Jakby to był jakiś Arab z Tunezji albo Syrii, to w mediach by mówili, że terrorysta. A że to był koleś z Trójmiasta, który równo rok temu rozjeżdżał ludzi na Monciaku, to mówią wariat – opowiada Adam Ubertowski, psycholog biznesu, pisarz i najbardziej poszkodowana ofiara tamtego ataku.
Magdalena i Maksymilian Rigamonti w Dzienniku Gazecie Prawnej / Dziennik Gazeta Prawna
RIGAMONTI RAZY 2
Co to za facet?
Ten, który nas rozjeżdżał?
Pytam, bo pierwsza rocznica zaraz.
Jakby to był jakiś Arab z Tunezji albo Syrii, to w mediach by mówili, że to atak terrorystyczny, że skrupulatnie planowany, że z premedytacją, a tak to tylko wariat wjechał w ludzi. Niepoczytalny, oderwany od rzeczywistości. 33 lata. Ego wielkie. Narcyz. Podobno kilka lat temu napisał scenariusz filmu, kupił bilet i poleciał do Hollywood. Nawet jakby miał listy polecające od Wajdy i Skolimowskiego, to i tak pewnie by to niewiele pomogło. I wrócił. Wsiadł w samochód. Jechał z Gdyni, po drodze kogoś potrącił, nikt go nie zatrzymał. Wjechał na Monciak i taranował ludzi. Policji nie było, straży miejskiej nie było, nikogo nie było, tylko bawiący się ludzie w sobotni letni wieczór. Zatrzymał się na mnie, na moich nogach. Ważyłem 115 kg. Jakby wjechał na jakieś chucherko, toby zabił. Nikt nie poniósł odpowiedzialności, wszystko jest OK. I teraz niech się pani rozejrzy. Siedzimy na Monciaku, pełno ludzi, wakacje, zero policji, zero barierek, choć to deptak, znowu wariat może wjechać, a może nawet jakiś terrorysta. Tu są tysiące ludzi w jednym miejscu. I żadnych przeszkód, proszę bardzo, można wjeżdżać i rozgniatać ludzi. Rok temu widziałem, jakie to proste.
W rocznicę nikt się nie odważy.
Może chociaż w rocznicę służby będą bardziej pilnować Monciaka. W ekonomii jest takie pojęcie „czarny łabędź”, używa się go w stosunku do zjawisk nieprzewidywalnych. To, co się stało w zeszłym roku, było pewnie takim czarnym łabędziem, ale coś czuję, że gdyby to się powtórzyło, dla służb pilnujących porządku to by był znowu czarny łabędź. Albo może lepiej, żeby media nic nie mówiły na ten temat. Zauważyła pani, że ostatnio nic nie słychać o podłożonych bombach w szkołach, o żadnych alarmach bombowych. Z prostego powodu – nawet jeśli coś takiego się dzieje, to media nie są informowane. I dzieciaki zapomniały, że jest awaryjna opcja niepisania sprawdzianu: telefon na policję i tekst „w szkole jest bomba”.
Sam pan mówi o pierwszej rocznicy tego, co tu, na Bohaterów Monte Cassino, się wydarzyło.
Spotykamy się pierwszy raz, w najbliższą niedzielę, 19 lipca. Nie, nie wszyscy, których rozjechał. Tylko nasza piątka. Ci, co siedzieli przy jednym stoliku. Nie znam tych, których rozjeżdżał przy molo, ani tych, którzy go zatrzymali, wyciągnęli z samochodu i bili. Jakby dłużej bili, toby zabili.
Magda, dziewczyna Adama:
Przyjdzie też moja córka. Już dorosła. Kiedy on w nas wjeżdżał, poszła na chwilę po zapiekanki.
Adam: Będzie też jeden kumpel, który się wtedy spóźnił. Przyszedł, jak już byłem rozjechany, jak już nogi były zmiażdżone. Ten koleś na mnie się zatrzymał, ja byłem ostatni na jego drodze. O tam, przy tej ławce. Tam siedział kwiaciarz Benek, co go wywaliło i odleciał na kilka metrów. My obok, tam na rogu. Gdyby nie ławka, to może i nogi miałbym całe. Eee tam, ławka, gdyby tu przy wejściu na Monciak były jakieś barierki albo policja pilnowała, toby wariat nie wjechał w ludzi. Zobacz, jest niedziela rano, po dziesiątej i tłumy. A wiesz, co tu się dzieje w sobotę wieczorem? Człowiek na człowieku. Knajpy pełne, tysiące ludzi. Przecież Sopot, Monciak to jest wakacyjna stolica Polski. Tu jest najciaśniej, a wtedy, w sobotę, nie było nikogo, żadnej policji, żadnej straży. Tylko ochroniarze z knajp. Gdyby nie oni, to ten zabójca by zginął. Schowali go do knajpy. Tłum w furii, we wściekliźnie takiej, w chęci zemsty jest straszny, nieobliczalny. Tylko proszę mnie nie pytać, czy ja mam chęć zemsty, czy nienawidzę tego wariata, czy czuję żal do niego, bo nie czuję, nie mam żadnych pretensji. Nie wiedział, co robi i tyle. Pretensję to ja mam do władz. Ulica Bohaterów Monte Cassino jest monitorowana, zakaz ruchu tu jest, a on jechał czerwonym samochodem z góry na dół, do mola, potem wracał, i nikt, żadne służby nie reagowały. Wiem, że w naszej grupie są ludzie, którzy zastanawiają się, czy nie oskarżyć mojego miasta. Zresztą nie tylko ja się zastanawiam. Siedzimy tu już ponad pół godziny i co, widziała pani jakiś patrol policji? Jeżdżę po innych miastach i widzę, że myśli się o bezpieczeństwie. Byłem niedawno w Katowicach, tam jest ulica Mariacka, deptak taki. I z dwóch stron są wysuwane z chodnika automatyczne słupki, które chowają się tylko wtedy, kiedy jakieś zaopatrzenie do knajp wjeżdża. Można? Można. A tu, na Monciak, każdy może wjechać i wcale się nie zdziwię, jak tu przez przypadek ktoś zaraz wjedzie. Wie pani, kiedy leżałem w szpitalu, prezydent Sopotu przyszedł do mnie, przybił piątkę. Miłe to było, nie powiem, tylko co z tego, jak myślałem, że po tym, co się stało, po Monciaku będzie chodził przynajmniej jakiś policyjny patrol albo radiowóz tu w uliczce z boku stanie, albo chociaż ze dwóch policyjnych tajniaków. Tu, przy tej knajpie, stoi taki dwumetrowy ochroniarz i zawsze jest bezpiecznie.
Traumy żadnej pan nie ma, nie boi się pan tu przychodzić?
Ja nie mam. Zresztą mieszkam tu obok. Śmieję się, że zmarnowałem życie, bo powinienem być szefem mafii, taką mam psyche twardą. Ale Jacek, który ma stopę rozwaloną i pięta mu się od roku nie goi, paprze się – ma. Nie był tu jeszcze. Mówi, że mu się wszystko przypomina. W niedzielę ma przyjść, poświętować. Zobaczymy, czy się odważy.
Magda: Ja się boję. Przechodzić przez ulicę się boję, mam strach, że ktoś nie wyhamuje i wjedzie we mnie.
Adam: Śmiejemy się, że obchodzimy pierwsze urodziny. Śmieszne, że ludzie się pod tę rocznicę podpinają. Już o kilku słyszałem, którzy mi zakładali opaskę uciskową. Z nami siedział wtedy mój kumpel, Miro, lekarz, i jakiemuś facetowi kazał, żeby mi opaskę założył, i tamten założył. Ale ostatnio byłem na siłowni (muszę ćwiczyć) i jeden chłopak mówi: „Biegłem z innym kumplem za tym zabójcą i ten kumpel, który jest strażakiem, założył ci opaskę, życie ci uratował”. Czyli już dwie opaski miałem założone. A ilu się przyznaje i chwali, że wyciągało tego faceta z auta i go lało. Ze stu albo i więcej.
Pan był najciężej ranny.
Dziwne, że nikt nie zginął. Facet wjeżdżał w tłum samochodem, rozjeżdżał, walił, przyciskał, ludzie uciekali, panika. Jak na filmach. W nas jak walnął, to każdy w inną stronę poleciał.
Magda: Ja na środek Monciaka. Przeleciałam jakoś.
Adam: Jeden kumpel walnął w ścianę budynku. Koleżanka aktorka koziołkowała do tyłu. Przyszła do nas tuż po spektaklu, jeszcze z doczepionymi włosami, z jakimś kokiem grubym, i ten kok uratował jej życie, bo jak koziołkowała, to waliła głową, a w zasadzie kokiem, o bruk, i tylko złamała rękę. Mirowi nic się nie stało, Jacek, to już mówiłem, że do tej pory ma problem z piętą. Ja, to niech pani zobaczy na te nogi. Jesienią będzie kolejna operacja.
Która?
Dziesiąta. Liczę tylko te duże, kiedy coś dodają, rozciągają. Lubię narkozę. Trzy miesiące w szpitalu. Lubię ten moment. I dobrze to znoszę. Przez pierwsze miesiące to nawet jak mi zmieniali opatrunek, byłem pod narkozą. Inaczej bym nie wytrzymał z bólu. Ta noga na skórze wisiała. Przecież mnie to już pochowali. Z tej nogi lewej wypłynęło ponad dwa litry krwi, z prawej z pół. Nerki przestały działać.
Magda: Ale kazał mi karty płatniczej szukać, bo gdzieś wypadła. I ja z tą swoją złamaną nogą szukałam. Wtedy jeszcze nie czułam, że mam złamaną.
Adam: Lekarka, która mnie przyjmowała do szpitala, dr Gołąbek, mówi, że się zachowywałem jak kapitan jakiejś jednostki, jakby wojna była. Rządziłem, wydawałem rozkazy.
Magda: Krzyczał: „Apap dajcie!”. Apap na taki ból?! Morfinę dostał.
Adam: Przypomniał mi się pavulon. Balem się, że mnie zwiotczą i będę „skórą”. Przypomniało mi się, żeby nie ufać pielęgniarzom, tylko strażakom, bo według badań strażacy mają ponad 90-procentowe poparcie w narodzie. Jeszcze na Monciaku kazałem się odsunąć sanitariuszowi, zawołałem strażaka, zdjąłem zegarek, pokazuję na Magdę i mówię do faceta: „Proszę oddać to tamtej blondynce”. „Czemu ja?” – pyta strażak. „Bo pan jest strażak” – mówię. Spodenki mi rozerwali, kasa się wysypała, wołam córkę Magdy i pytam: „Ile tu jest pieniędzy?”. Ona, że 300 zł, a ja tu: szukaj w spodenkach, bo musi być jeszcze 106 zł. Nie wiem, skąd ja to wiedziałem, normalnie nie liczę tak pieniędzy. A potem dwa tygodnie mnie trzymali w śpiączce, nogę chcieli ciąć. Od razu zapytali, czy wyrażam zgodę na amputację.
Magda: Mnie powiedzieli, że amputują.
Adam: A mnie podobno zapytali o zgodę i podobno powiedziałem: „Nie!”. Nie pamiętam. Gdyby nie komora hiperbaryczna, to pewnie by ucięli. Gdyby to się wydarzyło w innym miejscu, trafiłbym do innego szpitala, w którym nie ma takiej komory, to teraz pewnie byłbym bez nogi.
Magda: Pamiętam, jak ta noga wyglądała. Wszystko pourywane, dziura, wystająca kość.
Adam: Jak taka rozerżnięta na pół ryba, z wyrwanym już kręgosłupem. Ale stopa była ciepła i dlatego nie ucięli. Ta druga noga to było też bardzo ciężkie złamanie, wieloodłamowe, na granicy niewiary, że się kiedyś zrośnie. Lekarze się dziwili, kiedy dobrze się zrastała. Zresztą trafiłem na niezłych lekarzy. Z humorem niezłym. Wchodzi jeden i mówi: „Jakbyśmy ucięli, to już by pan miał protezę i by pan chodził, a tak to leżenie, kaleka”.
Mówią, że nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z takim przypadkiem, eksperymentowali na panu.
Za każdym razem to jest eksperyment. Dlatego oni uciekają od odpowiedzi na pytania: ile to potrwa, kiedy wyzdrowieje. Pamiętam, jak lekarze zastanawiali się, którą metodę leczenia wybrać – czy aparat Ilizarowa, taką maszynerię wyciągającą, wydłużającą nogę ze śrubami w kości, podkręcaniem, bólem, czy wstawiać tytan, czy może taką, dzięki której kość się jakoś tam rozbudowuje. Ta druga mi się spodobała. Ordynator dał mi artykuły na jej temat i okazało się, że ten doktor ze świata, który ją opracował, na razie 19 osób leczył. Jezu, myślę, z punktu widzenia nauk społecznych, którymi ja się zajmuję, te 19 osób to jest żadna próba. W mojej działce badania robi się na tysiącach, wtedy są wiarygodne. No, ale co jak się nie ma 20 cm kości w nodze, to nie ma co marudzić, że ludzie w różnym wieku, że różnych płci. Jedno tylko zauważyłem, że ci, co nie palili papierosów, mieli lepsze wyniki. Na szczęście nie paliłem. Więc wwiercili mi się w kość, coś wyciągali, coś dodawali, robili z tego taką plastelinę, formowali i dokładali tam, gdzie brakowało. I się udało.
Nie wiem, czy pan nie oszukuje z tym swoim dobrym samopoczuciem.
Byłem w szpitalu z chłopakiem, który stracił rękę i nogę, pół płuca mu urwało, bo go kontenerowy dźwig wciągnął w porcie, a po pół roku już w miarę normalnie funkcjonuje. Bez ręki, bez nogi. Ja bez ręki sobie nie wyobrażam. Pamięta pani, jak David Beckham miał złamaną nogę, kość strzałkową chyba, i po sześciu tygodniach już grał na mundialu. Wasilewski z kolei miał prawie urwaną nogę i po roku już grał. To wszystko w głowie siedzi. Nogi też, też siedzą w głowie. Moje też. Okazuje się, że to działa. Ja tego niby uczę na różnych szkoleniach, mówię o jedności duszy i ciała, nawet mam taki slajdzik, ale jak się doświadczy czegoś ekstremalnego związanego ze zdrowiem, to... Wie pani, jak człowiek wierzy, że wyzdrowieje, to szanse na wyzdrowienie rosną.
Niech pan to powie wszystkim chorym na raka.
Co mnie pani tak kontruje?! Każdy lekarz powie, że pacjent dobrze nastawiony, z nadzieją, niepoddający się ma większe szanse na wyzdrowienie. Siła psyche jest niewyobrażalna. Ten, kto wstaje rano i musi się godzinę modlić o to, żeby mieć siłę do walki z chorobą, jest pogrzebany. Ciało też ma pewnie znaczenie. Tydzień przed tym wypadkiem byłem na ośmiodniowym obozie kickboxingowym w Chmielnie. Trzy treningi dziennie robiłem razem z 20-letnimi chłopakami. Biegałem po lasach, ćwiczyłem. Byłem dotleniony i kiedy potem mówiłem o tym lekarzom, to twierdzili, że może dzięki temu przeżyłem. Jesienią będą przeszczepiać wiązadła w kolanie.
Skąd?
No skąd? Z trupa. Tak się robi. Teraz muszę wzmacniać udo, chodzę, przysiady, lekkie ćwiczenia na siłowni. Cały mięsień muszę odbudować. Proszę spojrzeć, przecież tu w udzie prawie nic nie ma. Teraz dopiero widzę, jak chodzenie jest skomplikowane. Ludzie chodzą i w ogóle o tym nie myślą. No, niech pani zobaczy, po prostu idą. Dopiero gdy się coś takiego trafi, jak mnie się przytrafiło, to się docenia. No, ale dobra, nie będę już tych górnolotnych zdań wygłaszał. Może zimą będę mógł chodzić bez kul. Samochodem już jeżdżę, ale nie w dalekie trasy, bo się boję, że noga mi się zablokuje i wjadę w ludzi.
Może dlatego tak z panem dobrze, że się pan wypisał?
O książce pani mówi? Może coś w tym jest. Mam kilka książek na koncie, i beletrystykę, i naukową literaturę. Ale wie pani, od roku moje życie kręci się wokół skutków tego wypadku. „Sopocki rajd” napisałem po to, by opowiedzieć, jak takie ekstremalne wydarzenie wpływa na życie ludzi, co się zmienia, jakie wyciągają wnioski, jeśli je w ogóle wyciągają. Teraz wiem, że większość ludzi jednak żyje bezmyślnie, z dnia na dzień, bez zastanawiania się, bez szanowania tego, co ma. Jak leżałem w tym szpitalu, to myślę sobie: „Jezu, życie mi tak jakoś przeleciało, w takim pędzie, gonitwie jakiejś”.
Niech pan nie przesadza, słyszałam, że jest pan uważany za jednego z lepszych w Polsce wykładowców na studiach MBA oraz couchów.
Jeden chłopak się mnie zapytał, czy ja chcę wejść po tym wypadku w stare tory, wrócić do tamtego życia. 170 dni szkoleniowych? Nie chcę, nie da się. Dwa szkolenia w tygodniu – to maks, a nie dwa tygodnie z rzędu. Łapiesz się, że jesteś Pstrowskim, który dwa razy kilofem walnął, pobił jakiś rekord i umarł. Inny kumpel mówi mi: „Ty, Adam, wiesz, jak niewiele wakacji nam zostało do końca życia”. Mamy wbite w głowy, że praca jest sensem życia, że bez pracy nie można żyć. Otóż można.
Przecież pan zaczął wykładać pół roku po wypadku.
Miejska legenda trochę. Na wózku jeszcze byłem na szkoleniu, ale żeby sobie przypomnieć, jak to jest. Siedziałem i mówiłem. Kiedyś skakałem, mówiłem i pisałem. Teraz bym nie wniósł kartonu z materiałami, bo co z kulami zrobię. Ta praca to pasja, ale nie przesadzam. Nie muszę mieć więcej, niż mam. Nikt nie musi. Nie rozumiem milionerów, którzy cały czas pracują po 12 godzin dziennie. Ja teraz wolę na plaży poleżeć, poćwiczyć, popisać, w knajpie posiedzieć, w niebo popatrzeć. Ale jak patrzę na niektórych ludzi, to myślę sobie, że chyba potrzebują jakiegoś stuknięcia, walnięcia jakiegoś. Kiedyś z moim kumplem Tomkiem, z którym często pracujemy, gadaliśmy, a co by było, jakbyśmy mieli wypadek. Przecież byłby koniec życia, koniec kariery. A okazuje się, że nie, że nie ma żadnego końca, że się da.
Pan zaraz będzie jakimś mówcą motywacyjnym mówiącym światu: „Ludzie, obudźcie się!”.
Jak się usłyszy walnięcie wieka trumny, to można tak światu mówić. Przez taką akcję, jak ta na Monciaku, to się coś traci, ale i się zyskuje.
Co pan stracił?
Na wakacje nie pojechaliśmy, z dwadzieścia dni plażowych straciłem, ileś zleceń, robót różnych, rok niby w plecy, ale ten rok, sorry za górnolotność, to też moje życie. Śmieje się pani z tego plażowania, ale ja to naprawdę bardzo lubię. Teraz jak na ten rok patrzę, to myślę, że to jest tylko noga. Przecież piłkarzem nie jestem. Gdybym stracił rękę, to byłby dramat.