Gdy traci się z własnej winy imperium i przez 200 lat przegrywa wojny, skutecznym sposobem na przetrwanie jest znalezienie ukrytego sensu w poniesionych klęskach.
Krew jego dawne bohatery, a imię jego czterdzieści i cztery” – oznajmił na Twitterze, z okazji zaprzysiężenia prezydenta Andrzeja Dudy, Jacek Kurski.
Tym samym pokazał nową twarz: już nie politycznego cynika, lecz mistycznego romantyka. Do tego Kurski odważnie stanął w szranki z Mickiewiczem i dodał własną liczbę magiczną, pisząc: „Prezydentura wraca w godne ręce dokładnie 1944 dni po śmierci Lecha Kaczyńskiego”. 1944 to rok, w którym wybuchło Powstanie Warszawskie, ale też został zainstalowany w Polsce stalinowski rząd tymczasowy.
Mistyczne odczucia Andrzej Duda wzbudził nie tylko u byłego europosła. Gdy pokonał Bronisława Komorowskiego, na łamach tygodnika „wSieci” Jan Pietrzak ogłosił: „Nowy prezydent ma objąć urząd 6 sierpnia, czyli w rocznicę wymarszu Pierwszej Kompanii Kadrowej z Oleandrów w 1914 r. To nie może być przypadek, zwłaszcza że Andrzej Duda to krakus! A wybrany został 24 maja, w święto Zesłania Ducha Świętego!”.
Fala mistycyzmu, jaka ogarnęła zwycięski obóz polityczny, jest zrozumiała. Kiedy prezes PiS wyznaczył Dudę na kandydata do najwyższego urzędu w państwie, mało kto wiedział, kim jest młody prawnik. Za to powszechnie mylono go z szefem Solidarności Piotrem Dudą. Dwa miesiące przed pierwszą turą wyborów żaden znany politolog nie przewidywał możliwości przegranej Komorowskiego. Nawet Kaczyński i Duda sprawiali wrażenie, iż podzielają to zdanie. Ale na koniec zamiast kolejnej klęski PiS doczekał się własnego prezydenta. I jak tu nie wierzyć w cuda?
Trudna przeszłość Polski pokazuje, że warto wierzyć, i to z całych sił. Bo gdy nie potrafi się zbudować silnego i sprawnie działającego państwa, pozostają mesjanistyczne uniesienia. Wprawdzie nie zapewniają wzrostu PKB ani też nie poprawią jakości państwowej administracji, lecz bywają skutecznym orężem politycznym. A w trudnych czasach wręcz zadziwiająco skutecznym.
Na paryskim bruku
„Polska oferuje światu cywilizowanemu, przez jednoczenie religii z wolnością, zbawienną latarnię morską pośród powszechnej burzy, pośród mroków politycznych i będzie mogła w ten sposób ocalić cywilizację” – ogłosił na początku 1831 r. Józef Hoene-Wroński w manifeście skierowanym do cara Mikołaja I.
W Paryżu, gdzie przebywał polski matematyk, nieliczni uznawali go za geniusza i proroka (matematykiem był genialnym), a większość za skończonego wariata. Założona przez niego Unia Antynominalna miała zapobiec rewolucji w Europie, a przy okazji zakończyć konflikt polsko-rosyjski. Z planów tych niewiele wyszło, bo trwająca w Polsce rebelia zakończyła się spektakularną klęską. Powstanie listopadowe ostatecznie też przekreśliło nadzieje na odbudowę niepodległej Polski. Zaś car Mikołaj I nie zamierzał okazywać buntownikom wielkoduszności.
Ratując się przed zsyłką w głąb Syberii, elita polityczna i kulturalna pokonanego kraju zbiegła na emigrację. W stolicy Francji na zagubionych przybyszy czekał Hoene-Wroński ze swoim mesjanistycznym przesłaniem.
Nie było ono niczym odkrywczym. Żydzi za naród wybrany przez Boga uznawali się od trzech tysięcy lat. Anglicy, po kolonizacji świata, uwierzyli w misję niesienia „brzemienia białego człowieka”, oferującego dzikusom cywilizację i chrześcijaństwo. Polacy mieli trudniej. Swoje imperium najpierw doprowadzili do stanu totalnej anarchii, potem roztrwonili. Brakowało też wielkich osiągnieć naukowych, kulturalnych czy finansowych. Powodów do narodowej dumy, zrozumiałych dla innych nacji, nie znajdowano więc wiele. Talentem do ponoszenia najpiękniejszych w dziejach klęsk nie dawało się szczycić zbyt długo. W takim kontekście twierdzenie Wrońskiego, że naród może być jak Chrystus i swoim cierpieniem zbawiać inne nacje, należy uznać za godne geniusza. Wokół takiej koncepcji można budować bowiem ideę dziejowego posłannictwa, a przede wszystkim tego, że polskie klęski mają swój głęboki sens. I co więcej, są dla całego świata zbawienne. A skoro można było budować, więc budowano.
Co krok to prorok
„Krzyż ma długie, na całą Europę ramiona, / Z trzech wyschłych ludów, jak z trzech twardych drzew ukuty. / – Już wleką; już mój Naród na tronie pokuty” – kolejne frazy opisu ukrzyżowania Polski spływały na papier. Adam Mickiewicz w natchnieniu tworzył widzenie księdza Piotra. Była wiosna roku 1832 r. i wkrótce jego dramat „Dziady” miał się stać twórczą inspiracją dla całej Wielkiej Emigracji. A niedługo potem fundamentem naszej kultury.
Naród pozbawiony państwa szukał nadziei, znajdując ją w bezimiennym wodzu z przyszłości ukrytym pod liczbą 44. W czasach niewoli, gdy ponosi się jedynie sromotne porażki, łatwiej się z nimi pogodzić, gdy przegrywający czują moralną wyższość nad triumfatorami. Bo przecież reprezentują to, co dobre i szlachetne – jak Chrystus. Mickiewiczowska wizja, stanowiąca rozwinięcie idei Hoene-Wrońskiego, szybko zadomowiła się w twórczości innych polskich poetów. Ich utwory kształtowały umysły nie tylko im współczesnych, lecz też kolejnych pokoleń.
Wśród emigrantów pojawił się nawet chętny do roli mesjasza. Przybyły z kraju Andrzej Towiański zaraz po pojawieniu się w Paryżu w lipcu 1841 r. odwiedził Adama Mickiewicza. Nieznajomy dobrze wiedział, że żona wieszcza przebywała w szpitalu dla obłąkanych w Vanves. Poprosił o jej sprowadzenie, bo „zna potęgę ducha objawioną przez Pana”, więc ją uleczy. Następnego dnia panią Mickiewicz postawiono przed gościem z Polski. „Towiański zbliżył się do niej, wziął ją za ręce, szepnął parę słów” – zapisał w pamiętniku syn poety. „Celina padła na kolana, a wstawszy, zaczęła ściskać męża i dzieci” – zapamiętał Władysław Mickiewicz.
Po uleczeniu żony przybysz dosłownie opętał autora „Dziadów”. Co nie było trudne, bo Adam Mickiewicz i bez pojawienia się samozwańczego proroka popadał w coraz większy mistycyzm. Zarażając nim innych. Przekonywali się o tym studenci College de France, gdzie Mickiewicz prowadził wykłady. W ich trakcie udawało mu się wprawiać słuchaczy w trans religijny. Jak opisuje Paweł Smolikowski w eseju „Stosunek Adama Mickiewicza do X.X. zmartwychwstańców”, poeta informował studentów, iż ogłosi im „prawdy objawione”, pytając, czy je uznają. „Uznajemy, uznajemy” – odpowiadali chórem. „Podczas tego niektóre kobiety płakały przytłumionym głosem. Jedna młoda Francuzka, siedząc blisko katedry, powstała, a złożywszy ręce jak do modlitwy i trzymając je na wysokości głowy, stała zwrócona do profesora” – odnotował Smolikowski. Na koniec zaś wszyscy obiecywali, że pójdą za swoim mistrzem „choćby na ukrzyżowanie”.
W rękach Towiańskiego natchniony wieszcz stał się użytecznym narzędziem politycznym. Wspólnie stworzyli Koło Sprawy Bożej, przy okazji skutecznie skłócając i tak poróżnione środowiska emigracyjne. Towiańskiego w końcu zaczęto podejrzewać o bycie carskim agentem. Tym bardziej że francuski rząd nagle nakazał mu opuszczenie terytorium kraju – prorok wyjechał do Szwajcarii. W sierpniu 1844 r. udało się mu namówić Mickiewicza nawet do udziału w sporządzeniu memorandum wysłanego carowi Mikołajowi I. Nawoływało ono do pojednania Polaków i Rosjan w imię chrześcijańskiej miłości bliźniego.
Takiego stosunku do okupanta nie podzielało jednak wielu towiańczyków, w tym Juliusz Słowacki. Mistyczny ruch zaczął obumierać. Nieco pomogli w tym Francuzi, wyrzucając autora „Dziadów” z College de France za szerzenie fermentu religijnego oraz uwielbienia dla Napoleona Bonaparte. W końcu Mickiewicz zaczął dostrzegać, jak fatalny wpływ wywierał na niego Towiański. W czym wydatnie pomógł nowy spowiednik, ks. Wincenty Kraiński. Józef Hube odnotował w dzienniku pod datą 27 listopada 1846 r.: „Mickiewicz mocno żałuje swego mesjanizmu, że gdyby mógł, to by go spalił”.
Zachwycony taką przemianą, mający duże wpływy w Watykanie zakon zmartwychwstańców, wystarał się nawet, by wieszcza przyjął na audiencji Pius IX. Licząc, iż Mickiewicz publicznie odetnie się od herezji. Z kolei poeta pragnął błogosławieństwa papieża dla pomysłu stworzenia polskich legionów. Niestety, wieszcz nie uznawał niczyjego autorytetu poza własnym. Stąd odbyta pod koniec marca 1848 r. audiencja zakończyła się skandalem. Mickiewicz przemawiał przez godzinę podniesionym głosem, nie zważając na upomnienia obecnych. „A w końcu chwyciwszy Papieża za rękę, wstrząsnął nią gwałtownie i zawrzasnął: »Wiedz, że Duch Boży jest dzisiaj w bluzach paryskiego ludu!«” – wspominał obecny na audiencji ksiądz Aleksander Jełowicki. Twierdzenia, że francuscy rewolucjoniści, którzy znów opanowali Paryż, są natchnieni przez Boga, Pius IX nie zdzierżył. Poeta nie dostał poparcia Watykanu, a papież nie otrzymał oficjalnego wyrzeczenia się przez Mickiewicza mesjanizmu. Co na dłuższą metę okazało się całkiem pozytywnym dla Polski rozwiązaniem.
Pod znakiem krzyża
Z kolejnych planów Mickiewicza nic nie wyszło. W końcu przywiedziony ideą sformowania polskiej armii trafił aż do Konstantynopola, gdzie zmarł w listopadzie 1855 r. Ale jego odejście nie przyniosło końca mesjanizmowi.
W spokojniejszych czasach słabł on i znikał w ukryciu, by odżyć z nową siłą, gdy zaczynał dąć wiatr historii. Nim wybuchło powstanie styczniowe, mistyczne uniesienie ogarnęło szerokie kręgi mieszkańców Królestwa Polskiego. Co ciekawe, splotły się one z myślą o pojednaniu dwóch „narodów wybranych”. Do organizacji konspiracyjnych przyłączało się wielu zasymilowanych Żydów czy też, jak ich określano, Polaków wyznania mojżeszowego. Przychodzili oni na katolickie msze i nosili na piersiach drewniane krzyże z koroną cierniową. Symbolizujące męczeństwo Polski.
Bohaterem mistycznego zbratania polsko-żydowskiego został syn żydowskiego kupca Michał Landy. Uczestniczył on w demonstracyjnym pojednaniu obu nacji 8 kwietnia 1861 r. podczas pogrzebu na Powązkach zesłańca Ksawerego Stobnickiego. Potem warszawiacy poszli pomodlić się pod Zamkiem Królewskim, przed figurą Matki Boskiej. Gdy uformowała się procesja, tłum próbowali rozproszyć rosyjscy żołnierze. Padły strzały i trafiony kulą zakonnik, który niósł krzyż, upadł. Wówczas symbol męczeństwa Chrystusa podniósł z ziemi Landy i zaczął dalej prowadzić procesję. Wkrótce sam padł od rosyjskiej kuli. Tłum odbił go z rąk żołnierzy i zaniósł do szpitala św. Rocha. Tam młodzieniec zmarł. Przez następne dni w wielu kościołach odprawiano nabożeństwa żałobne za jego duszę, zapraszając do udziału delegacje z gmin żydowskich. Szczytowy okres bratania się obu nacji nastąpił podczas walk powstańczych. Wspólna ofiara nie przyniosła jednak wymarzonej wolności i pojednanie szybko dobiegło końca. Zastąpiła je wzajemna nieufność, która pod koniec stulecia przerodziła się w otwartą wrogość.
Klęska powstania przyniosła także falę niechęci wobec mesjanistycznych idei. Celowali w tym ugodowcy i konserwatyści, demonstracyjnie odcinający się od romantycznych wieszczy. Jednak gdy w lipcu 1890 r. w katedrze wawelskiej celebrowano pogrzeb sprowadzonych do ojczyzny prochów Adama Mickiewicza, na uroczystość przybyły ogromne tłumy. „To król na ducha bezkrólewiu, wódz na myśli bezdrożu, hetman na górnych szlakach, kędy sama tylko prawda zwycięża” – mówił o zmarłym odprawiający mszę ksiądz Władysław Chotkowski.
W katedrze zjawili się przedstawiciele wszystkich dawnych ziem Rzeczypospolitej Obojga Narodów, których wydelegowały lokalne społeczności. Ta chwila musiała mieć w sobie potężny ładunek emocjonalny. Ale irracjonalność nie zawsze bywa pozbawiona sensu. Pod koniec XIX w. Polacy nie mieli żadnych podstaw natury legalistyczno-prawnej, żeby domagać się odtworzenia Rzeczypospolitej. Po kongresie wiedeńskim prawowitym królem Polski był przedstawiciel dynastii Romanowów. Również wylansowana przez księcia Adama Czartoryskiego idea samostanowienia narodów, choć przyjęła się w Europie, de facto niczego nie zmieniała. Skupiająca wiele nacji Rzeczpospolita nie przystawała do definicji państwa narodowego. W tej sytuacji idea jej odtworzenia, ponieważ swoim męczeństwem zbawiała inne narody i ma nadal ważną misję dziejową do spełnienia, pozostawał jedyną, którą dawało się szermować na forum międzynarodowym. Nawet jeśli prawie żaden polityk nie traktował jej poważnie.
Spadkobierca romantyków
Wiara w posłannictwo miała powodować, że Polacy mogą „być don Kiszotem narodów, gotowym dla cudzej sprawy, źle rozpatrzonej, swoje narażać zdrowie”. Takie ostrzeżenia zawarł w 1901 r. hrabia Wojciech Dzieduszycki w książce „Mesjanizm polski a prawda dziejów”. Poglądy przywódcy krakowskich konserwatystów podzielało wielu rodaków. Jak podkreślali, mistyczne uniesienia ściągały na naród nowe klęski.
Ale w tym sporze racjonalistów z romantykami najzabawniejsze było to, że ci pierwsi, będąc w opozycji do Mickiewicza, za patrona obrali sobie Zygmunta Krasińskiego. Trzeci z wieszczów narodowych za życia był konserwatystą niezłomnie przywiązanym do Kościoła katolickiego. Do tego jeszcze w „Nie-Boskiej komedii” ostrzegał przed apokaliptyczną groźbą lewicowej rewolucji. Jednak Krasińskiego z Mickiewiczem łączyła rzecz kluczowa. W polski mesjanizm wierzyli równie mocno. Rzeczpospolitą, niewinnie cierpiącą, a jednocześnie niosącą zbawienie światu, opisywał Krasiński z wielkim zaangażowaniem w „Przedświcie” czy „Trzech psalmach”. Chcąc nie chcąc, wielbiący go konserwatyści, przesiąkali tymi samymi ideami co postępowo-lewicowi miłośnicy poematów Mistrza Adama.
Na szczęście wszystkich pogodził Juliusz Słowacki za sprawą swojego najbardziej gorącego wielbiciela – Józefa Piłsudskiego. Ziuk twórczość poety znał niemal w całości na pamięć i uwielbiał recytować. Mesjanizm Słowackiego był szczególnie uduchowiony, do tego jeszcze wieszcz stał się wielbicielem herezji gnostycznej, odrzucając chrześcijańską wizję Boga. Piłsudski do Stwórcy odwoływał się rzadko i nikt nie potrafił określić, na ile był religijnym człowiekiem. Natomiast przekonanie o powierzonej mu misji dziejowej nieustannie pchało go do działania. „Na nas spada odpowiedzialność za to, że kwestia polska jest umarłą, nie tylko w Europie, ale i w Rosji, i w samej Polsce. Zmartwychwstać może ona tylko ofiarami, krwią, a nie wymigiwaniem się” – grzmiał w październiku 1904 r. na posiedzeniu Centralnego Komitetu Robotniczego PPS, gdy dostrzegł, że partyjni towarzysze nie palą się do podjęcia walki z zaborcą.
Nikt inny nie potrafił tak łączyć romantycznych uniesień z zimnym pragmatyzmem jak Piłsudski. Dzięki temu okazywał się niezwykle skutecznym politykiem, który potrafił wyzyskać szanse, jakie przyniosła w 1914 r. wojna powszechna – o którą notabene modlił się Mickiewicz w „Litanii pielgrzymskiej”. Marszałek mimo to nadal wyżej cenił autora „Króla-Ducha”. Gdy w 1926 r. po zamachu majowym przejął władzę, jednym z pierwszych poleceń, jakie wydał, był nakaz sprowadzenia prochów Słowackiego do ojczyzny. W czerwcu 1927 r. przewiózł je z Francji do Gdyni torpedowiec „Mazur”. Potem rzeczny statek o wiele mówiącej nazwie „Mickiewicz” popłynął z trumną w górę Wisły aż do Warszawy. Tam na Zamku Królewskim prochy wieszcza powitał prezydent Ignacy Mościcki. W dalszą drogę trumna wyruszyła specjalnym pociągiem. Piłsudski oczekiwał Słowackiego na Wawelu. Gdy kondukt żałobny zbliżał się do zamku dawnych królów Polski, padał ulewny deszcz. Niezważający na to Marszałek wygłosił na wawelskim dziedzińcu z pamięci jedno ze swoim najznakomitszych przemówień. Zakończył je słowami: „W imieniu Rządu Rzeczypospolitej polecam Panom odnieść trumnę Juliusza Słowackiego do krypty królewskiej, by królom był równy”.
Nieustanna groźba zmartwychwstania
„Należy odróżnić te mesjanistyczne rojenia (ma na myśli tezę Mickiewicza, że polska jest Chrystusem narodów) od prób poszukiwania sensu krzywd i cierpień własnego narodu w świetle męki Chrystusa. Wezwanie, ażeby cierpienia, których nie da się uniknąć, starać się przyjmować na wzór ukrzyżowanego Chrystusa, jest, rzecz jasna, ideą najściślej ewangeliczną – i niewątpliwie było dla wielu Polaków źródłem siły i nadziei w szczególnie trudnych momentach naszej ojczystej historii” – zapisał ojciec Jacek Salij w eseju „Złe i dobre strony polskiego mesjanizmu”.
Wybuch II wojny światowej przyniósł Polakom nieuniknione cierpienie aż w nadmiarze. Poczynając od klęski w kampanii wrześniowej, bestialskie ludobójstwo dokonane na obywatelach II RP przez okupantów niemieckiego i sowieckiego, aż po niewyobrażalną rzeź, w jaką zamieniło się Powstanie Warszawskie. Koniec wojny także nie oznaczał wytchnienia dla tych, którzy przeżyli. Wprawdzie narzucony Polsce przez Związek Radziecki komunistyczny reżim z czasem złagodniał, ale marzenia o pełnej niepodległości groziły wkroczeniem wojsk Układu Warszawskiego. Tymczasem polski mesjanizm zawsze stawiał ją jako cel ostateczny, do tego łącząc nierozerwalnie z religijnymi uniesieniami.
Dlatego komuniści nienawidzili go podwójnie, acz pozostawali trochę bezradni. Nie potrafili bowiem wyciąć z narodowej pamięci najwybitniejszych poetów. Starano się więc przedstawiać w edukacji szkolnej ich mistycyzm jako ledwie mały epizod, zupełnie nic nieznaczący. Ale wystarczyło, by Kazimierz Dejmek wystawił w Teatrze Narodowym inscenizację „Dziadów”, a ustrój zachwiał się w posadach. Na spektaklu, który oglądał drugi po Gomułce człowiek w państwie – Zenon Kliszko, gdy w finałowej scenie Konrad (grany przez Gustawa Holoubka) wyszedł w kajdanach, widownia oszalała. Brawami wymuszono aż 11-krotne podniesienie kurtyny. Kliszko natychmiast o wszystkim doniósł szefowi. „Pod adresem przedstawienia skierowano zarzuty o jego antyrosyjskość i antyradzieckość oraz o religianctwo” – wspominał Dejmek.
Władysław Gomułka nakazał zagrać jeszcze kilka spektakli, a następnie zdjąć sztukę z afiszy. Gdy wieść rozeszła się po Warszawie, przed kolejnym spektaklem tłum obległ Teatr Narodowy i przypuścił szturm. „Powstrzymywano go, jak się dało, mimo to masę ludzi wdarło się bez biletów, tak że na wszystkich piętrach aż czarno było pod ścianami. Literaci, profesorowie, urzędnicy, księża, moc szpiegów” – wspominał reżyser Zbigniew Raszewski.
Potem za Mickiewiczem w marcu 1968 r. ujęli się studenci. Gdy protesty stłumiono, władza ludowa tępiła lub wyszydzała mesjanizm z podwójnym zaangażowaniem. Minęło dziesięć lat i w Watykanie na papieża wybrano Karola Wojtyłę. Znów komuniści byli bezradni wobec wiersza Słowackiego „Słowiański papież”, który to lud potraktował jako spełanijące się proroctwo. A frazy poematu charakteryzujące słowiańskiego papieża brzmiały dla rządzących bardzo złowieszczo. „Ten przed mieczami tak nie uciecze / Jako ten Włoch, / On śmiało, jak Bóg, pójdzie na miecze; / Świat mu to proch!” – anonsował wieszcz.
„W ciągu jednej nocy Karol Wojtyła stał się legendarnym wysłannikiem Opatrzności, za miesiąc pojawi się tutaj, w Warszawie i już dzisiaj trzydzieści milionów ludzi ma cudowną pewność, że przybycie tego człowieka odmieni ich los” – zanotował w dzienniku wiosną 1979 r. pisarz Kazimierz Brandys. A potem, choć niewiele miał wspólnego z Kościołem, wybrał się na powitalną mszę w Warszawie. „To nie jest wybuch uczuć religijnych. To manifestacja patriotyczna, powstanie narodowe bez wystrzału. Przyjechał podnieść nas z błota” – notował ogólne wrażenia. Rok później Lech Wałęsa podczas strajku w Stoczni Gdańskiej imienia Lenina ostentacyjnie paradował ze znaczkiem Matki Boskiej w klapie marynarki, a często też z różańcem na szyi. „Podczas strajku codzienne publiczne modły, spowiedzi i komunie oraz niedzielne msze święte stanowiły potwierdzenie i umocnienie w wierze” – zapamiętał Andrzej Drzycimski.
Tamten mistycyzm i mesjanizm niewiele się różnił od zachowania Polaków w dobie powstań narodowych. „Zdumiewające, że ogromną popularność wśród strajkujących robotników zdobył masowo powielany – na ich życzenie – tekst »Pieśni konfederatów« Słowackiego! Tekst sprzed 150 lat! »Nigdy z królami nie będziem w aliansach; / Nigdy przed mocą nie ugniem szyi; / Bo u Chrystusa my na ordynansach: / Słudzy Maryji«” – opisuje w książce: „Jan Paweł II i krach komunizmu” Jan Kochańczyk.
Solidarnościowy bunt zakończyło wprowadzenie stanu wojennego. Ale nowa klęska stanowiła jedynie preludium zwycięstwa. Komunizm upadł i niepodległa, demokratyczna Polska dołączyła do krajów Zachodu w zaskakująco szybkim tempie. Dla polskiego mesjanizmu w zlaicyzowanym świecie brakowało jednak miejsca. Przytłaczająca większość elity politycznej i intelektualnej III RP uwierzyła, iż tak już będzie zawsze. Aż prezydent Lech Kaczyński 10 kwietnia 2010 r. poleciał na uroczystości do Katynia. Po katastrofie prezydenckiego samolotu duża część społeczeństwa zareagowała dokładnie tak, jak reagowali nasi przodkowie w momentach śmiertelnego zagrożenia. Rządzące elity i kluczowe media zlekceważyły lub wyszydzały mistyczne uniesienie. Poważnie potraktowało je jedynie PiS. Czyja na koniec wygrana – widać dziś aż za dobrze. Polskiemu mesjanizmowi można zarzucić więc wiele, ale nie to, że nie ma przed sobą przyszłości.
Naród pozbawiony państwa szukał nadziei, znajdując ją w bezimiennym wodzu z przyszłości ukrytym pod liczbą 44. Wśród emigrantów pojawił się nawet chętny do roli mesjasza. Przybyły z kraju Andrzej Towiański