W tej tzw. sprawie Ziętary odbija się 26 lat wolności naszego państwa. Wydaje się nam, że żyjemy w bardziej cywilizowanych czasach, jednak jeśli chodzi o służby specjalne, to nic się nie zmieniło – mówi współautor książki „Sprawa Ziętary. Zbrodnia i klęska państwa”
Magdalena i Maksymilian Rigamonti / Dziennik Gazeta Prawna
RIGAMONTI RAZY 2
Może on żyje?
Jarek Ziętara? Nie, nie żyje. Najpierw trzy dni tortur, potem morderstwo, a potem próba rozpuszczenia ciała w kwasie. Są świadkowie. Mówią, że wszystkie kości nie chciały się rozpuścić. Kolejowa 49. Tu mieszkał. Proszę zobaczyć, to jest tamto okno. Był wrzesień. Tak jak teraz. 1 września rano.
Przychodzi pan tu często?
Na rocznicę. Albo tak jak teraz. Czasem też, kiedy coś piszę na temat porwania i morderstwa Jarka Ziętary. Kiedy z Piotrem Talagą pisaliśmy książkę „Sprawa Ziętary. Zbrodnia i klęska państwa”, to częściej bywałem. Jarek wyszedł z domu. Beata, jego dziewczyna, widziała, jak idzie ulicą. Potem wiadomo tyle, że wsiadł do policyjnego samochodu. Wiadomo też, że to nie był prawdziwy policyjny radiowóz, że nie siedzieli w nim prawdziwi policjanci, tylko mordercy, chociaż mieli policyjne legitymacje, mundury. Ruszyli. I pojechali do Elektromisu. W podziemiach Elektromisu była baza ochroniarzy. Tam ochroniarze trenowali sztuki walki. Tam ćwiczyli. Tam właśnie trzymali Jarka. Trzy dni go torturowali. Próbowali wyciągnąć, co wie o nich, o biznesmenach, o politykach, o ich powiązaniach.
O Gawroniku, o Świtalskim, dziś świadku w tej sprawie?
Nie mogę przecież operować nazwiskami. O G., o Ś., o innych jeszcze, o wielkim przekręcie, wielkim przemycie przez Niemcy i Czechy.
Wcześniej był werbowany przez służby, przez UOP.
Był jeszcze studentem, kiedy w 1991 r. został zatrudniony na etacie w tygodniku „Wprost”. I od razu zaczął zajmować się mocnymi tematami. Był autorem jednego z pierwszych tekstów o Art-B, potem o szpiegostwie w KGHM, o karierach ludzi z kręgów opozycji w UOP. Pisał reportaże o szczelności polskiej granicy na wschodzie. Znał świetnie rosyjski, do tego stopnia, że mówił w tym języku z różnymi akcentami. Wcielił się w uciekiniera z Armii Czerwonej. To był czas wycofywania rosyjskiej armii ze wschodnich Niemiec i z Polski. Dotarł do przemytników, do mafii rosyjskiej, czyli zajmował się tematami, które leżały też w kręgu zainteresowania służb. Znał kilka języków, uprawiał sport, do tego był inteligentny, odważny. Miał wszystkie przymioty przydatne w służbach.
I służby wiedziały, czym Ziętara się zajmuje.
Musiały wiedzieć. Więcej, on miał dostęp do informacji, do których nie miał nikt inny. Na czwartym roku studiów otrzymał pierwsze, wtedy jeszcze nieformalne, propozycje podjęcia pracy w Urzędzie Ochrony Państwa. To był 1991 r. W kolejnym roku próbowano to formalizować. UOP chciał go zatrudnić, wystosowano oficjalną propozycję. I to z trzech stron, bo i delegatury UOP z Bydgoszczy, i z Poznania, i pion wywiadu zarządzany centralnie z Warszawy chciały mieć Ziętarę w swoich szeregach.
Skąd pan to wie?
Po wielu latach, w 2011 r., cudownie znaleziono jedyne dokumenty z wywiadu wskazujące, że chciano go zatrudnić, ale odmówił. Ostatni dokument w tej teczce świadczył o tym, że w maju 1992 r. udzielił odmownej odpowiedzi. Wcześniej, przez całe lata słyszałem, że Ziętarą służby się nie interesowały. Jarek jednak miał zapiski, zanotowane telefony do szefa kadr delegatury UOP w Poznaniu i do funkcjonariusza UOP w Bydgoszczy. Przy tych numerach są też oczywiście nazwiska. Nie wiadomo, czy prawdziwe, czy operacyjne, ale mam nadzieję, że prokuratura, która prowadzi śledztwo, te wątki podjęła.
Dziewczyna Ziętary wiedziała o propozycjach z UOP?
Tak. Jarek powiedział jej i ojcu. I Beata powiedziała nam o tym niedługo po porwaniu. Jarek był zaskoczony i zniesmaczony, że tak dużo o nim wiedzą, że znają szczegóły z jego osobistego życia. A to znaczy, że mieli wobec niego poważne plany, bo procedura jest taka, że jeśli służby chcą kogoś zatrudnić, to najpierw jego i całą rodzinę dokładnie sprawdzają. W notesie zanotował, że w maju, była tam podana konkretna data, musi udzielić odpowiedzi UOP. Rozmawiałem z kilkoma byłymi oficerami UOP, ale wszyscy mówili tylko: tak, słyszałem, że w „firmie” zajmowano się sprawą Ziętary, ale to nie ja. Kiedy pytałem, od kogo słyszeli, zawsze odpowiadali: nie pamiętam. W tej tzw. sprawie Ziętary odbija się 26 lat wolności naszego państwa. Wydaje się nam, że żyjemy w bardziej cywilizowanych czasach, jednak jeśli chodzi o służby specjalne, to nic się nie zmieniło. W 2011 r. ktoś je zmusił, żeby dały informację na temat Ziętary. Premier Tusk wydał polecenie, żeby poszukano i na odczepnego coś z archiwum wyciągnęli.
Co tam było?
Prawie nic, ponoć teczka jest niemal pusta. Na dodatek jej nie odtajniono. Nie ujawniono żadnych dokumentów dotyczących całej genezy zatrudniania go w służbach. Nikt nie może sprawdzić, czy oni mówią prawdę. W służbach byli ludzie, którzy Jarka wystawili, którzy byli informatorami tych, którzy zdecydowali potem o zabójstwie. I jestem przekonany, że w papierach służb te informacje były, ale zniknęły. Albo są ukryte. Współczesne służby działają podobnie jak kiedyś SB – niewygodne dla siebie dokumenty są w stanie zniszczyć. Mam jednak poczucie, że prokuratura dostała na początku śledztwa od służb jakieś informacje, które pomogły jej podjąć działania. Wiem, że prokurator Kosmaty przesłuchał wielu ludzi ze służb. O tym, że oni coś próbowali robić, jest ślad w dokumentach z lat 90. Zdanie, że UOP wspomagał działania policji. Ale jakie to było wspomaganie – nie wiem. Jeden z byłych funkcjonariuszy powiedział mi po latach: co, myślisz, że moi koledzy nic nie robili w sprawie Ziętary? Kiedy pytałem, jacy koledzy i co robili, to usłyszałem tylko, że on się tym nie zajmował, ale że moje oskarżenia wobec służb są krzywdzące. Rok czy dwa lata temu rozmawiałem z Gromosławem Czempińskim, byłym szefem UOP. Mówił, że wtedy Poznań to był Dziki Zachód, że jak tu przyjeżdżał, to się bał, do ochrony brał ludzi z GROM. Zresztą nie tylko on. Nie zdziwiłbym się, gdyby ci, którzy przetrzymywali i torturowali Jarka, wiedzieli o jego kontaktach z UOP. Zanim Jarka zabito, wyciągnięto od niego wszystkie informacje.
Jakie? Pan rozmawiał z Maciejem B. „Baryłą”, ochroniarzem Elektromisu, człowiekiem, który potwierdził, że to Aleksander G. podżegał do zabójstwa Ziętary.
Który jednak twierdzi, że nie brał udziału w torturowaniu Jarka. Był u niego w mieszkaniu. To była napaść. Uderzył go i przytrzymywał. W tym czasie jego kompan przeszukiwał mieszkanie. Zabrał mikrofilmy ukryte w lodówce. To jasne, że ktoś Jarkowi musiał udostępnić sprzęt do robienia zdjęć na mikrofilmach, w sklepach fotograficznych nie można było go kupić. Czymś takim dysponowały służby. Wtedy jeszcze nie było decyzji o zabójstwie. A kiedy zapadła, „Baryła” miał być wycofany z akcji, bo był zbyt młody, za mało doświadczony. Nie wiem, czy mówi prawdę. Może chroni siebie. Twierdzi też, że jego kumpel, który został potem zabity w sfingowanym wypadku, mówił, że Jarek się przez jakiś czas trzymał, potem udało im się go złamać i wydobyli od niego wszystko, co chcieli. Spodziewam się, że chcieli wiedzieć, co ustalił, od kogo ma informacje i kto o tym jeszcze wie. Nie chcieli, by pojawił się kolejny Ziętara przeszkadzający w ciemnych interesach.
Ale on żadnym kolegom dziennikarzom o tym temacie nie powiedział.
Nie, jego przyjaciel Piotr Talaga, z którym razem napisaliśmy książkę, miał pretensje, że Jarek mu nie powiedział. Uświadomiłem Piotrowi, że może dzięki temu żyje... Jarek, ukrywając to, co robił, ochronił bliskich. Rodzinę, kolegów dziennikarzy.
Siedzimy w knajpie, przy oknie i powiem panu, że cały czas się boję, że ktoś podejdzie, uderzy pana albo strzeli.
Wcześniej się bałem, ale to minęło. Zdarzyło się, że na spotkania w sprawie Ziętary poszedłem w kamizelce kuloodpornej. To było po umorzeniu śledztwa, chyba w 1997 r. Kiedyś korzystałem też z pomocy ochroniarza, byłego komandosa. Oczywiście nie powiedziałem mu, że chodzi o sprawę Ziętary. Innym razem usłyszałem od oficera z UOP, że mają sygnały, że mogę być zagrożony.
Żonie pan powiedział?
Nie. Ona i tak została wciągnięta w tę sprawę. Żona nie chce nawet przeczytać mojej książki o Ziętarze. Najpierw byłem na nią zły, przecież to jest sprawa, która dotyczy niemal całego mojego dorosłego życia... Teraz rozumiem. Wie pani, ja tak właściwie nie odszedłem z zawodu, wciąż jestem dziennikarzem ze względu na morderstwo Jarka Ziętary. Trzeba tej sprawy pilnować. Chociaż na szczęście teraz jest inaczej niż przez te długie lata. Skończył się czas tajemnicy. Pewne sprawy są wyłożone kawa na ławę.
Które? Gawronik trafia do więzienia, zostaje wypuszczony, „Baryła” wycofuje się z zeznań.
On ostatecznie się nie wycofał. Miał momenty wahania, ale wszystko jednak podtrzymał. Poza tym jest wielu innych świadków. Jest akt oskarżenia, ma 100 stron, przedstawia sprawę dość plastycznie, choć nie w całości.
Bo pan wie więcej.
Przesadziłbym, gdyby powiedział, że wiem więcej niż prokuratura.
A akcie oskarżenia nie ma informacji, że w prasie wciąż pracują ludzie, którzy mogli współpracować z mordercami Ziętary.
Albo ze służbami, które utrudniały śledztwo w latach 90. Tak, pracują. Nie wiadomo, ilu dziennikarzy pomagało tym po drugiej stronie. Tamtego 1 września mieliśmy wspólnie z Jarkiem pojechać w teren. Jednak odwołano samochód redakcyjny, którym mieliśmy wyjechać. Ktoś poinformował morderców o tym, że Jarek tamtego dnia nie wyjedzie. Ktoś pomagał też w usuwaniu z redakcji materiałów Jarka...
Kto?
W książce niektóre nazwiska są podane. Jeden z tych ludzi szeroko się do mnie uśmiecha. Zachowuje się, jakby nie przeczytał książki, sprawy Ziętary nie było. Zresztą przez wiele lat w Polsce udawano, jakby sprawy Ziętary nie było.
O panu się mówiło: ten wariat od Ziętary.
Właśnie. Mówiło się też, że Ziętara to był jakiś dziwny gość, zamieszany w różne rzeczy, na usługach służb. Zmieniło się o tyle, że nikt już nie mówi, że jestem wariat. Powątpiewania są tylko, że jak to możliwe, żeby taki znany, szanowany człowiek, taki senator mógł zlecić zabójstwo. Że to do niego nie pasuje. Może mógł ewentualnie zrobić jakiś przekręt gospodarczy, ale żeby kazać torturować, zamordować, to na pewno nie. Wyobraża sobie pani? Tak myśli szczególnie młode pokolenie dziennikarzy. Przez lata były dwie siły, które twierdziły, że „sprawy Ziętary” nie było. Te siły cały czas istnieją.
Zabójcy i służby?
Zabójcy, czyli ci, którzy odpowiadają za zbrodnię. Aleksander G. nie jest aktywny biznesowo.
Ale Świtalski, założyciel Elektromisu, jest.
Jarek interesował się także innymi ludźmi ze świata biznesu. Być może dlatego w niektórych mediach wciąż jest blokada na Ziętarę, na przykład w pewnym ogólnopolskim medium ekonomicznym...
W „Pulsie Biznesu”?
Nie będę wskazywał tytułów. Nie chodzi o jedną czy dwie gazety... I nie tylko biznesowe, ale o tygodniki opinii i portale też.
Piotr Pytlakowski w „Polityce” pisał o sprawie Ziętary. „Wprost” pisał. „Newsweek”?
Proszę sprawdzić, czy napisali coś o oskarżeniu Aleksandra G., czy też o naszej książce odsłaniającej kulisy sprawy. Dla niektórych temat zabójstwa dziennikarza, zamieszania w to milionerów i służb jest jakoś mało ciekawy. Nie mogę tego zrozumieć. Tak samo nie było zainteresowanych wiosną 1992 r. Z zapisków Jarka wynika, że wtedy był gotowy opublikować materiał, ale nie miał gdzie. Swoim śledztwem zajmował się od jesieni 1991 r. Wtedy otrzymał pierwsze informacje na temat wielkiego przemytu.
Skąd się o niej dowiedział?
Aleksandrem G. i biznesmenami z nim związanymi, Elektromisem zajmowały się służby. Wiemy to z późniejszych publikacji „Wprost” i „GW”. Jarek kilka lat wcześniej zajmował się ich powiązaniami. Musiał mieć dobrych informatorów w służbach.
Pan jest pewien, że Ziętara nie został zatrudniony, że nie współpracował?
Gdyby się zgodził na pracę, to pewnie wszystko by inaczej wyglądało.
Żyłby?
Nie wiem, ale nie wyobrażam sobie, żeby służby nie zrobiły nic dla wyjaśnienia zabójstwa swojego człowieka. Pewnie sprawa byłaby utajniona, ale mordercy dawno siedzieliby w więzieniu. Znam wielu ludzi ze służb, wiem też, że oficerowie wywiadu, ludzie z UOP tracili życie w różnych okolicznościach i za każdym razem wszystko było wyjaśnione, chociaż świat się o tym nie dowiadywał. Tam solidarność zawodowa jest ogromna. Śmierci kolegi się nie odpuszcza... W sprawie Jarka nic takiego się nie działo, wręcz przeciwnie, służby próbowały zatrzeć wszelkie możliwe drogi prowadzące do nich. A te związki były, bo kiedy Jarek odmówił pracy dla UOP, zaproponowano, żeby podjął współpracę. Próbowano go pozytywnie nastawić do służb, m.in. umożliwiono mu wyjazd do Paryża.
Przecież to był 1991 r. Już każdy mógł mieć paszport.
Ale Polska nie była w Schengen, wizy były potrzebne, wszystko nie było takie proste, jak teraz. Dziewczyna Jarka studiowała wtedy w Paryżu. Miał kilka dni wolnego. I niespodziewanie znalazł się w Paryżu. Jednak w jego paszporcie nie ma po tym śladu.
Czyli współpracował.
Czyli miał kogoś w służbach, kto mu pokazał, co te służby mogą. Nie wiemy, jak to się stało. Funkcjonariusz UOP mówił mi, że w tamtych czasach załatwienie paszportu operacyjnego zależało tylko od dobrej woli, można to było zrobić z dnia na dzień. Wiemy też o podobnym geście w stosunku do Jarka ze strony służb, w czerwcu 1992 r.
Niecałe trzy miesiące przed morderstwem.
Hmm. Jarek wyjechał do Berlina. Nie ma wątpliwości, że ten wyjazd związany był z pracą, ze śledztwem, które prowadził, dotyczącym przemytu na ogromną skalę. W notesie ten wyjazd jest odnotowany. W tym czasie Jarek próbował przekazać temat mediom ogólnopolskim. Starał się umówić z Adamem Michnikiem. Jednak on zapewnił mnie, że Jarek bezpośrednio do niego nie dotarł. W notesie Jarka jest notatka, że ktoś z bliskiego otoczenia Michnika przekaże temat redaktorowi naczelnemu. Potem uderzał do TVP, do ogólnopolskiego programu Tadeusza Litowczenki. Wiem, że się z nim umawiał, ale dziennikarz ten twierdzi, że nic na ten temat nie wie.
Senator Gawronik ma się dobrze, mieszka w Poznaniu, nie klepie biedy...
Ale się boi.
Świtalski też ma się dobrze.
Na wolności są przede wszystkimi dwaj ludzie, którzy według zeznań świadków brali udział w porwaniu, przetrzymywaniu i torturowaniu Jarka. Wiedzieli, w jaki sposób go masakrowano, być może w tym uczestniczyli.
Teraz o kim pan mówi?
O dwóch byłych ochroniarzach Elektromisu, „Rybie” i „Lali”, byłych milicjantach. Ale są też inni biznesmeni będący w zainteresowaniu Jarka. O których wiedział, że biorą udział w ogromnych przekrętach. Kilku z nich znajdowało się wtedy na listach najbogatszych Polaków według tygodnika „Wprost”.
Wiadomo, że to nie Kulczyk.
Kulczyka nie było w tym kręgu. W tamtych czasach mówiło się, że Kulczyk i Aleksander G., holding Elektromis, to były jakby dwa bieguny. Proszę sprawdzić, kto w 1992 r., kiedy Aleksander G. został aresztowany, wpłacił kaucję za niego.
Sprawdzam – Krzysztof Niezgoda. Prawie nie ma o nim informacji. Z tych, które są, wynika, że od dawna siedzi za granicą, gdzieś w arabskich krajach, kiedyś był cinkciarzem, potem miał sieć kantorów. Mam nadzieję, że prokuratura to wie. Krzysztof Kaźmierczak nie chce rozmawiać o Niezgodzie. Nie chce też nic mówić o Wiesławie Prusieckim, biznesmenie, który niedawno kupił Twierdzę Modlin, a który na początku lat 90. był wspólnikiem Świtalskiego, prowadził firmę Konkret. Pytam, czy w notesie Ziętary są te nazwiska, ale słyszę, że i służby, i przestępcy próbowali sprzątać wszystkie papiery, które należały do Jarka, a mogły ich jakoś pogrążyć, i te, które Jarka dotyczyły.
Nie wpadli jednak na to, że Jarek mógł notować w nieaktualnym, starym kalendarzu. W niektórych zapiskach Jarka są nazwiska, w niektórych tylko nazwy firm.
Ile osób jest zamieszanych w tę śmierć?
Na poziomie decyzyjnym czy wykonawczym? Tych, którzy brali fizycznie udział w morderstwie, jest mniej więcej dziesięciu, to znaczy było, bo żyją już tylko cztery osoby, z czego dwóch ma postawione zarzuty, jeden miał być świadkiem incognito, ale z jakichś powodów nagle zaczął się wycofywać, mieć obawy. Jeden z nich, gangster, który odsiaduje wyrok dożywocia, powiedział, że boi się o swoją rodzinę, która jest zastraszana. Natomiast tych zainteresowanych, żeby Ziętarę uciszyć, było co najmniej kilkanaście osób, z kręgów biznesowych i politycznych. Spośród nich zarzuty ma postawione tylko Aleksander G. Może dysponować wiedzą, która dla wielu osób jest niewygodna, więc obawiam się, że ktoś może próbować go uciszyć. Chyba jedynym jego kapitałem jest to, czego on nie powie. Według ustaleń śledztwa powinien on wiedzieć, komu zależało na tym, żeby Jarka zamordowano.
Komu?
To są ludzie, o których Ziętara napisał: ludzie z poprzednich i obecnych władz. Do siedziby Elektromisu G. przyjeżdżał w towarzystwie Sekuły i Wilczka. Obaj nie żyją. A wtedy Elektromis to była twierdza, z systemem kontroli elektronicznej. Nie, nie były to wycieczki krajoznawcze. Jeden ze świadków mówi, jak wyglądało spotkanie, podczas którego ustalano, że Ziętarę trzeba zabić.
Kto pójdzie do więzienia za Ziętarę?
Ten, kto będzie miał dużo zdrowia i szczęścia i nie zostanie uznany przez tych, którym zależy na niewyjaśnieniu tej sprawy, za kogoś, kto może za dużo powiedzieć.