Plebiscyt w sprawie JOW-ów może się okazać frekwencyjną klapą, na której skorzysta Paweł Kukiz. Na sukcesie głosowania rockman także wygra.
Referendum, które zaproponował Bronisław Komorowski, podzieliło polityczną scenę nie tyle według pytań, ile wobec sensu jego urządzania. To wróży, że frekwencja nie przekroczy 50 proc., bo przeciwnicy inicjatywy będą do niej zniechęcali. Prezydent pyta o zgodę na wprowadzenie okręgów jednomandatowych w wyborach do Sejmu, utrzymanie finansowania partii politycznych z budżetu i rozstrzyganie wątpliwości na korzyść podatnika.
Największym orędownikiem głosowania jest Paweł Kukiz. Ale Bronisław Komorowski wymyślił je jako gest pod adresem jego wyborców. Teraz Kukiz chce wykorzystać kampanię referendalną jako pas startowy do wyborów parlamentarnych. JOW-y to centralny punkt jego programu walki z „partiokracją”. W oparciu o akcję promującą JOW-y i mobilizującą do udziału w referendum ma przygotować komitet wyborczy, który wystartuje we wrześniowych wyborach. Akcja referendalna pozwoli mu rozbudowywać struktury i trzymać zwolenników w akcji. Jeśli referendum będzie wiążące – do urn pójdzie co najmniej połowa wyborców – to będzie jego sukces i kolejny Sejm będzie musiał zmienić ordynację wyborczą. Jeśli nie będzie wiążące, co bardziej prawdopodobne, to większość głosów będzie na tak. I to także będzie jego sukces wizerunkowy. PiS liczy, że przy okazji Kukiz osłabi PO. – Spiritus movens tego ruchu jest skierowany przeciwko temu, co jest, przeciwko Platformie Obywatelskiej – mówił wczoraj w RMF FM Jacek Kurski.
W PO podejście do referendum nie jest tak jednoznaczne. Część polityków liczy, że pomoże ono odzyskać poparcie wyborców. – Dla nas odpowiedź to trzy razy „tak”. Pytania odnoszą się do naszych korzeni i dają szansę na zmiany, w których powinni się wypowiedzieć obywatele – zapewnia szef klubu PO Rafał Grupiński. Ale nie wszyscy podzielają to zdanie. – Wie pan, co znaczy JOW – J...ć Obecną Władzę – taki żart krąży wśród polityków PO. Boją się, że referendum im nie pomoże, a konkurencję wzmocni. – To prezent dla Kukiza. Przez wakacje zamiast opowiadać o programie, który musiałby podzielić jego zwolenników, będzie mógł organizować swój ruch w kampanii referendalnej – mówi osoba z rządu. Wielu uważa, że zanim PO podejdzie do referendum, potrzebny jest plan naprawczy. – Referendum to teraz ostatni kłopot, to tak jakby pytać, czy pacjentowi w śpiączce zaszkodzi, czy pomoże koronarografia. Najpierw trzeba go wybudzić – dodaje.
Na zapleczu Platformy trwają prace nad takim planem. Może on obejmować zmiany kadrowe w PO, także w rządzie, i zaproszenie do niego młodszych polityków. PO szykuje też zwrot programowy, by odzyskać przychylność wyborców, pojawiają się pomysły poszerzenia referendum o pytania o likwidację Senatu, zmniejszenie liczby posłów, czyli niegdyś sztandarowe punkty programu PO. Ale pomysł dodania kolejnych pytań jest chybiony. – Prezydent zdecydował, że istotne są te trzy kwestie, o które pyta. Gdyby chciał zmieniać czy uzupełniać pytania, musiałby jeszcze raz pytać Senat o opinię – tłumaczy minister w Kancelarii Prezydenta Krzysztof Łaszkiewicz.
Trzy razy „tak” w referendum chce powiedzieć także Ryszard Petru, lider powstającego ugrupowania Nowoczesna.PL, ale dla niego referendum nie jest priorytetem.
Te trzy polityczne siły w ostatnim sondażu Millward Brown dla „Faktów” dostały łącznie ponad połowę poparcia, ale spora część ich elektoratu poza ruchem Kukiza nie pójdzie do urn.
W obozie referendalnych sceptyków są trzy ugrupowania. Największe to PiS. – Nie wzięliśmy udziału w głosowaniu nad wnioskiem prezydenta w Senacie, bo jest ono niezgodne z konstytucją. O stanowisku, jakie zajmiemy wobec referendum, będziemy rozmawiać – mówi szef klubu PiS Mariusz Błaszczak. PiS pewnie byłoby beneficjentem wprowadzenia JOW-ów, ale partia jest im przeciwna, uważa m.in., że będą promowały bogatszych kandydatów. SLD i PSL też są przeciw. Boją się, że jak pojawią się JOW-y, to braknie dla nich miejsca na scenie politycznej, która podzieli się tak jak obecny Senat. Senatorowie wybrani z list PO i PiS mają w nim niemal 100 proc. głosów, podczas gdy w Sejmie ich listy wzięły mniej – trzy czwarte mandatów. – Dla nas JOW-y są nie do przyjęcia, 3 mln wyborców może oddać głos i nie mieć żadnego reprezentanta – zastrzega Władysław Kosiniak-Kamysz. Podobne stanowisko ma SLD. – To najgłupsze referendum w dziejach Polski i najgorzej wydane 100 mln zł. Jednomandatowe okręgi wyborcze mogą doprowadzić tylko do zabetonowania sceny politycznej na dwie partie – podkreśla Dariusz Joński, rzecznik Sojuszu.
Obawy tych partii dotyczą nie tylko JOW-ów, ale i zmiany systemu finansowania partii politycznych. Politycy związani z PiS współtworzyli obecny system. Budżetowe dotacje i subwencje miały uniezależnić partie finansowo i minimalizować ryzyko politycznej korupcji. Te trzy ugrupowania są beneficjentami systemu i nie zmierzają z niego rezygnować.
Żadne decyzje w sprawie oficjalnego stanowiska dotyczącego referendum jeszcze w nich nie zapadły. Nie wiadomo, czy któraś z partii zdobędzie się na otwarte wezwanie do bojkotu, bo to mogłoby być ryzykowne politycznie, ale będą działały tak, by obniżać frekwencję.
Informacje polityczne na bieżąco na Dziennik.pl