Nie zostawia się najbliższego człowieka dlatego, że wpadł w kłopoty. Ale powiem tak: gdybym wiedziała, że zabił tych ludzi, nie byłoby mnie w jego życiu. Bo nie byłoby komu pomagać. Ani po co - tłumaczy w rozmowie z Mirą Suchodolską Patrycja Dudała, żona Andrzeja Dudały, którego skazano na 25 lat więzienia za zabicie dwóch osób.
Młoda, śliczna dziewczyna, przed którą całe życie. I facet z miasta, który dostaje 25 lat za dwie głowy. Po jaką cholerę wzięła pani ślub z Adamem Dudałą? Przecież nie musiała pani za niego wychodzić, nie było ciąży.
Jak to nie musiałam? Kochałam go, kocham wciąż tak samo. A przede wszystkim nie miałam i nie mam cienia wątpliwości, że Adam jest niewinny. Dlatego stanęłam u jego boku prawie 15 lat temu. I tak stoję. Będę stała. Nie zostawia się najbliższego człowieka dlatego, że wpadł w kłopoty. Jeśli ma się w sobie choć trochę człowieczeństwa, empatii, honoru to raczej powód, aby tym bardziej być z nim, pomagać. Ale powiem tak: gdybym wiedziała, że zabił tych ludzi, nie byłoby mnie ani tutaj, z panią, ani w ogóle w jego życiu. Bo nie byłoby komu pomagać. Ani po co. Pani zresztą także wie, że mój mąż jest niewinny, zajmowała się pani jego sprawą, napisała artykuł pod wymownym tytułem „Zbrodnia sądowa” (DGP 147/2015). Ja myślę, że także ludzie, którzy skazali Adama za to, czego nie zrobił, mają tego świadomość. Ale sprawy zabrnęły już tak daleko, że przyznanie się do błędu byłoby bardzo bolesne – dla nich, dla wymiaru sprawiedliwości. A taki Dudała to kto? Nikt. Więc niech sobie siedzi.
Jak się zaczęło wasze więzienne love story? Dziewczynki z porządnego domu i nie całkiem grzecznego mężczyzny?
Byłam jeszcze smarkulą, mogłam mieć osiemnaście lat. On jest ode mnie jedenaście lat starszy. Znaliśmy się z widzenia, był kolegą mojej przyjaciółki, ale nie zwracał na mnie, gówniarę, uwagi. Ale kiedyś podszedł do mnie na dyskotece w klubie, zagadał. Przystojny, wysoki, dobrze zbudowany. A przy tym uśmiechnięty, miły, wesoły. Dusza towarzystwa. Taki człowiek plaster, którym opatruje się rany. I tak się zaczęło. Byłam oczarowana. Jeszcze chodziłam wtedy do technikum ekonomicznego, woził mnie do szkoły, przywoził, pilnował, żebym się uczyła. Zakochaliśmy się w sobie, zamieszkaliśmy razem, u mojej mamy. Jak wspominam tamten czas, to myślę, że to była bajka.
Dużo pieniędzy, imprezy...
Nigdy nie byłam typem imprezowiczki. Owszem, wyjścia się zdarzały, ale żyliśmy nad wyraz normalnie. Było dużo pracy w tym jego klubie. Kiedy zaczęliśmy być ze sobą, na bok poszło moje dawne towarzystwo, małolaty. Przestałam się udzielać, dawni znajomi wiedzieli: Patrycji nie ma sensu zapraszać, bo jest ten jej Adam. A gdzie jemu było do małolatów. Jeśli jakieś spotkania, to z jego znajomymi. Wcześnie zaczęłam bardzo dorosłe życie.
Wiedziała pani, że ci jego koledzy to gangsterzy od Pershinga?
Domyślałam się, ale nie znałam szczegółów. W tym klubie przewijało się mnóstwo różnych ludzi. Nie pyta się o takie sprawy, nie zagląda klientom do papierów. Zresztą Adam był na marginesie tego wszystkiego. Prowadził pub, lał piwo. Więc tym większy szok przeżyłam, kiedy go zamknęli.
Jak to było?
Adam dostał wezwanie na komendę. Przyszło pocztą. Zadzwonił, żeby zapytać, o co chodzi, usłyszał, że drobiazg, coś trzeba wyjaśnić. Domyślaliśmy się, że może chodzić o automaty do gry, które stały w klubie. Proszę zauważyć, że po człowieka, który ma być groźnym killerem, zawodowym zabójcą mającym na koncie przynajmniej dwie ofiary, nie wpada oddział antyterrorystów. Nie otaczają domu, nie wyważają drzwi. Tylko pocztą przychodzi kwitek. To był 2001 r., ja miałam 22 lata, Adam – 33. Wziął wezwanie i poszedł. I już nie wrócił. Już nigdy nie zobaczyliśmy się na wolności. Z Warszawy przewieźli go do Białegostoku, pojechałam za nim, bo dowiedziałam się, że sąd będzie decydował o ewentualnych sankcjach. Siedzę na korytarzu sądowym, widzę, jak go, skutego, prowadzą. Miał w oczach przerażenie. „Jestem podejrzany o dwa zabójstwa” – rzucił w przelocie. Jakie zabójstwa? Mój świat stanął na głowie. Płakałam, bo zabrali mojego Adama. I myślałam – co za bzdura, zaraz wszystko się wyjaśni. Wypuszczą go i jeszcze przeproszą.
W ogóle nie brała pani pod uwagę tego, że pani chłopak może być zabójcą?
Przyznam, że takie myśli przychodziły mi do głowy. Ale potem je odganiałam. Nie ten człowiek. Jak się z kimś żyje parę lat, to się go poznaje. Adam nie był kryształowy, miał swoje za uszami, miał niewłaściwych kolegów. Ale był – jest – dobrym człowiekiem. Takim, który się zatrzyma przy potrzebującym, pochyli nad nim. Zero agresji. Co mam pani opowiedzieć? Jak bardzo kochał zwierzęta, jak szalał na punkcie swojego psa? Przecież mnie pani wyśmieje. Albo jak kiedyś jechaliśmy gdzieś samochodem i po drodze zobaczyliśmy wypadek. Starsze małżeństwo wjechało w TIR-a. Wyskoczył, zaczął ratować ludzi... OK, można powiedzieć, że się maskował. Ale nikt nie jest w stanie ukrywać prawdziwego ja przez lata, będąc tak blisko z drugim człowiekiem. Ale moje przekonanie to jedno, liczą się dowody. A te świadczą o niewinności Adama, o tym, że go podle wrobiono.
Ślub wzięliście podczas jego pobytu w areszcie, jeszcze przed wyrokiem. Za to trzy lata po zatrzymaniu Adama.
I sześć lat po zbrodni, o którą został oskarżony. Z akt sprawy dowiedział się dopiero, kogo to niby zabił. Akt oskarżenia nie trzymał się kupy. A ślub, no cóż. Są różne sposoby na to, żeby dać do zrozumienia komuś, że się go kocha, że może na nas liczyć. Zdecydowałam się na ten krok, bo dowiedziałam się, że Adam zamierzał mi się oświadczyć, że szukał pierścionka. To miało się stać tuż przed jego aresztowaniem, na weselu jego siostry. Nie jestem osobą, która potrzebuje białej sukni, wystawnego przyjęcia, podróży poślubnej w ciepłe kraje. To był mój manifest, moje wyznanie. Często przed tym momentem słyszałam od życzliwych mi ludzi: zostaw go, nie rób tego głupstwa, mało to porządnych chłopców na świecie. Ale byłam pewna i zdeterminowana. Wiedziałam dwie rzeczy: Adam jest niewinny, a ja zostanę jego żoną.
Jak wygląda ślub w areszcie?
Wcale nie wygląda. Doprowadzają aresztanta, wpuszczają pannę młodą i świadków. Żadnych gości, żadnej rodziny, moja mama razem z siostrą stały przed aresztem i płakały. Przyszedł urzędnik, wygłosił formułkę, podpisaliśmy. Nie było toastów ani okrzyków sto lat czy gorzko. Przez chwilę mogliśmy być blisko, popatrzeć sobie w oczy. Wszystko. Mieliśmy nadzieję graniczącą z pewnością, że lada dzień sobie te wszystkie chwile jakoś odbijemy. Że wkrótce zapadnie wyrok, oczywiście uniewinniający, wrócimy razem do domu...
I będziecie żyli długo i szczęśliwie. Niestety, w tej bajce happy endu, przynajmniej do tej pory, nie ma.
Pierwsza instancja orzeka: winny. Wyrok: dożywocie. Szok, szok, szok. Ale też nadzieja: w apelacji to upadnie, nie ma siły. Nie skażą niewinnego człowieka. I taka huśtawka, non stop. Do dziś. Zapadł prawomocny wyrok przyklepujący winę Adama. Nie, to niemożliwe. Trzeba prosić o wznowienie sprawy, o kasację, trzeba chłopaka ratować. Chwytamy się każdej szansy. Czasem powietrze wychodzi z nas, jak z przekłutego balonika, kiedy kolejna instytucja, nie czytając nawet akt, co wnioskuję po treści odpowiedzi, oddala nasze prośby. Ale potem rzucamy się walczyć dalej.
Często bywa tak, że kiedy kogoś spotyka nieszczęście, zachoruje, straci pracę, to znajomi się od niego odsuwają. Tak jakby bali się zarazić pechem. Jak było w pani przypadku?
Znajomi nie odwrócili się ode mnie. Część kolegów Adama, na początku, pomagała, także materialnie. Ale potem ich entuzjazm osłabł. Nie mam pretensji. To tyle lat. Mają swoje życie i sprawy. Jak przestali pomagać finansowo, to bywało mi bardzo ciężko, choć nigdy się mężowi do tego nie przyznałam. Zawsze mówiłam, że jest OK, żeby się nie martwił. A zdarzało się, że musiałam brać pożyczki w banku. Wie pani, ile życzą sobie adwokaci? Jeden z nich zawołał 150 tys. za sprawę. Wstałam i bez słowa wyszłam. Utrzymuję się z pracy w klinice stomatologicznej, gdzie jestem asystentką. O adwokatach mogłabym długo opowiadać, bo wielu się ich przewinęło przez tę sprawę. Powiem oględnie, że o kilku mecenasach mam nie najlepsze zdanie. Nie pomogli, choć mogli. Zostawmy ten temat... Człowiekiem nr 1 przez cały czas tego nieszczęścia jest i była moja mama. Ona jest z nami, traktuje go jak syna.
Widziałam jej zdjęcie w celi pani męża, powiesił je sobie nad głową – razem z pani fotografią i podobizną Jana Pawła II. Mówi o niej per mamusia.
Mama od początku go lubiła, choć on się krępował. Było oficjalnie, pan-pani, to zrozumiałe. Więź między nimi zaczęła się rodzić już po tym, jak go zamknęli. Bo od początku sprawy jeździ ze mną na wszystkie widzenia, boi się, żebym nie zasnęła gdzieś po drodze, nie zrobiła sobie krzywdy. I w pewnym momencie, nie potrafię podać daty ani momentu, kiedy to się stało, zaczęła jeździć tyleż dla mnie, co do Adama. Tak się zżyli ze sobą, tak polubili. Mama także wie, że jest niewinny. Że dobry człowiek został skrzywdzony. A razem z nim cierpi jej córka. Sympatia jest obustronna, kiedy mama była w szpitalu, przez kilka widzeń jej nie było. Pytał, kiedy będzie mogła przyjechać. – Stęskniłem się – narzekał. Jeszcze jedną rzecz muszę powiedzieć: nasza rodzina nigdy nie miała do czynienia z policją, sądami, a broń Boże z więzieniami i tymi wszystkimi strasznymi sprawami. Więc ta sprawa z Adamem, z jego skazaniem bardzo nas sponiewierała. Osobiście, życiowo, to jasne. Lecz nie tylko. Złamała w nas to, co stanowiło istotę, ideę naszego życia.
Bardzo górnolotnie zabrzmiało, biorąc pod uwagę, że pani mąż zadawał się z ludźmi, którzy byli gangsterami.
Zgodziłabym się z panią, gdyby istniał paragraf mówiący, że za obracanie się w złym towarzystwie grozi kara ćwierć wieku więzienia. Jednak takiego przepisu nie ma.
Kiedy zapadł ten wyrok, co pani czuła? Co robiła?
To była rozpacz, niedowierzanie, ale także pewność, że jednak za chwilę któryś z kroków prawnych, jakie podejmowaliśmy, da efekt. Nikomu nic nie mówiłam, wstydziłam się. Przekonywałam siebie, że jeszcze miesiąc, rok... Przez pierwsze pięć lat w ogóle nie wychodziłam z domu. Nie spotykałam się ze znajomymi, nie wyjeżdżałam na urlop. Stupor. Tylko praca i Adam. Myśli o nim, spotkania z prawnikami. Dopiero po tych pięciu latach koleżanka mnie przekonała, żebym z nią, jej mężem i malutkim dzieckiem wyjechała na wakacje. To było jak wyjście z czarnego tunelu. Powiedziałam sobie: Patrycja, musisz spróbować żyć jakoś normalniej. Bo wykończysz siebie, a jemu nie pomożesz.
On za kratami, pani na wolności. On myśli: co też moja kobieta teraz robi. Zazdrość o niewiadome zabija wiele związków, nie trzeba więzienia, wystarczy choćby wyjazd do pracy za granicą.
Oj, przerabialiśmy to. To było straszne, nie do wytrzymania dla nas obojga. Wciąż się dopytywał: a co tam, a jak tam, czy zawarłam jakieś nowe znajomości. Tłumaczyłam, że nie, że jest dla mnie najważniejszy i nie jestem zainteresowana nowymi znajomościami. Nie mam czasu ani ochoty na rozrywki. Niby rozumiał, ale na następnym widzeniu znów wałkował te sprawy od nowa. A ja żyłam jak zakonnica w klauzurowym klasztorze. Apogeum przyszło właśnie wtedy, kiedy przyjaciółka zaprosiła mnie na ich rodzinne wakacje, a ja poczułam, że mam wielką ochotę pojechać. Mówię to Adamowi, a on bunt. Jak to? Wakacje, towarzystwo, beze mnie? Musieliśmy poważnie porozmawiać. Powiedziałam mu: albo mi ufasz, albo się rozstańmy. Bo inaczej będziemy się wzajemnie męczyć. Ty zwariujesz, ja oszaleję. I dogadaliśmy się. Zrozumiał. Te lata udowodniły mu, że nie ma powodu do zazdrości. Że jestem przy nim, Kajuszu, jak Kaja. Ciągle przy boku, choć daleko. Nie było miesiąca, żebyśmy się nie widzieli. Nie było tygodnia, abyśmy nie rozmawiali przez telefon. Adam wie, jaki jest dla mnie ważny, najważniejszy. Teraz już nie ma tego tematu. Urlop? Jedź i wypocznij, mówi.
W ilu zakładach karnych już pani odwiedzała męża?
Białystok, Białołęka, Służewiec, Czarne, Sosnowiec, Herby, Częstochowa, Sztum, Wojkowice, Siedlce, teraz Iława... A było tego więcej, nie pamiętam wszystkich. Ja w ogóle zauważyłam, że zapominam wiele rzeczy z tej sprawy Adama. Po prostu wypieram, nie chcę pamiętać. Przykre wspomnienia, może to sposób, żeby zachować zdrowy rozsądek. Kiedyś myślałam, żeby iść do psychologa, fachowca, który pomoże mi poradzić sobie z moim bólem. Ale jestem ambitna. Powiedziałam sobie, że jeśli Adam radzi sobie tam, ze kratami, to ja także dam radę sama. Czekam na widzenia jak inni ludzie na wygraną w lotto.
Jak wygląda dziś pani życie? Taki normalny tydzień albo miesiąc, nie wiem, jak pani odmierza czas.
Podstawowym odcinkiem czasu są dwa tygodnie, bo co tyle mąż ma prawo do widzeń. No, chyba że ma wnioski nagrodowe, wtedy czasem wpada jakieś dodatkowe widzenie. Albo można przedłużyć to normalne, które trwa zgodnie z regulaminem godzinę. Mój dwutygodnik wygląda tak: przez pięć albo czasem sześć dni w tygodniu praca. Jak idę na rano, to mam 12-godzinny dzień pracy. Kiedy wracam, jestem już tak zmęczona, że po powrocie ogarniam się i kładę spać. Jak na popołudnie, to rano sprzątam, robię jakieś zakupy, a potem idę na siłownię. Ćwiczę, żeby się zmęczyć, nie myśleć, wyżyć. Wiem, że Adam, tam, gdzie akurat jest, robi to samo. Ja tu, Adam tam. On zawsze bardzo dbał o siebie, o swoją sprawność fizyczną, zdrowie. Nie palił, nie zażywał narkotyków. Jak go pamiętam, nawet jeszcze z czasów, kiedy się nie znaliśmy dobrze, to zawsze biegł ze sportową torbą na jakiś trening. Wysportowany, pachnący, zadbany. Mnie ostatnio tak naszło, od paru lat. Byłam bardzo żywiołowym dzieckiem i nastolatką, jeździłam na rolkach, pływałam, ale żadnych konkretnych treningów. Dopiero teraz. Lepiej się czuję po takiej sesji, mam więcej energii.
Jest pani piękną kobietą. Smukłą, dobrze umięśnioną, choć nieprzesadnie. Zadbaną. No i te piękne zęby.
Dziękuję. Staram się dbać o siebie. A jeśli o zęby chodzi, to jestem żywą reklamą mojej kliniki, nie może być inaczej. Ale wracając do pytania o moje życie dwutygodniowe. Jak nie jadę do Adama, to czasem spotykam się ze znajomymi. I jeżdżę do przyjaciółki na lekcje angielskiego. Bardzo to doceniam i korzystam, bo wiem, że muszę się rozwijać, pracować nad sobą. Zimą najchętniej zalegam w domu, pod kocykiem, z książką albo przed telewizorem. Kiedy nadchodzi ta sobota, że mogę się spotkać z Adamem, to wsiadam w auto, najczęściej z mamą na siedzeniu pasażera, i jadę. Teraz, kiedy siedzi w Iławie, nie jest to wielki problem, niecałe 300 km. Ja już jestem zaprawiona w bojach samochodowych, wstaję o świcie i ruszam. Najgorzej było, kiedy mąż siedział w Czarnym, 405 km, ale i tak obracałam w jeden dzień. Nie wiem, czemu go tak często przenoszą. Są zakłady lepsze i gorsze, każdy ma regulamin, swoje zwyczaje. Kiedy siedział w Sztumie, było mu ciężko, straszny rygor, ale na szczęście był tam krótko. Ja byłam przerażona, kiedy rzucili go do Piekar Śląskich – tam okna były przesłonięte mlecznymi pleksami, że nie widać było ani kawałka świata. Tylko z natężenia światła można było się zorientować, czy to dzień, czy noc. Jak zwierzęta tam siedzieli. Podobno takie są wymagania UE. Teraz gdzie obecnie przebywa, nie jest najgorzej. Siedzi na oddziale półotwartym. To polega na tym, że cele mają klamki i w ciągu dnia więźniowie mogą z nich wychodzić i poruszać się po wyznaczonym terenie. Nie zapomnę, jak mi o tym opowiadał: wiesz, że mogę nacisnąć klamkę i wyjść sam do świetlicy. Cieszył się jak dziecko. Ostatnie półtora roku to był bardzo ciężki czas dla nas obojga. Bo tyle rzeczy mu obiecano, że będzie mógł wychodzić na przepustki, że zasługuje, ale ciągle okazywało się, że jeszcze nie teraz. Adam zapadł się w sobie.
Proszę mi opowiedzieć, jak wygląda takie widzenie w kryminale? Ale tak po kolei.
Trzeba się stawić w biurze i wypełnić formularz: zgłoszenie na widzenie, każde ma swój numer. Potem jest czekanie. Jeśli jest ciepło, czeka się przed budynkiem, zimą w poczekalni. Ja zawsze staram się przyjeżdżać jak najwcześniej, żeby nie czekać zbyt długo. Strażnicy więzienni wyczytują przez megafony numery, wtedy się idzie do głównego wejścia. Trzeba się poddać kontroli, jedna bramka, druga, dostaje się kluczyk do szafki, w której należy zostawić wszystkie rzeczy poza chusteczkami i pieniędzmi. Czasem nawet trzeba zdjąć zegarek, myślę, że boją się tej najnowszej elektroniki: zegarek z telefonem itp. Jak już wszystko sprawdzą, spiszą z dowodu, to cała grupa odwiedzających idzie pod salę widzeń. I znów wyczytują: numer, do takiego i takiego. Wchodzimy, mamy wyznaczony stolik. Adam ma wyznaczone miejsce: musi siedzieć twarzą do strażników. Możemy się przywitać, przytulić, ale jak już usiądzie, to nie wolno mu wstawać. No i rozmawiamy. Nigdy nam jeszcze nie zabrakło tematu. Czasem, jak sprawa jest w toku, to rozmawiamy głównie o niej. Na początku nie było innych wątków, tylko kto co powiedział, co z tego wynika, co dalej robić. Jak jest moment zawieszenia, mówimy o nas. Jak jemu, jak mnie, co u rodziny. Kiedy Adam ma doła, pocieszam go. Jak ja mam depresję, on stara się mnie wyrwać z czarnej dziury, mówi do mnie: bierz teraz ty energię ode mnie. A dookoła tłum ludzi. Hałas. Biegają dzieci. Wszyscy mają swoje sprawy. Trzeba się starać, żeby się skoncentrować. Jest okienko kantyny, gdzie można odwiedzającym kupić poczęstunek albo zamówić paczkę. Zostanie zafoliowana, potem dokładnie zbadana i dostarczona do celi.
A co jeśli mężowi w trakcie widzenia zachce się siku?
Nie ma takiej możliwości, musi trzymać. Bo wc dla skazanych znajduje się za kratą, musieliby go tam doprowadzić, a te wszystkie obostrzenia sprawiłyby, że czas na widzenie by się skończył. Odwiedzający mają dostęp do toalet. Adam nie. Na szczęście jeszcze się nie zdarzyła sytuacja, żeby musiał pobiec na stronę.
Nie chcieliby mieć państwo dzieci? Nie wpadliście podczas narzeczeństwa, potem, wiem, było ciężko myśleć o tym. Ale jeśli pani się zdecydowała trwać przy Adamie Dudale, to pewnie myśleliście o tym. Są przecież tzw. miękkie widzenia.
Myśmy takich widzeń nie mieli. Ale mniejsza o to. Jeśli chodzi o dzieci, to rozmawialiśmy z Adamem na ten temat. Ja chcę, on chce. Ale w jaki sposób? Na szczęście nie jestem kobietą, która ma silnie rozwinięty instynkt macierzyński, bo nie wiem, co by się stało. Jakoś udało mi się zamrozić te marzenia, zakopać głęboko w sobie. Choć one wychodzą... Więc siłownia, ćwiczenia. Wiem, że zegar biologiczny cyka. Mam już 36 lat. Wszystkie moje przyjaciółki, nawet te, które deklarowały, że nie mają zamiaru mieć dzieci, są już mamami. A ja nie. Nie żałuję, że nie poczęliśmy dziecka przed aresztowaniem Adama, nie wyobrażam sobie, że mogłabym chodzić w ciąży bez niego, że nie zawiózłby mnie na porodówkę, nie zmieniał pieluszek. Nie wyobrażam sobie sytuacji, że jeździłabym na widzenia, mając przy boku płaczące dziecko. Które znałoby tatusia tylko z sytuacji więziennej. Ale niedawno moja perspektywa się zmieniła. Bo jestem w wieku, w jakim jestem. I może się okazać, że już nigdy nie będziemy mieć dziecka. Zwłaszcza że mam problemy kobiece, leczę się i zajście w ciążę to nie jest tak pstryk palcami. Adam starał się ostatnio o przerwę w karze, właśnie po to, żeby jak opatrzność da, postarać się o dziecko. Sąd się przychylił do tej prośby, ale prokurator się odwołał i z apelacji przyszła odpowiedź odmowna. Ja wciąż się pocieszam, że jedna ze znanych aktorek urodziła syna w 43. roku życia. Więc mam jeszcze trochę czasu. Ale ile, nie wiem. Nie chciałabym, żeby nasze dziecko miało starą mamę, żeby się wstydziło, kiedy będę przychodziła po nie do przedszkola albo do szkoły.
Może się zdarzyć tak, że dziecka nie będzie. Proszę powiedzieć mi, na co pani liczy? Na co liczycie razem z mężem?
Na cud? Chyba tylko na to możemy liczyć. Prawne drogi pozamykały się przed nami, jedna za drugą. Żeby wnosić kolejny wniosek o wznowienie postępowania, trzeba by mieć nowe dowody. A ile można ich zdobyć? Są jeszcze świadkowie, będziemy pisać, ale bez dobrej woli ludzi, którzy się faktycznie pochylą nad sprawą, nic z tego nie będzie. Nie mam pojęcia, w jaki sposób sprawić, aby luminarze nauk prawnych zechcieli przeczytać akta. Coraz mniej jest w nas siły, tej pary, która każe walczyć, dowodzić swoich racji. Zostaje prośba do prezydenta o ułaskawienie. Jednak pod warunkiem, że nie będzie to oznaczało przyznania się do winy, bo tego Adam nie zrobi. A jeśli nie? Może przynajmniej wypuszczą go na przepustkę, może wypuszczą warunkowo. Ja nie wiem, jak ci ludzie, którzy skazali Adama, mogą żyć. Wstawać rano, całować swoje dzieci i wnuki. Pić kawę.
Ten pani wybór. Że będzie z Adamem na dobre i na złe. Żałuje pani?
Jestem pogubiona, rozżalona i ogromnie zawiedziona naszym nieudolnym wymiarem sprawiedliwości. Ale nie, nigdy nie żałowałam. I nie żałuję. Mam wciąż nadzieję.

Ten ślub w więzieniu to był mój manifest, moje wyznanie. Często przed tym momentem słyszałam od życzliwych mi ludzi: zostaw go, nie rób tego głupstwa. Ale byłam pewna i zdeterminowana. Wiedziałam dwie rzeczy: Adam jest niewinny, a ja zostanę jego żoną