Wielka Brytania przyjmie w ciągu pięciu lat 20 tys. Syryjczyków. Ale zrobi to po swojemu, poza systemem automatycznego rozdziału pomiędzy kraje członkowskie
Mimo że dla większości imigrantów próbujących się dostać do Unii Europejskiej to nie Wielka Brytania, lecz Niemcy i Szwecja są ziemią obiecaną, to kryzys migracyjny postawił Davida Camerona w bardzo kłopotliwej sytuacji. Brytyjski premier pod presją mediów, opinii publicznej i pozostałych przywódców UE postanowił włączyć się w pomoc dla uchodźców z Bliskiego Wschodu. Jednak ma zarazem świadomość, że zdaniem większości rodaków już teraz w kraju jest za dużo imigrantów, a on sam obiecał tę falę powstrzymać. Na dodatek zarówno przyjmowanie imigrantów, jak i odwracanie się od nich będzie przybliżało wyjście Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej.
Wielka Brytania ma wynegocjowaną klauzulę wyłączającą ją z unijnej polityki azylowej, zatem proponowane przez Komisję Europejską obowiązkowe rozdzielanie uchodźców między kraje członkowskie jej nie obejmuje. Niemniej dla zasady, podobnie jak kraje Europy Środkowej i Wschodniej, od początku była przeciwna temu pomysłowi. Jednak dramatyczne relacje w mediach, w tym w szczególności zdjęcie wyrzuconego przez morze martwego syryjskiego chłopca, które w zeszłym tygodniu obiegło świat, spowodowały, że Cameron nie mógł już dłużej traktować sprawy migrantów jako „problemu niektórych państw europejskich”.
Choć jeszcze na początku zeszłego tygodnia premier mówił, że przyjmowanie coraz większej liczby osób nie jest rozwiązaniem sytuacji, w piątek ogłosił, iż Wielka Brytania udzieli schronienia tysiącom syryjskich uchodźców, a dodatkowo przekaże 100 mln funtów (580 mln zł) pomocy humanitarnej dla tych, którzy przebywają w obozach w Syrii, Turcji, Jordanii i Libanie. Wczoraj występując w Izbie Gmin, sprecyzował, że chodzi o 20 tys. osób do 2020 r. Biorąc pod uwagę, że od początku wojny domowej w Syrii w 2011 r. azyl polityczny w Wielkiej Brytanii dostało 4980 obywateli tego kraju, różnica jest znacząca. Na dodatek to dwa razy więcej, niż wynikało z nieoficjalnych informacji brytyjskich mediów.
– W ten sposób pokażemy światu, że nadal jesteśmy narodem zdolnym do wielkiego współczucia, zawsze broniącym swoich wartości i pomagającym tym, którzy są w potrzebie – mówił brytyjski premier. Nie znaczy to jednak, że Cameron zmienił zdanie w sprawie obowiązkowego rozdziału migrantów. – Wielka Brytania będzie współpracowała z europejskimi partnerami, ale ponieważ nie jesteśmy częścią porozumienia z Schengen o zniesieniu kontroli granicznych ani nie dotyczy nas propozycja rozdziału imigrantów, możemy zastosować własne podejście – dodał. Londyn nie będzie przyjmował tych, którzy już są w Europie – i o których toczy się spór – lecz bezpośrednio z obozów w Syrii bądź w sąsiednich krajach w ramach programu przesiedleń osób narażonych na niebezpieczeństwo (VPR).
– To zapewni im bezpośrednie i bezpieczne dotarcie do Zjednoczonego Królestwa, zamiast ryzykowania niebezpiecznej podróży, która do tej pory pochłonęła tyle istnień – wyjaśnił brytyjski premier. Ten pomysł jest sensowny z kilku powodów. Po pierwsze, schronienie otrzymają faktycznie najbardziej tego potrzebujący – czyli w dużej mierze kobiety i dzieci – a nie najsilniejsi bądź ci, którzy mają pieniądze, aby zapłacić za przerzucenie przez granicę (Niemcy przyjmują tych, którzy zdołali się sami przedostać, czyli najsilniejszych, a zatem potencjalnie najbardziej użytecznych gospodarczo migrantów).
Po drugie, daje to możliwość sprawdzenia uchodźców pod kątem tego, czy nie będą stanowić zagrożenia dla bezpieczeństwa państwa, bo nie jest tajemnicą, że pomiędzy imigrantami swoich sympatyków przerzuca do Europy Państwo Islamskie. Po trzecie zaś, może to być dla Camerona zręczne wybrnięcie z trudnej politycznie sytuacji, co też nie jest bez znaczenia. Z jednej strony pokazuje krytykom w kraju i za granicą, że Wielka Brytania pomaga uchodźcom, i to w sposób znacznie bardziej przemyślany niż reszta Unii, z drugiej – własnych eurosceptycznych wyborców może przekonywać, że jednak nie dał sobie narzucić ustaleń Komisji Europejskiej.
To, że formalnie Bruksela i tak nie mogła Londynowi niczego narzucić w tej sprawie, nie przeszkadzało jednak innym przywódcom wywierać presji na Davida Camerona, podobnej do tej, która kierowana jest w stronę państw Europy Środkowej i Wschodniej. – Solidarność nie jest ulicą jednokierunkową – zwrócił uwagę Cameronowi kilka dni temu kanclerz Austrii Werner Faymann i zasugerował, że jeśli Wielka Brytania w tej sprawie nie ustąpi, nie ma co liczyć na zrozumienie pozostałych państw w swoich staraniach o wynegocjowanie nowych warunków członkostwa.
Cameron chce przed referendum w sprawie pozostania w UE, które odbędzie się najpóźniej w 2017 r., uzyskać jakieś ustępstwa z Brukseli – w szczególności zgodę na ograniczenie dostępu do brytyjskiego rynku pracy dla imigrantów z innych krajów unijnych. Jeśli nie pójdzie na żadne ustępstwa, Niemcy, Francja czy Włochy z pewnością nie zgodzą się nawet na kosmetyczne zmiany w kwestii brytyjskich postulatów. A to z kolei pozbawi go wobec wyborców argumentów na rzecz tego, żeby głosować za pozostaniem w Unii.
Z kolei gdyby w ramach większej solidarności zdecydował się na uczestnictwo w systemie rozdzielania migrantów w wersji Komisji Europejskiej, licząc na ustępstwa w negocjacjach o członkostwie, będzie to odebrane przez wyborców jako kolejny przykład narzucania przez Brukselę swojej woli. Czyli też będzie to argument na rzecz głosowania za wyjściem z Unii. Nie mówiąc już o tym, że zdaniem większości Brytyjczyków imigrantów i tak jest już za dużo, co jest m.in. efektem członkostwa we Wspólnocie. Przyjęcie kolejnych 20 tys. Syryjczyków w ramach unijnej solidarności tylko zwiększy niechęć do UE.
Tymczasem sprawa przyjmowania imigrantów już zaczęła się odbijać na stosunku Brytyjczyków do członkostwa w Unii. Według opublikowanego w sobotę sondażu ośrodka Survation dla „Mail on Sunday” za wyjściem ze Wspólnoty opowiedziało się 51 proc. ankietowanych, za pozostaniem – 49 proc. (wyniki nie uwzględniają niezdecydowanych). Wprawdzie różnica pozostaje w granicach błędu statystycznego, nie zmienia to jednak faktu, że w porównaniu z badaniem z przełomu czerwca i lipca nastąpiła wyraźna zmiana nastrojów (wówczas stosunkiem 54:45 prowadzili zwolennicy zachowania status quo) oraz że po raz pierwszy od listopada 2014 r. przewagę uzyskali eurosceptycy.
Na Wyspy nie będą przyjmowani ci, którzy już sami dotarli do Europy