Dobrze, że nadeszło lato, bo to znaczy, że na dobre skończyła się wiosna — a wiosna jest dla mnie najtrudniejszą emocjonalnie porą roku. Głównie ze względu na bez, który wówczas się pojawia.
Występuje w postaci ciężkich kiści, pachnie upojnie, fajnie się go dotyka i w ogóle sprawia wrażenie absolutnej obfitości, zupełnie jakby projektant bzu nie przejmował się klimatem, za nic miał ograniczenia materiałowe i chciał sprawić na gościach wrażenie złotego przepychu. W bzie chce się gmerać, wąchać go, miziać; na punkcie bzu się bzikuje, bzem chciałoby się ubzdryngolić. Ale jego podaż jest okrutnie ograniczona w czasie. Kwitnie może tydzień, czasem jeszcze krócej. Pyk! — i nie ma, wystarczy jakaś burza czy wiatr. Nigdy się nie zdąży go wytargać i wymiziać, nigdy się nie uda nim nawąchać, zawsze zostaje człowiek z pustką w sercu, nieodmiennie tragicznie niedobziony.
Poprzez problemy, które generuje, jest bez dla niektórych, na przykład dla mnie, użytecznym ćwiczeniem filozoficznym – pozwala się zmierzyć z problemem przemijania w skali mikro. Oto jest rzecz (bez), którą chcemy zatrzymać, chwytać jej naręcza, napychać wazony i upstrzyć nią balkon, a której nie dajemy rady nawet porządnie powąchać, bo odchodzi, zanim przyszła. Co z tym zrobić, jak się do tego psychicznie nastawić?
Jest jeden niezawodny sposób: przestać go chcieć. Stracić zainteresowanie, odciąć się, na ten bez się nabzdyczyć. Krótkość i płochość bzu, jego chwilowość i okazjonalność, to wpadanie na chwilę, wybuchowa natura jego egzystencji, jej nagła i krótka erupcja może oczywiście się przyczyniać do wzrostu bziej wartości (bez jest bezcenny, bo nie jest bezterminowy), ale powoduje też w człowieku reakcję obronną. Zupełnie jak lis Ezopa, który nie może doskoczyć do winogron, więc wypina się na nie, twierdząc, że na pewno są kwaśne, można uznać, że bez nie jest wcale taki fajny. Nazywa się ta reakcja fachowo resentymentem i ja stosuję ją od dwóch lat z okładem. Zaprzestałam dziwacznych podchodów pod posesje z krzakami bzu, nie pogwizduję dla niepoznaki, dryfując pod płoty, nad którymi bez się przechyla, po to by nagłym ruchem zerwać jedną czy dwie gałązki i truchtem się oddalić. Mam bez jeszcze nie gdzieś, ale już trochę gdzie indziej. Niech sobie będzie śmietankowobiały czy nawet ciężkofioletowy, nie wzrusza mnie to już tak bardzo, proszę, niech sobie będzie nawet delikatny i liliowy, ja mam na głowie ważniejsze sprawy, w zasadzie to czemu on się mnie czepia, ten bez. Jakby się nad tym zastanowić, to jest w nim coś prostackiego, coś nie na miejscu, rachityczny pień w ogóle nie pasuje do kwiecia, a skoro już o tym mowa, to kiście tak naprawdę mają niepokojący kształt wielkiego robala. Niech spada na drzewo.
Reakcja ta na pewno pozwala człowiekowi przetrwać wiosnę. Ale jakże mały jest człowiek, który poddaje się resentymentowi. Jak słaby jest charakter, który nie może pogodzić się z utratą, nie znosi zawodu, nie akceptuje niedosytu tak dalece, że musi wywrócić do góry nogami wartości, którym hołdował. Piękno zmienić w brzydotę tylko dlatego, że nie można go skutecznie dorwać w swoje łapska — oto wolta psychiki godna tchórza i słabeusza. Stąd tylko krok do wypięcia się na rześkie poranne powietrze, na cudowny fakt przypływów i odpływów morskich czy na słonie z jakże chwytnymi trąbami. Skoro jestem tu, na świecie, tylko gościem, skoro nie jest mi dane cieszyć się nim w ilościach przeze mnie ustalonych, znaczyć to musi, że wcale nie jest tu tak fajnie, jak opowiadają. Reakcją tchórza na przemijanie jest zniecierpliwienie życiem i wkurzenie na wszystkich i wszystko, tchórz pozostaje obojętny na zachody słońca i inne tego typu rzeczy, a dzięki temu mniej mu straszne przemijanie. Tchórz kończy bez zaangażowania w cokolwiek, bo a nuż coś go zdradzi, coś odejdzie, coś zniknie, zanim on, tchórz, będzie na to gotowy.
Żeby bez był okazją do szkolenia charakteru, nie wolno sobie pozwalać na resentyment. Trzeba nie ustawać w zachwycie mimo perspektywy utraty i groźby przymrozków. Trzeba radzić sobie z „nostalgią zawczasu”, która pojawia się już przed kwitnieniem. A najlepiej, najmądrzej by było wziąć tę nostalgię, poczuć ją i pozwolić jej ten bez jeszcze uładnić. Tak dzieje się w przypadku piaskowych mandali, które mnisi buddyjscy układają, ziarnko po ziarnku, przez długie tygodnie po to tylko, żeby je potem rozsypać — ich piękno tym bardziej dotyka, że trzeba go doświadczać w obliczu skończoności. Efemeryczność, jeśli dobrze rozegramy karty swojej psychologii, może być składnikiem piękna. Bez może być naszą wchodnioeuropejską mandalą.
A więc dobrze. Skoro taki jest wymóg moralny, następnej wiosny znowu zacznę skradać się pod płoty. A tymczasem możemy wszyscy odetchnąć, w końcu zaczęło się lato, a co w lecie kwitnie, kwitnie przynajmniej miesiąc, albo nawet i dwa.