Czy naprawdę da się żyć bez pieniędzy w świecie, w którym wszystko jest na sprzedaż?
W rodzinie krąży taka historia: kiedy moja ciotka jechała z dolnośląskiego Dzierżoniowa do Wrocławia odbierać nagrodę za sukcesy w nauczaniu, na gwałt potrzebowała eleganckiej garsonki. Z nauczycielskiej pensji łatwo się ubrać nie było, więc pożyczyła piękny kostium z szafy babci. Oddała odprasowany i wyczyszczony, ale babcia i tak zorientowała się, że ubranie było ruszane. Kilka dni później spakowane w szary papier trafiło do ciotki. „Żeby mi sąsiedzi nie mówili, że jesteśmy dziadówy i musisz od matki ubrania pożyczać” – miała skomentować.
W czasach, kiedy nie było niczego, babcia wymian nie akceptowała. W wojennym pokoleniu posiadanie było oznaką statusu, sposobem na budowanie prestiżu. Dziś, kiedy wszystko jest na wyciągnięcie ręki, przybywa tych, dla których samo posiadanie jest zbyt drogie lub po prostu bezsensowne. Niezbędne natomiast jest poruszanie się, noszenie, używanie, jedzenie.
Alternatywna waluta
Klara Kopcińska dużo czasu spędza przy maszynie do szycia. Kilka godzin swojej pracy udało jej się niedawno wymienić na masaż. Wszystko dzięki grupie, którą trzy lata temu założyła na Facebooku. „Wymień się w Warszawie – rzeczy, usługi, informacje” ma dziś już prawie 10 tys. członków.
– Każdy z nas ma mnóstwo zbędnych rzeczy, które dla innych okazują się szalenie przydatne. Lepiej je oddać lub wymienić na inne, niż wyrzucać – uważa założycielka grupy. Wtórny obrót przedmiotami to jednak dopiero początek. W grupie można wymieniać także drobne przysługi i wiedzę. – Niektórzy biorą za to pieniądze, inni po prostu oczekują wymiany – mówi. Ten mechanizm sprawdził się choćby w przypadku jej syna, który korepetycje z matematyki wymienił na pomoc przy remoncie mieszkania.
Dla Kopcińskiej wymiana w grupie to z jednej strony sposób na oszczędność. Z drugiej, sprzeciw wobec systemu, który każe nam posiadać coraz więcej. – Uważam, że w mieście dokonuje się na nas ekonomiczna przemoc, wymuszana jest na nas ogromna liczba wydatków. Interesuje mnie wszystko, co w jakiś sposób omija system – przyznaje.
I takich osób, i działań jest coraz więcej. W miastach w siłę rosną kooperatywy spożywcze, giełdy wymiany, społecznościowe inicjatywy transportowe. Coraz bardziej popularne są także serwisy oferujące wymianę usług czy przedmiotów. Na jednym z większych, Wymiennik.org, można dostać paprotki, ubrania, meble, a także usługę malowania obrazu czy nauki angielskiego. Inaczej niż na Facebooku, relacji nie kształtuje już tylko umowa między użytkownikami, ale regulamin serwisu. Każda usługa lub towar są płatne. Walutą nie są jednak złotówki, ale alterki. Nie da się ich wymienić na wypłacalne z bankomatu środki ani też zamienić na nie prawdziwych pieniędzy. Konto w alterkach można sobie zasilić, oddając społeczności portalu czas lub usługi. W ten sposób założyciele gwarantują równość wymiany. Jeśli ktoś będzie korzystał z usług oferowanych przez innych, ale nie dorzuci niczego od siebie, po prostu nie będzie mógł już więcej korzystać z pomocy społeczności. Kredyt zaufania wynosi 400 alterków. Dla przykładu – za książkę trzeba zapłacić 10. Za wypożyczenie roweru transportowego – 20 alterków za dobę. Za aparat fotograficzny – 150 alterków.
– Wiele z tych rzeczy traktowanych jest wciąż jak hipsterskie zabawy. Tymczasem jeśli zdejmiemy tę etykietkę, okaże się, że to działania, które z jednej strony pozwalają zaoszczędzić, a z drugiej budują społeczność – ocenia Kopcińska.
Moda na współdzielenie ma szansę rozwinąć się przede wszystkim w większych ośrodkach. Alternatyw dla wymiany gotówkowej poszukują bowiem osoby raczej dobrze wykształcone, z wysokim kapitałem społecznym. Ich intencje dla wielu firm stały się jednak dochodową niszą biznesową.
Biznes do podziału
W ciągu ostatnich pięciu lat jak grzyby po deszczu zaczęły wyrastać serwisy internetowe, na których można zrzucić się z kimś na usługę. To koncepcja sharing economy. Termin trudno zgrabnie przetłumaczyć na polski, niektórzy posługują się hasłem „ekonomia współdzielenia”. Nie jest jednak już tak altruistyczna jak choćby popularny couchsurfing, gdzie gościa po prostu przyjmuje się pod swój dach, nie pobierając od niego zapłaty. Wiąże się ona z zapewnieniem, że jeśli dajemy coś od siebie, mamy pełne prawo zażądać czegoś w zamian.
Strony przekuwające ideę sharing economy w setki tysięcy użytkowników to jednak paradoksalnie najlepszy dowód, że w dzisiejszym świecie naprawdę nie ma nic za darmo. Na koncepcji współdzielenia oparte są dwa z pięciu najbardziej wartościowych start-upów na świecie. Pierwszy z nich, Airbnb, umożliwia współdzielenie mieszkania. Drugi, Uber – samochodów.
Współdzielenie za pośrednictwem platform internetowych budzi jednocześnie wiele kontrowersji w zderzeniu z tradycyjną gospodarką, której może zagrozić. Tak jest choćby z rynkiem usług turystycznych.
Zuzanna Grabarczyk wymyśliła, że będzie pożyczać mieszkanie w stolicy podwójnie: wynajmuje mieszkanie od starszej kobiety, by następnie podnająć je zagranicznym turystom. Jeszcze studiuje, a w czasie roku akademickiego dorabia na recepcji w centrum edukacyjnym dla dzieci. W wakacje ma jednak przerwę. Wynajmowane mieszkanie zaczyna pochłaniać skromne oszczędności. – Zdecydowaliśmy z moimi współlokatorami, że w tym roku postaramy się wynająć je na Airbnb. Podpatrzyliśmy to, kiedy sami próbowaliśmy znaleźć tanie miejsce do spania w Paryżu. Okazało się, że hostele kosztują niewyobrażalne dla nas pieniądze. Na Airbnb trafiliśmy okazję za połowę standardowej ceny. Właściciel mieszkania, które wynajęliśmy, przyznał nam, że w ten sposób zbiera na horrendalnie wysoki czynsz. Tylko dzięki temu było go stać na utrzymanie dwóch pokoi z kuchnią. Przyznał, że lubi tak mieszkać i nie chciałby przeprowadzać się do dużo mniejszego lokalu – wyjaśnia studentka. Grabarczyk i dwoje jej współlokatorów przeszczepili paryski pomysł do Warszawy. Płacą za trzypokojowe mieszkanie w śródmieściu 2,8 tys. zł. Wynajem dla użytkowników Airbnb wycenili na 250 zł za dobę. Jeśli w miesiącu uda im się sprzedać 12 nocy, zarobią na czynsz. – Właścicielce jest wszystko jedno, kto tam przebywa. Interesuje ją tylko, żeby pierwszego dostać pieniądze, więc także dla niej to dobry układ – zapewnia.
Sezonowi lokatorzy płacą Zuzannie, używając serwisu transakcyjnego, a wyprowadzając się, po prostu wrzucają klucz do skrzynki. – To nasz debiut, a i tak sprzedaliśmy na całe wakacje połowę tego, co założyliśmy. Byli u nas już Belgowie, Słowacy, za chwilę przekazuję klucze Rumunom – mówi dziewczyna. W czasie, kiedy do mieszkania wprowadzają się goście, ona i jej współlokatorzy muszą się wynieść. – Nie ma problemu, bo jesteśmy w tym czasie na wakacjach. Jeśli ktoś akurat jest w Warszawie, przeprowadza się na jakiś czas do innych znajomych – wyjaśnia.
Zuzanna przewiduje, że mieszkanie będą wynajmować także na pojedyncze noce już w roku akademickim. – 250 zł do budżetu mieszkania to kwota większa niż każde z nas jest w stanie zarobić w dobę – liczy. Od każdej transakcji Airbnb ściąga dla siebie opłatę.
Wszystko jest w porządku, kiedy mieszkanie faktycznie bywa wynajmowane, gdy właściciel sam wyjeżdża na wakacje. Przykład Wielkiej Brytanii pokazuje jednak, że elektroniczne sposoby na wynajem mogą zagrozić lokalnemu rynkowi turystycznemu. Mieszkań w Airbnb jest już więcej niż tych zrzeszonych w brytyjskim Bed and Breakfast Association. Amerykańskie San Francisco i Nowy Jork przymierzają się do wprowadzenia przepisów, które ograniczałyby liczbę dni, na którą można w miesiącu wynająć lokal. Ci, którzy ją przekroczą, mieliby podlegać zwyczajnym przepisom regulującym branżę turystyczną. W Polsce takich pomysłów na razie nie ma.
Jak to rozliczyć
Rozwijająca się także na polskim rynku sieć umożliwiająca wspólną podróż samochodem zaniepokoiła natomiast niedawno posła Zbigniewa Chmielowca (PiS), który w interpelacji do ministra finansów zwrócił uwagę, że nasze prawo zupełnie nie nadąża za zmianami społecznymi i gospodarczym modelem start-upów umożliwiających współdzielenie. „BlaBlaCar jest tak bardzo popularny w Polsce, że kursy na niektóre kierunki ogłaszane są na platformie co kilka minut. W tej sytuacji firma staje się istotną konkurencją dla PKP i innych państwowych przewoźników, co będzie miało znaczący wpływ na kondycję finansową tych spółek” – napisał.
Jego obawa może być uzasadniona. Olga pożycza miejsca w swoim samochodzie, bo woli prowadzić, niż jeździć koleją czy autobusem. Nie musi dopasowywać się do rozkładu i przemieszcza się dokładnie z punktu do punktu. Dla oszczędności zabiera pasażerów z BlaBlaCar. Internetowa platforma pozwala kierowcy znaleźć pasażerów, z którymi podzieli się kosztami podróży, a pasażerom znaleźć transport poza oficjalnymi środkami komunikacji. Z Wrocławia do Poznania kierowcy zwyczajowo biorą około 20 zł od osoby. Między Krakowem a Warszawą – 35 zł. Między Gdańskiem a Szczytnem – 25 zł. Ceny są mniej więcej wyrównane, bo serwis sam wylicza przewidywane zużycie paliwa. Jeśli Oldze uda się złapać trzech pasażerów, benzyna prawie jej się zwraca. Przygody ma w gratisie. – Jak pierwszy raz jechałam jako kierowczyni, odkryłam na miejscu, że będę wieźć trzy dziewczyny, z którymi kiedyś byłam na obozie harcerskim, z jedną z nich nawet w namiocie – ekscytuje się.
Zofia internetowy autostop raczej łapie. Ostatnio jechała z Rytra (stacja kolejowa przed Piwniczną-Zdrojem) do stolicy. Kierowca wziął od niej 50 zł. – To połowa tego, co musiałabym zapłacić za pociąg. Nie mówiąc już o czasie, który potrzebowałabym na przejazd koleją – mówi.
„Nowe technologie i związane z nimi formy prowadzenia biznesu dają wiele możliwości rozwoju i są dobrą alternatywą dla osób chcących prowadzić swoją własną działalność lub dorobić do domowego budżetu. Jednak brak uregulowań prawnych, zwłaszcza podatkowych, prowadzi do społecznej niesprawiedliwości i nadużyć. Zasadne wydaje się przeanalizowanie polskiego prawa pod kątem jego adekwatności do zmian społeczno-ekonomicznych, jakie aktualnie zachodzą w Polsce. Należy zastanowić się, jak ułatwić rozwój firm opartych na ekonomii współdzielenia przy jednoczesnym zadbaniu o to, by nie zniszczyły one istniejących już firm i by Skarb Państwa nie tracił należnych mu pieniędzy na korzyść zagranicznych akcjonariuszy” – martwił się w interpelacji poseł.
Ministerstwo Finansów wątpliwości posła na razie jednak nie rozwiał. Resort odpowiedział jedynie, że użytkownicy BlaBlaCar nie muszą płacić podatków, dopóki kursy przynoszą im jedynie zwrot za benzynę. Według interpretacji MF podatki należą się państwu od dochodów. Zrzutka na paliwo nim nie jest.
Na polskim rynku nikt jeszcze nie liczył równowartości wymienianych usług. Ze skalą globalną zmierzyła się firma doradcza PwC. Eksperci wyliczyli, że w 2013 r. sektor usług wynajmu opartych na sharing economy był na całym świecie wart 15 mld dol. Dla porównania wynajem tradycyjny to 240 mld. Eksperci szacują jednak, że do 2025 r. rynek współdzielenia nieruchomości rozrośnie się do 335 mld dol., przy podobnej wartości zwyczajnego wynajmu. Największy wzrost (63 proc. wartości z 2013 r.) PwC prognozuje dla usług związanych ze społecznościowymi kredytami i crowdfundingiem – internetową zrzutką na określony przez pomysłodawcę cel. W polskim internecie to między innymi serwis PolakPotrafi.pl. Serwisy typu Airbnb mają urosnąć o 31 proc., a takie, które umożliwiają współdzielenie samochodu – o 23 proc.
Wszystko wskazuje więc, że jakieś rozwiązania prawne trzeba będzie znaleźć. Takie próby są już podejmowane na świecie. W Kalifornii na przykład odbyła się niedawno duża kampania przeciwko firmie Uber, która działa na zasadzie podobnej do BlaBlaCar, ale na krótszych dystansach. Szybko okazało się, że tanie przejazdy dezorganizują lokalny rynek taksówkarski, a władze stanu podjęły z firmą walkę w sądzie. Nad tym, jak uregulować działanie firmy, zastanawia się teraz Unia Europejska.
Jak jednak pokazuje analiza PwC, do koncepcji współdzielenia należy się przyzwyczajać. Na razie bowiem nic nie wskazuje na to, byśmy w przewidywalnej perspektywie znów byli beneficjentami szybkiego wzrostu gospodarczego, który pozwala po prostu wszystko kupić. A jeśli nawet, przecież może być i tak, że kupować wcale nie musimy.