Zatrważająca ksenofobia, szalejąca nienawiść, alarmująca łatwość odczłowieczania, zaściankowy strach. Reakcja Polaków na problem ciągnących do Europy uchodźców wyprzedziła oczekiwania nawet wytrenowanych w czarnowidztwie pesymistów.
A ci, którzy ludzką naturę na co dzień widzą w barwach raczej różowych, od tygodni stoją z otwartą gębą, patrzą na hejt medialno-internetowy i wybałuszają oczy, prosząc siły boskie i czarcie o łaskę zrozumienia.
Jest to bowiem hejt specjalny. Dziwnie spójny, zgodny, homogeniczny. Ksenofobia, wstręt, panika pojawiają się zawsze – wystarczy zajrzeć do internetu albo wystarczająco głęboko we własną duszę (kto z nas nigdy nie odczuł instynktownego lęku lub złości na inność, niech pierwszy rzuci kamieniem). Ale kwestia uchodźców jest tu i tak unikatowa. Niby onety, interie i różne inne miejsca tego typu zawsze goszczą wkurzonych i złych, ale pod zwykłym artykułem złość ta najczęściej idzie w dwie różne strony; jakiś balans w naturze zawsze istnieje. Niemcy kupili parę domów na Dolnym śląsku? To trzecia wojna światowa! – krzyczą jedni, ale zaraz drudzy wrzeszczą na tych pierwszych, że to paranoja i mania prześladowcza, przywracając internetowemu światu jako taką homeostazę. Kobieta wsadziła męża i niemowlę do beczki i puściła Wisłą? To potwór, na krzesło elektryczne ją – krzyczą jedni, ale zaraz drudzy prawią, że gdyby miała pracę, perspektywy i pieniądze, toby z tej beczki zrobiła helikopter i pobiła nim jakiś rekord, więc to wina państwa. I tak złe emocje walczą zawsze po różnych stronach barykad, na swój ułomny sposób wypośrodkowując świat powszechnie dostępnych idei. Tymczasem pod każdym niemal artykułem o uchodźcach widnieje niespotykanie jednorodny strumień wymiocin słownych. Że zgwałcą, zbombardują, zjedzą. Że zjedzą, zgwałcą, zbombardują. Zabiorą socjal, zbombardują, założą burki, zjedzą, wyślą trzodę chlewną na Madagaskar. Że brudni, że kłamią, że mają telefony (owszem, mają, a kto u nas nie ma? I kto by nie wziął go ze sobą na wypadek wojny?). Jak w kiepskim chórze, wszyscy śpiewają to samo, tylko w różnych tonacjach (jeden chce basem wysyłać do Auschwitz, inny subtelniejszym tenorem prawi o jedności Słowian lub Zachodu). Gwałty w Szwecji, zamieszki w Paryżu, ISIS. Nikt, prawie zupełnie nikt z internetowego „ludu” nie mówi o ludzkiej solidarności, o wojnie, o tym, że przecież uchodźcy sami uciekają przed radykalizmem. Prawo naturalnego balansu przestało obowiązywać. Nikt nie zapewnia przeciwwagi dla krzyku – miasto, wieś, bogaci, biedni, wygrani, przegrani, wszyscy mówią jednym głosem. W zalewie tych pomyj nie przebiją się nawet sensowne argumenty za regulowaniem napływu przybyszów, nie ma miejsca na rzetelną dyskusję o problemie asymilacji. Są tylko strach i krzyk.
I jak tu żyć, można zapytać. Jak żyć, gdy bywa, że człowiek sam popada w strach, dusza mu czernieje i liczy wtedy na innych ludzi wokół siebie, żeby go podnieśli, wyciągnęli, poświecili latarką, pokazali, co zrobić należy, powiedzieli, jak myśleć, żeby się nie zaplątać, a oni go tylko utwierdzają w tej czerni, wpychają w ten strach, osłabiają wielkoduszność? Jak się nie bać, kiedy inni się boją? Jak nie być zwierzęciem stadnym, kiedy tak nas przecież uformowała oportunistyczna ewolucja? Jak być po właściwej stronie?
Prostej odpowiedzi na to oczywiście nie ma i każdy niestety musi się sam wziąć w garść, wygłuszyć internet, przegadać sąsiadów, słuchać specjalistów albo Franciszka. A jak przestać się bać jednorodności ksenofobicznego hejtu? Być może pomoże w tym ćwiczenie zasadniczo absurdalne, a mianowicie próba znalezienia pozytywów tego zjawiska. Przecież nawet najgorsze rzeczy mają jakieś dobre konsekwencje.
Spróbujmy więc. Rzecz pozytywna numer jeden: jeszcze chwila, a dzięki strachowi przed islamem Polska przestanie się dzielić na katotalibów i lemingi. Zorganizowana lękiem przed obcymi nacja zakończy wreszcie długą wojnę kultur. Bojówki narodowców nieuchronnie zaczną uważać kwestie takie jak związki jednopłciowe czy konwencja antyprzemocowa za może nie do końca fortunne, ale jednak symptomy rozwoju cywilizacyjnego, któremu zagrażają ci straszni, zacofani emigranci. Liberalni obyczajowo obywatele, których otwartość jest właśnie poddawana ciężkiej próbie, zaczną dostrzegać urok silnego instynktu pronarodowego i dadzą się ponieść fali izolacjonizmu. Narodowcy utykający kwiaty na tęczy z imieniem Anny Grodzkiej na ustach i celebrująca swoją polskość warszawka, wszyscy z piwem Ciechan w dłoni i z Matką Boską w klapie... jakkolwiek dziwaczna, to jednak jest to wizja jakiegoś pojednania.
Rzecz pozytywna numer dwa: kto wie, jeśli strach się nasili i fala hejtu nie osłabnie, może jeszcze wyprostujemy jakoś historię naszej demokracji. Jak przyszła, tak przyszła, powiedzą sobie zatwardziali wrogowie, były błędy i wypaczenia, ale teraz jest i będziemy jej bronić przed islamską zarazą do ostatniej kropli krwi! Nikt już nie będzie stał tam, gdzie stało ZOMO, bo wszyscy będą stać razem, twarzą w stronę północnego brzegu Morza Śródziemnego, potrząsając bejsbolem.
Kto wie, może uniwersalny lęk i nienawiść będą drogą do jakże upragnionej przez nas większej zgody społecznej. Ale była kiedyś taka opowieść o matce, która chciała, by powrócił jej zmarły syn – życzenie się w zasadzie spełniło, syn się, owszem, pojawił, ale jako lekko nadgniłe zombie. Uważaj, czego sobie życzysz – mówiła ta opowieść. Uważaj, bo a nuż się ziści, ale z nieco koszmarnym zabarwieniem.