Realne są trzy scenariusze powyborcze. Każdy z nich zakłada wygraną PiS, na co wskazują sondaże
Prognoza podziału mandatów na podstawie sondaży / Dziennik Gazeta Prawna
Kluczowe jest to, ile partii wejdzie do Sejmu. Jeśli wierzyć sondażom, w parlamencie możliwy jest zarówno układ z trzema ugrupowaniami (jak prognozował TNS na początku października), jak i siedmioma (badanie MillwardBrown). – Jesteśmy świadkami wyborów z największą niewiadomą od 1993 r. – komentuje politolog Rafał Chwedoruk.
PiS rządzi sam
Partia musi zdobyć ponad 230 mandatów. Co z automatu oznacza większość rządową w Sejmie. Znaczenie w tym przypadku ma nie tylko poparcie dla PiS, ale też to, na ile partii będą dzielone mandaty. I jaki procent poparcia dostaną ugrupowania, które nie wejdą do Sejmu – podkreśla politolog dr Jarosław Flis z UJ. Te głosy z punktu widzenia ordynacji zostaną „zmarnowane”. Obowiązujący sposób przeliczania poparcia na mandaty premiuje największe ugrupowania. Co oznacza, że jeśli jakieś komitety wyborcze zdobędą spore poparcie, ale nie przekroczą wyborczego progu – największy bonus dostanie z tego tytułu partia prowadząca w sondażach. Jak to się przekłada na rozdział mandatów? Jarosław Flis pokazał dwa warianty. W jednym przyjął, że „marnowane” jest 4 proc. głosów, w drugim 10 proc. Jednocześnie założył, że do Sejmu dostaje się od sześciu do trzech partii. Przy czterech procentach „zmarnowanych” głosów zwycięska partia (by móc samodzielnie rządzić) musi mieć 41 proc. poparcia (jeśli do Sejmu wchodzi sześć ugrupowań) i 46,3 proc. (jeśli będą tylko trzy partie). Ale już przy 10 proc. głosów poza Sejmem ten próg potrzebny do samodzielnego sprawowania władzy jest sporo niższy – wynosi 38,8 proc. dla sześciu partii w Sejmie i 43,4 proc. przy trzech partiach.
W tych wyborach Zjednoczona Lewica jako koalicja ma do przekroczenia próg 8 proc. poparcia. Pozostałe sześć ugrupowań z niższym poparciem – próg 5 proc. Czyli pula głosów, które mogą zostać „zmarnowane”, może być całkiem spora i przekraczać założone przez Jarosława Flisa 10 proc. Wtedy próg samodzielnej władzy dla PiS może być jeszcze niższy. To sytuacja, która może prowadzić do paradoksalnych efektów. – Gdyby Ewa Kopacz wygrała zdecydowanie debatę, może dojść do sytuacji, że rośnie poparcie dla Platformy kosztem Nowoczesnej i Lewicy, które nie przekroczą progu. Wtedy wygrana w debacie przez Ewę Kopacz wiązałaby się z samodzielnymi rządami PiS – zauważa politolog Norbert Maliszewski z UW.
Nawet gdyby PiS nie dostał ponad połowy mandatów, ale zbliżył się do tej liczby, ma szanse na samodzielne rządy. Dzięki prezydentowi wywodzącemu się z tego ugrupowania nie musi się obawiać weta. Do tego perspektywa udziału w samodzielnych rządach jednej partii (czego w Polsce po 1989 r. nie było) jest potężnym argumentem, aby przekonywać posłów z innych opcji do poparcia rządu. Nawet wbrew liderom ich klubów. Taka presja może dotyczyć zwłaszcza posłów nowych ugrupowań, takich jak Partia Korwin czy Kukiz ’15.
Koalicja z PiS
Jeśli partia Jarosława Kaczyńskiego nie będzie w stanie sformować samodzielnie rządu, poszuka poparcia wśród innych ugrupowań. Jak pokazują sondaże, pole manewru jest dosyć szerokie. W grę wchodzi ugrupowanie Janusza Korwin-Mikkego czy Pawła Kukiza. Drugi przekonuje, że nie planuje akcesu do rządu. Nie wyklucza jednak, że mógłby udzielić poparcia w zamian za przeforsowanie swoich pomysłów. Możliwa jest też koalicja z PSL. Ludowcy, z którymi rozmawialiśmy, nie mówią „nie”. PSL i PiS mają podobne elektoraty. Ludowcy boją się losu przystawek: Samoobrony czy LPR. Z drugiej strony pozostanie u władzy to możliwość utrzymania swoich ludzi nie tylko w resortach, ale także w podległych rządowi agencjach i funduszach.
Nieoficjalnie politycy PiS nie wykluczają również koalicji z lewicą. Wprawdzie w rozmowie z nami Barbara Nowacka zaprzecza wspólnym rządom z PiS, nie wyklucza jednak popierania konkretnych projektów. Takie stanowisko politycy PiS odbierają jako szanse na ewentualne porozumienie. – To nie byłaby łatwa koalicja, bo jesteśmy ugrupowaniem z przeciwnej strony politycznej mapy – zauważa jeden z posłów PiS. Prezentowana postawa może świadczy o budowaniu pozycji przetargowej do rozmów koalicyjnych. Urządzaniu swoistego castingu na koalicjanta. Politolodzy wskazują na jeszcze jeden wariant – rozpad PO po przegranej czy zmiany Ewy Kopacz na fotelu szefa partii i koalicji PiS z PO lub PiS z rozłamowcami z Platformy.
Rząd anty-PiS
To wariant najmniej prawdopodobny. W zasadzie byłby możliwy tylko wtedy, gdyby do Sejmu nie dostały się: Kukiz ’15 i Partia Korwin. Wtedy pozostałe ugrupowania mogą próbować układać rząd. Taki gabinet miałby przeciwko sobie prezydenta Andrzeja Dudę z perspektywą wetowania koalicyjnych pomysłów i silnym PiS w opozycji. W praktyce to wariant przedterminowych wyborów. – Po kolejnych wyborach PiS miałoby pełnię władzy. Tak się stało na Słowacji, gdzie najpierw zawiązała się koalicja przeciwko partii Roberta Fico, która wygrała wybory. W kolejnym starciu Fico zdobył samodzielną większość – podsumowuje politolog Rafał Chwedoruk.
Ludowcy boją się, że podzielą los LPR, ale stanowiska w agencjach kuszą
Dyscyplina jest potrzebna. Ale wydatków nie zmniejszymy
PO i PiS są w zasadzie zgodne co do celu polskiej polityki fiskalnej. Ich zdaniem konieczne jest obniżenie tzw. deficytu strukturalnego do 1 proc. PKB. Chodzi o wielkość dziury w finansach publicznych policzoną przy założeniu, że gospodarka pracuje na pełnych obrotach, wykorzystując cały potencjał produkcyjny, jaki ma. Według Komisji Europejskiej w 2016 r. ma ona wynieść 2,4 proc. PKB.
Partie różnią się jednak w szczegółach. PO twierdzi, że powinno to nastąpić w ciągu czterech lat i w dłuższym czasie będzie korzystne dla polskiej gospodarki. PiS zaś mówi o „średnim okresie” i że „deficyt powinien być ograniczony w odpowiednim tempie, by nie wpłynęło to ujemnie na tempo wzrostu gospodarczego”.
Za konsekwentnym obniżaniem deficytu do 1 proc. PKB jest też PSL. Według stronnictwa jest to konieczne tak długo, jak długo mamy rosnący dług publiczny i związane z tym koszty jego obsługi.
Nowoczesna również chce dyscypliny w finansach – ale nieco inaczej ją rozumie. Dla partii jest to równoznaczne z „odsztywnieniem” wydatków, zwraca uwagę, że ponad dwie trzecie z nich wynika z zapisów prawa i nie można ich dowolnie zmieniać.
Na lewicy zapał do obniżania deficytu jest mniejszy. Partia Razem sądzi, że wprowadzenie kilku nowych podatków i walka z unikaniem opodatkowania powinny pomóc w jego ograniczaniu. W podobnym tonie wypowiada się Zjednoczona Lewica. Jej zdaniem wysokość deficytu budżetowego powinna być podporządkowana wzrostowi gospodarczemu. Jeszcze mniej konkretne jest ugrupowanie Kukiz ’15, które na pytanie o walkę z deficytem odpowiada, że „polscy ministrowie finansów powinni przestać prowadzić kreatywną księgowość ukrywającą rozmiar rzeczywistego zadłużenia”.
Na drugim biegunie jest partia KORWiN, która opowiada się za zakazem deficytu budżetowego. Z wyjątkiem deficytu operacyjnego, który z mocy prawa powinien być wyrównywany najpóźniej w kolejnym roku budżetowym. Wokół tego postulatu KORWiN zbudowała swoją strategię w polityce fiskalnej. Bo z konieczności równoważenia budżetu wynika, że Polsce niepotrzebna jest reguła wydatkowa w obecnym kształcie. Partia uważa, że Polska powinna radykalnie zmniejszyć udział wydatków w PKB.
W sprawie reguły wydatkowej inne partie są podzielone. Za jej utrzymaniem są PO i PSL. Według Platformy to dzięki niej już w 2018 r. dług publiczny – liczony w relacji do PKB – spadnie poniżej 50 proc. PSL sądzi, że reguła jest potrzebna co najmniej do czasu wyraźnego ograniczenia deficytu budżetowego.
PiS nie jest entuzjastą reguły w obecnym kształcie. Co do generalnego kierunku się zgadza: finanse publiczne powinny być zrównoważone, a wydatki publiczne nie powinny nadmiernie rosnąć. Ale zdaniem PiS nie oznacza to, że żadne wydatki nie powinny rosnąć silniej od innych. „Dlatego reguła wydatkowa ma swoje dobre i złe strony. Nie może być jedynym wyznacznikiem polityki budżetowej, bo ogranicza swobodę rządu w realizowaniu polityk publicznych”, ocenia partia.
Unik w sprawie reguły robią partie lewicowe. Zjednoczona Lewica uważa, że wymaga to pogłębionych analiz. Na pytanie o regułę Kukiz ’15 odpowiada jedynie, że jest „za zrównoważanym budżetem takim jak w Niemczech i przeciw zadłużaniu przyszłych pokoleń, ale to przy polityce fiskalnej obecnego rządu jest niemożliwe”. Partia Razem uważa, że „warto zastanowić się nad prowzrostowym zrewidowaniem reguły wydatkowej”, bo dzięki wyższym dochodom z podatków nie powinno to zaszkodzić finansom publicznym.
Chętniej niż o regule politycy lewicy mówią o budżetowych priorytetach. Dla Zjednoczonej Lewicy to podniesienie płac i budowa mieszkań na wynajem. Dla Partii Razem to publiczne inwestycje w naukę i edukację oraz aktywna rola państwa jako inicjatora zmian w gospodarce, od inwestycji w budynki i infrastrukturę po „inwestycje w ludzi”. Kukiz ’15 wymienia zaś drogi, służbę zdrowia, naukę i wojsko.
Mało oryginalne są inne ugrupowania. Dla PSL najważniejsze są: współfinansowanie udziału nakładów decydujących o wykorzystaniu środków unijnych, nakłady związane z przeciwdziałaniem niekorzystnym zmianom demograficznym, nakłady na innowacje, ochronę zdrowia, edukację i naukę, a także zapewnienie bezpieczeństwa. PO dorzuca jeszcze zmiany fiskalne, które zwiększają dochód rozporządzalny rodzin z dziećmi, finansowanie systemu budowy tanich mieszkań na wynajem, ale też instrumentów wsparcia inwestycji przedsiębiorstw. Ostro licytuje też PiS, który do pozycji wymienianych wcześniej dodaje jeszcze wydatki zmniejszające nierówności społeczne.