Niespodzianki nie było. Długoletni przywódca po raz kolejny wygrał wybory prezydenckie. Po ogłoszeniu wyników Białorusini nie wyszli protestować. W centrum Mińska zebrało się zaledwie kilkadziesiąt osób.
Obserwatorzy nie mają wątpliwości, że wyniki wyborów zostały z góry ustawione / ShutterStock
Choć według exit polls, zorganizowanych z rządowym błogosławieństwem, Alaksandar Łukaszenka zdobył wczoraj piątą z rzędu kadencję z wynikiem 82,9 proc., a na kandydatkę umiarkowanej opozycji głosowało 4,3 proc., Taciana Karatkiewicz osiągnęła jeden ze stawianych sobie celów. Dzięki stonowanej retoryce działaczce kampanii Mów Prawdę! (HP!) udało się przejąć część elektoratu, który do tej pory na opozycję nigdy nie głosował. Ceną była etykietka zdrajców od bardziej zdecydowanie antyłukaszenkowskich kolegów. A stawką rozgrywki jest wejście do parlamentu w 2016 r.
Sondaży przy wejściu do komisji obwodowych nie przeprowadzała żadna niezależna instytucja. Obserwatorzy nie mają wątpliwości, że wyniki zostały z góry ustawione, m.in. ze względu na wyraźnie zawyżoną frekwencję w trwającym od poniedziałku głosowaniu przedterminowym. Zgodnie zresztą ze słowami szefa państwa, który 6 października określił, jakiego wyniku oczekuje.
– Jeśli prezydent jest silny, jak wy mnie zawsze popieraliście, w 80 proc., nikt nie ma wątpliwości. Cały naród za nim stoi, a to znaczy, że wyraża on jego interesy – tłumaczył Łukaszenka.
Niezależne instytucje socjologiczne na Białorusi praktycznie nie istnieją. Jedyne centrum, które stara się kontynuować pracę w trudnych warunkach, to zarejestrowany w Wilnie NISEPD, który ostatni sondaż przeprowadził we wrześniu, przed decydującą fazą kampanii wyborczej. Zgodnie z nim Łukaszenkę popierało 46 proc. Białorusinów, na Karatkiewicz chciało głosować 18 proc. wyborców, na lidera prorządowych liberalnych demokratów Siarhieja Hajdukiewicza – 12 proc., a na kozackiego atamana Mikałaja Ułachowicza – 4 proc. Białorusinów.
Wyborcy Karatkiewicz różnią się od żelaznego elektoratu prozachodniej opozycji, której tym razem nie udało się zarejestrować żadnego kandydata. Wśród ludzi głosujących na nią jest więcej osób słabiej wykształconych, mieszkających poza Mińskiem i nieidentyfikujących się jednoznacznie z opozycją. „W tym sensie kandydatka zdołała dotrzeć do grup ludności niedostępnych dla jej poprzedników” – czytamy w analizie NISEPD.
– Udała jej się próba wyjścia z opozycyjnego getta – wskazuje DGP politolog Dzianis Mieljancou. Było to widoczne na wiecach, które Karatkiewicz zorganizowała w ponad 50 miejscowościach. Jej sztab wzorował się na doświadczeniach tegorocznej kampanii w Polsce.
– Na Dudabusa nas nie stać, ale będziemy objeżdżać kraj mikrobusem – wyjaśniał nam latem jeden ze współpracowników Karatkiewicz. Zamiast autobusu był więc wysłużony volkswagen, którym kandydatka przejechała kilka tysięcy kilometrów.
Byliśmy na spotkaniach z wyborcami w obwodzie homelskim. To trudny, prorosyjski, region dla opozycji. Dominowały pytania o niskie pensje, zamykanie zakładów pracy, niski poziom medycyny i edukacji. Na rzadkie pytania dotyczące tematów poruszanych przez tradycyjną opozycję, związanych z eurointegracją, prawami człowieka czy statusem języka białoruskiego Karatkiewicz odpowiadała wymijająco. Mówiła o neutralności i dwujęzyczności kraju, w którym nikt nie zamierza narzucać drugiej stronie własnych rozwiązań.
– Dlaczego do nas, do Rohaczowa, Łukaszenka przez 20 lat nigdy nie przyjechał? Pani będzie przyjeżdżać? – pytał starszy mężczyzna.
– Po co nam ta wasza Gejropa, w Kijowie już prostytucję legalizują! – atakowała kobieta w średnim wieku.
– W pani jedyna nadzieja! Niech pani po wyborach nie odchodzi z polityki – prosiła inna uczestniczka wiecu.
– Nie ma co się bawić w wybory, on tak łatwo nie odejdzie. Zrzućmy się po rublu na snajpera i już – proponował półżartem młody brodacz, który na spotkanie przyszedł z trzyletnim synkiem. – Pomysł ze snajperem mi się nie podoba. Jesteśmy za pokojowymi przemianami – odpowiedziała kandydatka.
„Mirnyja pieramieny”, pokojowe przemiany, to główne hasło wyborcze Karatkiewicz. W przeciwieństwie do kandydatów opozycji w poprzednich wyborach, nie wzywała na tradycyjne protesty powyborcze, które zazwyczaj organizowano w niedzielę po zamknięciu komisji wyborczych. To zarówno efekt strachu przed powtórzeniem ukraińskiego Majdanu, jak i nowej strategii, którą Dzianis Mieljancou nazywa opozycją Jego Królewskiej Mości, a więc taką, która może krytykować działania władz, ale nie żąda ustąpienia monarchy.
– Celowo rezygnujemy z ważnych dla nas tematów. Te wybory to dla nas etap w walce o władzę – podkreśla lider HP! Andrej Dźmitryjeu. A spełnieniem marzeń byłaby reforma konstytucyjna, która zniosłaby JOW i wzmocniła rolę parlamentu oraz partii. Dyskusje o podobnych zmianach odżywają na Białorusi co wybory.
– Gdybym w nie nie wierzył, nie startowałbym w tych wyborach – zapewnia DGP ataman Ułachowicz, szef prorosyjskiej Białoruskiej Partii Patriotycznej.
Główne pytanie brzmi, czy władze zdecydują się na zmiany. Prezydent jest technicznie gotowy do wzmocnienia roli partii, rozbudowując ruch Biała Ruś, który łatwo mógłby się przekształcić w partię władzy. Ale jest i druga strona medalu. – Eksperci z otoczenia prezydenta dyskutowali o decentralizacji systemu politycznego w 2010 r. Teraz takich dyskusji nie ma. Z różnych powodów dla władz dobrze by było mieć w parlamencie kilku opozycjonistów. Ale w grę wchodzi raczej korekta praktyk niż całego systemu – uważa Mieljancou.
Jeszcze bardziej zdecydowanie odrzuca możliwość zmian analityk zbliżony do władz, który zastrzegł sobie anonimowość. – Nie ma mowy o umocnieniu partii, bo Łukaszenka tego nie chce. Wśród państw byłego ZSRR parlament jest silny w Kirgistanie, Mołdawii i na Ukrainie, i wszędzie panuje chaos. U nas też partie chodziłyby na sznurku oligarchów – przekonuje.
W tej sytuacji maksimum, o co może walczyć HP!, to zmiana praktyk i zdobycie statusu frakcji Republika, którą w 2004 r. utworzyło w parlamencie pięciu umiarkowanych opozycjonistów. To nie wszystko. – Władze w zamian za stonowanie retoryki mogły im obiecać, że dopuszczą ich do parlamentu. Ale to nie znaczy, że spełnią tę obietnicę – ostrzega lider opozycyjnych chadeków Wital Rymaszeuski.
Nie ma mowy o umocnieniu partii, bo Łukaszenka tego nie chce
Tu nie będzie przewrotu
Liderzy tradycyjnej opozycji, wśród nich niedawny więzień polityczny Mikałaj Statkiewicz, w sobotę zwołali przeciwników Łukaszenki na wiec. Przyszło ok. 1000 osób, kilkunastokrotnie mniej niż w wyborczy wieczór w 2010 r. To porażka działaczy wzywających do bojkotu wyborów i odmawiających Tacianie Karatkiewicz miana opozycjonistki.
– Jest pan zadowolony z liczby ludzi? – zapytaliśmy jednego z organizatorów marszu Wiaczasłaua Siuczyka. – Nie wiem, nie liczyłem – uciął. Bardziej rozmowny był lider chadeków Wital Rymaszeuski, który startował w poprzednich wyborach prezydenckich. – Myślałem, że przyjdzie więcej ludzi. Tym bardziej że informacja o marszu była dostępna na wszystkich opozycyjnych serwisach – mówił. Uczestnicy przeszli trzykilometrową trasę chodnikami, zatrzymując się na czerwonych światłach. Marsz był nielegalny, ale milicja nie interweniowała, choć w tłumie było sporo funkcjonariuszy po cywilnemu. Demonstranci wznosili okrzyki „Żywie Biełaruś!” (Niech żyje Białoruś) i „Radzima! Swaboda! Dałoj Łuku uroda!” (Ojczyzna! Wolność! Precz z potworem Łuką!).
Niska frekwencja i kierowcy z rzadka tylko trąbiący na znak poparcia dowodzą porażki demokratycznej opozycji, która wcześniej nie zdołała uzgodnić nawet metody wyłaniania wspólnego kandydata. Karatkiewicz nie poparli, odstraszeni ugodowymi deklaracjami kandydatki i postacią lidera jej sztabu Andreja Dźmitryjeua, w ich środowisku podejrzewanego o związki z bezpieką. – O współpracę z KGB oskarżali już wszystkich, ze Statkiewiczem włącznie. Nie lubią nas, bo mamy więcej sukcesów niż oni – mówi nam Dźmitryjeu.
Sama Karatkiewicz, zyskując poparcie wśród umiarkowanej części Białorusinów, równolegle traciła je u jej bardziej radykalnie antyrządowej części, która wzywała do bojkotu wyborów. – W 2010 r. nie chcieliśmy bojkotu, bo startowali opozycyjni kandydaci. Tymczasem opozycyjność Karatkiewicz ewoluuje w bardzo niepokojącą stronę – dowodzi Rymaszeuski. Mimo to żaden z liderów opozycji nie wezwał do Płoszczy, czyli białoruskiego odpowiednika Majdanu. Ludzie próbowali oddolnie zwołać wiec na niedzielny wieczór. Łukaszenka ostrzegł ich, by nie próbowali łamać prawa.