Nasze społeczne rozczarowania wynikają z prostej przyczyny: za dużo oczekujemy od życia. W dodatku dobieramy nieodpowiednie narzędzia, aby te nasze marzenia zrealizować
Ktoś mądry powiedział kiedyś: rewolucje nie wynikają z tego, że biedni mają mało, a bogaci za dużo. Wybuchają, ponieważ biedni, choć mają coraz więcej, to w pewnym momencie widzą, że nigdy nie będą mieć tyle, co bogaci. Oczywiście pogłoski o rewolucji w Polsce wydają się nieco przesadzone, ale rację miał Bronisław Komorowski, który będąc jeszcze prezydentem, stwierdził w zawoalowany sposób, że na innych kandydatów prezydenckich zagłosują tylko frustraci. Patrząc na wyniki wyborów, można stwierdzić, że stopień frustracji wśród nas jako społeczeństwa jest stosunkowo duży. Oczywiście można by w tym miejscu przytaczać najróżniejsze badania socjologiczne, które pokazałyby, że jesteśmy coraz mniej zadowoleni z polityków, nie mamy na kogo głosować i w ogóle przyszłość jest według nas niepewna. Nie zmienia to jednak faktu, że dziś po ulicach jeżdżą lepsze samochody niż ćwierć wieku temu. Problem w tym, że te auta i tak są gorsze niż w sąsiednich Niemczech czy nieco dalszej Wielkiej Brytanii. Wydaje się, że wielu z nas po czasach przełomu oczekiwało tego, że Warszawa wkrótce będzie jak Berlin, Gdańsk jak Hamburg, a nadwiślańskie Nowe Wsie jak zaodrzańskie Neudorfy. Nic z tego.
Słabo z przewidywaniem
Pierwszym powodem, dlaczego tak być nie może, jest po prostu fakt, że nasze gospodarki i poziomy życia dzieliło w 1989 r. tak dużo, iż pokonanie tej przepaści musi zająć dłużej niż marne ćwierć wieku. I choć obecnie polski PKB na mieszkańca to ok. 70 proc. unijnej średniej, to u Niemców jest to ponad 120 proc. Być może nasz zachodni sąsiad będzie bogatszy od nas zawsze. A to, iż nam się wydaje, że to już, że witamy się z gąską, nie ma większego wpływu na rzeczywistość. Realia są nieubłagane i myślenie życzeniowe tego nie zmienia. Nawet podczas kampanii wyborczej.
Drugą kwestią jest to, że ścieżka, którą poszliśmy, by zapewnić sobie lepsze jutro, ma stosunkowo dużo wybojów. Dróg łatwiejszych, mniej wyboistych z różnych powodów nie wybraliśmy. Choć mogliśmy. Spójrzmy choćby na edukację. Przez lata utarło się, że jeśli tylko ktoś uzyska wyższe wykształcenie, to świetna praca wręcz sama go znajdzie. Absolwenci mieli tylko wybierać tę bardziej odpowiednią i wciąż piąć się po kolejnych szczeblach pełnych sukcesów karier. Te mrzonki szybko zweryfikował rynek. Okazało się, że dyplom Uniwersytetu Warszawskiego czy Jagiellońskiego jest jednak lepiej wyceniany niż te z mniej renomowanych uczelni. Jeszcze większym szokiem było zróżnicowanie ze względu na wybór kierunku – socjologia, którą sam kończyłem, czy politologia daje zdecydowanie gorszy start niż np. skończenie informatyki czy mechatroniki. Ot, takie czasy. Ale choć głośno o tym zrobiło się dopiero kilka lat temu, to jednak o tym, że tak będzie, można było wnioskować już 20 lat temu, właśnie... patrząc na ten upragniony Zachód. W tym sensie sami sobie strzeliliśmy w stopę – sami wybieraliśmy liceum, a później licencjat słabego kierunku słabej szkoły zamiast chociażby technikum zawodowego. Dziś za marzenia o prestiżu przyszło nam zwyczajnie zapłacić.
Bez konsekwencji
Inną sprawą, która w mojej opinii przyczyniła się do dzisiejszych frustracji Polaków, jest elementarny brak konsekwencji w czymkolwiek. Dwa przykłady. Pierwszy to polityka. Platforma Obywatelska to pierwsza po PZPR formacja po wojnie, która rządziła dłużej niż jedną pełną kadencję. Zmienność nastrojów polskich wyborców przekłada się na to, że tak naprawdę premier rządzi przez pierwszy rok po objęciu urzędu. Później bardziej skupia się na walce o reelekcję. Takich mamy wyborców, tacy jesteśmy. Trudno nam spojrzeć choćby na kilka lat naprzód i nagrodzić zachowania polityków, które nie są podyktowane chęcią wygrania kolejnych wyborów – vide reforma emerytalna. Tylko do pewnego stopnia kontrargumentem może w tym wypadku być to, że PO rządzi dwie kadencje i jakiejś diametralnej poprawy jakości tego rządzenia w stosunku do poprzedników nie widać.
P jak przemysł
Drugi przykład naszego braku konsekwencji to przemysł. Piętnaście lat temu turecka i polska branża zbrojeniowa miały podobny potencjał. Na początku XXI w. zarówno my, jak i Turcy kupiliśmy niemieckie czołgi Leopard, które obecnie wymagają modernizacji. Przez ten czas turecki przemysł nauczył się to robić i teraz jest mocnym kandydatem do modernizacji polskich czołgów. Tymczasem my nie potrafiliśmy robić tego wtedy, nie potrafimy i dzisiaj. A to wszystko wynika z braku strategii dla polskiej zbrojeniówki i braku konsekwencji – programy zbrojeniowe to inwestycje, które często trwają po kilkanaście lat. W Turcji, kraju, gdzie armia ma bardzo dużo do powiedzenia, takie programy są stabilne. W Polsce bardzo rzadko są realizowane do końca, a każdy polityk i co drugi generał chcą na nich odcisnąć własne piętno. To nie może działać. Oczywiście na zbrojeniówce się nie kończy. W ostatnich dniach byliśmy świadkami spektaklu medialnego pt. „Prezes LOT-u odchodzi”. Nie wnikając w szczegóły i nie rozstrzygając, kto ma rację, warto przypomnieć, że o prywatyzacji narodowych linii mówi się od lat. I na mówieniu się kończy.
Naród niewybrany
Kolejnym źródłem naszych frustracji jest roszczeniowość i przekonanie, że Polacy są narodem w jakimś stopniu szczególnym. Zapomnijmy o mesjaszu narodów, o zdradzie we wrześniu ’39, polskim papieżu czy ruchu Solidarności w latach 1980–81. To naprawdę nikogo poza częścią nadwiślańskich tubylców nie interesuje. Coś nam się należy za zasługi dla historii? Bez żartów. Proszę to wytłumaczyć niemieckiemu czy jeszcze lepiej francuskiemu robotnikowi bądź rolnikowi. Jeśli oni mają do wyboru dobrą pensję dla siebie lub dobrą pensję dla Polaka, to trudno się dziwić, że wybiorą siebie. A przekonanie o wyjątkowości przeszkadza po prostu w tym, by zakasać rękawy, wziąć się do roboty i liczyć na siebie.
Rozjechani
To ostatnie do nas trafia, ale w specyficzny sposób: Polska to kraj pięknych domów (prywatnych) i fatalnych dróg (publicznych). Rozdźwięk pomiędzy tym, jak oceniamy sferę prywatną i publiczną, opisuje profesor Janusz Czapiński w piątkowym tekście Miry Suchodolskiej o polskich frustracjach w Magazynie DGP. Ale to rozjechanie również potęguje frustrację. Bo skoro w domu mam dobrze, ciężko pracuję na swój materialny sukces, ale w przedszkolu dziecka czy w urzędzie zderzam się ze ścianą rodem z PRL, to tym bardziej jest to wkurzające. Po prostu rzeczy, które kiedyś nam się wydawały normalne, jak nieuprzejma urzędniczka, teraz już nam się takie nie wydają. I w pewnym sensie znów jesteśmy sami sobie winni – w latach 90. tak się skupiliśmy na osiąganiu sukcesu w sferze prywatnej, że odpuściliśmy sobie publiczną. I teraz ponosimy tego konsekwencje.
Picie gorzkiego piwa
W swoim tekście Suchodolska pokazuje przykład 50-latka, który postawił sobie za duży dom i teraz nie stać go na jego remont. Warto w tym wypadku odwołać się do zdrowego rozsądku. Kto jest winien temu, że temu panu wydawało się, że do dobrego życia będzie potrzebował ponad 200 mkw.? Czy ktoś mu zabronił zbudować dom, który miałby 120 metrów powierzchni? Mówiąc wprost – nawarzyłeś, wypij. Zakładanie, że jeśli raz dostało się awans i podwyżkę, to będzie się to regularnie zdarzać w przyszłości, jest daleko idącą naiwnością, którą niektórzy nazwaliby wprost głupotą. A obwinianie o to systemu czy w ogóle „tego kraju” jest po prostu niepoważne. Liczba miejsc na górze hierarchii pracowników jest ograniczona i nie ma możliwości, by wszyscy na tym szczycie się znaleźli.
Lepiej nie chcieć tyle
Pomijając oczywistą oczywistość, że często dokonujemy złych wyborów, wydaje się, że nam, Polakom, nam, frustratom, żyłoby się znacznie przyjemniej, gdybyśmy z nieco większym realizmem podchodzili do życia. Ot choćby wzięli przykład z naszej ewolucji oczekiwań wobec piłkarzy. Kiedyś każda porażka futbolowa to była klęska na miarę narodowej traumy. W piątek przegraliśmy w eliminacjach do Euro 2016 mecz z Niemcami. I co? I nic. Dla nikogo to nie było zaskoczeniem. Ba, cieszyliśmy się, że fragmentami graliśmy z mistrzami świata jak równy z równym. Można powiedzieć, że ta porażka była planowana. Bo przecież nikt choćby w miarę trzeźwo myślący nie spodziewał się, że zwyciężymy. I dlatego nie było rozczarowania.
I właśnie taki sposób myślenia powinniśmy przełożyć na nasze życie codzienne. Mierzmy swoje zamiary na siły, a wtedy będzie nam się żyło przyjemniej, no i stopień ogólnej frustracji zdecydowanie się zmniejszy.
Czego Państwu i sobie jak najgoręcej i najusilniej życzę.
W piątkowym Magazynie DGP, w pierwszym odcinku cyklu „Wkurzeni.PL”, Mira Suchodolska pisała o niespełnionych aspiracjach. „Świadomość niespełnionych marzeń, zaprzepaszczonych szans i przegranej życiowej noszą w sobie starsi Polacy. Ci, którzy do wolnej Polski wchodzili w rozkwicie kariery zawodowej, z przekonaniem, że od teraz może być już tylko lepiej i lepiej.
Zgagę, ciężką niestrawność, mają także ich dzieci. One wraz z III RP startowały dopiero w dorosłe życie. Handel z polowych łóżek szybko zamieniły na firmowe gabinety, z których nie wychodziły po 14 godzin dziennie, wierząc, że zdołają nadrobić w ten sposób dystans, jaki dzieli ich byt od tego w lepszym, zachodnim świecie. Gorycz porażki, i to już na samym początku rozdania, towarzyszy też młodym. Im rodzice i dziadkowie kładli do głowy, że najważniejsza jest nauka, że od liczby godzin spędzonych nad książką będzie zależał ich dalszy los i dobrobyt. Więc ci wszyscy magistrzy pracujący (jeśli mają szczęście) za najniższą krajową są pełni żalu. A może raczej, po prostu, wkurzeni”.
W piątkowym wydaniu DGP odcinek 2: Nierówności