzeniach? Na Zachodzie zdarzały się, to prawda – choć i tam przecież nikt nie brał kredytu z pistoletem przystawionym do głowy – ale u nas? Nic z tego, nie damy się wpuścić z te socjalistyczne brednie. No i jeszcze te pomyje wylewane na Balcerowicza. Oszołomstwo, nic więcej. Jak niby to mieliśmy zrobić inaczej? Po czasie to każdy mądry, ale wtedy odważnych brakowało. To dzięki Leszkowi Balcerowiczowi mamy kraj, jaki mamy, a kto tego nie widzi, złośliwość czysta musi przez niego przemawiać albo nierozgarnięcie co najmniej.
Aż w końcu wybuchło. Profesor Marcin Król, aktywny uczestnik transformacyjnych zmian, w głośnym wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” ogłosił: Byliśmy głupi. – W latach 80. zaraziliśmy się ideologią neoliberalizmu, rzeczywiście sporo się tutaj zasłużyłem, namawiałem do tego Tuska, Bieleckiego, całe to gdańskie towarzystwo. (...) Zorientowałem się, że w liberalizmie zaczyna dominować składnik indywidualizmu, który po kolei wypiera inne ważne wartości i zabija wspólnotę – mówił, a jego koledzy na głos i po cichu zastanawiali się, co się profesorowi w głowie przestawiło. Jednak debaty nie dało się już zatrzymać. Przez kraj przetoczyła się wielka dyskusja o wynaturzeniach rynku pracy, umowy śmieciowe odmieniano przez wszystkie przypadki i choć biznes głośno protestował przeciwko takiemu przedstawianiu sprawy, jego głos nie był już w tej sprawie dominujący.
Wydawałoby się, że w końcu odrabiamy lekcję. Dyskutujemy i stawiamy diagnozy. W transformacyjnej gorączce początku lat 90. nie mieliśmy na to czasu ni głowy, później uznaliśmy, że skoro zadziałało, jest dobre. Dopiero teraz uświadomiliśmy sobie, że jednak nie do końca. Rynek pracy wymaga naprawy, banki wcale nie są takie kryształowe, wolny rynek nie podnosi wszystkich łodzi, bo tworzy nierówności, a optymalizacja podatkowa to jedynie bardziej wyrafinowana forma podatkowego oszustwa. Są diagnozy, trzeba szukać rozwiązań.
I może by się tak stało, gdyby obrońcy dorobku transformacji nie powiedzieli: zaraz, dyskusja dyskusją, ale zmiany? Co to, to nie.
Klęska modernizatorów
To nie jest jednorodne środowisko. Obrońcy transformacyjnego porządku są w biznesie, polityce, mediach, urzędach, na uczelniach. Najprościej byłoby ich nazwać wyborcami Platformy Obywatelskiej, ale sprawa nie jest taka prosta, bo wśród tych ostatnich niejeden chciał zmian i tych zmian od rządzącej przez ostatnie osiem lat partii oczekiwał. Bardziej oddaje rzeczywistość określenie „syci”. Ich sytuacja finansowa jest stabilna, a pozycja społeczna zadowalająca. Urządzili się w III RP najlepiej, jak potrafili, i wierzą, że los spoczywa tylko w ich rękach. Są gorącymi wyznawcami konsensusu transformacyjnego: demokracja liberalna w obowiązującej obecnie wersji to system najlepszy z możliwych, a ostatnie 25 lat, mimo mniejszych lub większych potknięć, to w ogólnym bilansie sukces. Można też ich nazwać inaczej – nowi mieszczanie. Bronią status quo, bo w takim świecie potrafią się poruszać i taki rozumieją.
Ze zdziwieniem słuchali wołań o inną Polskę. Przecież mamy nowe autostrady i drogi szybkiego ruchu, mamy stadiony, mamy inwestycje zagraniczne, wzrost PKB, spadające bezrobocie. Cholera, czego chcieć więcej?! Co innego dyskutować, a co innego wywracać kraj do góry nogami. Musi być jakiś porządek. Skoro klient podpisał umowę o kredyt walutowy, to przecież wiedział, co podpisał. Nie można zmieniać warunków, to byłoby niesprawiedliwe. Więc opowieści o czteroosobowych rodzinach z 4 tys. miesięcznego dochodu na rękę, które dostawały 250-tys. kredyt hipoteczny (oczywiście we frankach, bo w złotych brakowało zdolności kredytowej), zbywali okrągłymi zdaniami o wyjątkach. Podobnie z pracą – jeśli pracownik przyjmuje zlecenie (odnawiane co miesiąc przez kilka lat), to przecież wie, na co się godzi. Wątpliwości o trudnej sytuacji życiowej i kiepskim rynku pracy w okolicy zbywali radą: niech się przeprowadzi.
Były też tematy, które rozpalały ich do czerwoności. Związki partnerskie, in vitro, religia w szkołach. Problem w tym, że nie rozpalały społeczeństwa. Bo je zajmowały sprawy o niebo ważniejsze – sprawiedliwe urządzenie kraju.
To największy paradoks, że środowiska modernizacyjne poniosły taką klęskę, a na sztandarach to hasło nosi teraz Prawo i Sprawiedliwość. Konserwatyści jako forpoczta zmian? Brzmi kuriozalnie. Jednak kto grzeszy pychą, ten ponosi karę. Teza o końcu historii, którą w 1989 r. ogłosił amerykański politolog Francis Fukuyama, dowodząc, że liberalna demokracja jest ostatnim i najdoskonalszym stadium politycznym, dziś uznawana jest za absurdalną. Podobnie brzmi twierdzenie, że obecny system polityczny, gospodarczy i społeczny Polski jest najlepszy z możliwych.
Nie jest wcale tak, że obrońcy transformacyjnego porządku nie mają zasług. Po 1989 r. zbudowali kraj od podstaw. Stare zasługi jednak z czasem bledną, a dziś są nowe wyznania. W demokracji nie ma prawd niepodważalnych poza samą demokracją. Konstytucja? System parlamentarno-gabinetowy jest w jej ramach jednym z możliwych. Prezydencki – równoprawny. Podatki? Możemy mieć CIT jak obecnie, ale możemy mieć podatek obrotowy. Wymiar sprawiedliwości? Rozdzielenie funkcji ministra sprawiedliwości i prokuratora generalnego nie odpolityczniło prokuratury, więc jest co zmieniać.
Cóż z tego, skoro obrońcy transformacyjnego porządku może i chcą dyskutować, ale nie chcą niczego ruszyć? Zmianę uznają za negację ich dotychczasowych dokonań, a tych będą bronić jak niepodległości.
No i jeszcze ta arogancja. Traktowanie przeciwników z wyższością, jak misiów o małym rozumku. Chciałbyś pan zmian w gospodarce? Znaczy, nie rozumiesz, jak ona działa. Chciałbyś wycofania reformy sześciolatków? Pewnie jesteś zwolennik PiS.
Syty Wkurzonego nie zobaczy
To właśnie na tym poległa Platforma Obywatelska, to dlatego głos liberalnych mediów nie wpłynął na decyzje przy urnach. Skoro nikt ludzi nie słuchał, skoro postulaty zmiany wywoływały co najwyżej uśmiech zażenowania, poszli gdzieś indziej. Jedni do Nowoczesnej, inni do Kukiza, większość do PiS.
Ostatnia kampania to była rozmowa w dwóch różnych językach, przy czym strony znały tylko ten, w którym same przemawiały. I nie chodzi tu o konflikt między PO a PiS, ale o niezrozumienie Sytych wobec Wkurzonych. To było wyraźnie widać już w ubiegłym roku, podczas obchodów 25. rocznicy wyborów 4 czerwca, gdy Syci byli dumni, a Wkurzeni zirytowani. Potem było tylko gorzej. Fala najpierw wysadziła z siodła Bronisława Komorowskiego i wyniosła Andrzeja Dudę, polityka jeszcze rok temu nieznanego szerszej publiczności, a 25 października wystawiła rachunek Platformie.
Gdy kilka tygodni temu opowiadałem znajomemu o publikowanym w Magazynie DGP cyklu „Wkurzeni.pl”, zareagował oburzeniem. Jacy wkurzeni? Polakom jest dobrze! To chyba wy jesteście wkurzeni i przenosicie swoje projekcje na społeczeństwo. Powoływał się przy tym na badania, w tym ostatnią Diagnozę Społeczną prof. Janusza Czapińskiego, z której wynikało, że Polacy są najszczęśliwsi pod słońcem. Może i są. Pytanie, na które on też nie znał odpowiedzi, brzmi: skoro są tacy szczęśliwi, to dlaczego tak gremialnie zagłosowali za zmianą?
To co, może przydałoby się, drodzy demokraci, trochę samokrytyki? Ja też posypuję głowę popiołem.