No właśnie, dlaczego? Już w 1957 r. chicagowski ekonomista Anthony Downs pokazał, że chodzenie na wybory jest nonsensowne. Z punktu widzenia neoklasycznej ekonomii, która opiera się na założeniu, że każdy z nas działa w sposób racjonalny. Z tej perspektywy demokratyczne wybory bezpośrednie to absurd. Koszt wzięcia w nich udziału jest duży. Bo trzeba nie tylko pójść do lokalu (to akurat łatwe). Dużo bardziej kosztowne są przygotowania do oddania głosu. Prawie nikt nie idzie przecież na wybory i nie stawia krzyżyka na chybił trafił. Większość głosujących stara się jakoś tam śledzić kampanię, przedyskutować sprawę ze znajomymi, poczytać czy posłuchać rad ekspertów. I po co to wszystko? Jaka jest szansa, że nasz głos zaważy na wyniku elekcji? Lepiej o tym nawet nie myśleć. Decydujący głos to możemy sobie oddać w wyborach na przewodniczącego wspólnoty mieszkaniowej (a i to nie zawsze), a nie na szczeblu wyborów prezydenckich czy parlamentarnych.

Ludzie jednak głosują. Dlaczego? Tropów jest kilka. Ale większość wzajemnie się wyklucza. Jedni twierdzą, że wybory to kluczowy moment, w którym polityczni kuglarze obiecują, a ciemny lud daje się omamić. Inni mówią, że jest odwrotnie. To politycy są bezwolnymi narzędziami w rękach wpływowych grup interesu (tak twierdzi nowa ekonomia instytucjonalna) albo klas panujących (to marksizm). Są i tacy, którzy patrzą na wybory w kategoriach obowiązku obywatelskiego. Takie głosowanie coraz częściej kończy się w Polsce oddawaniem głosów nieważnych („mam dość wybierania mniejszego zła”). Jest w tym oczywiście coś parweniuszowskiego. Wedle zasady, że mamy demokrację od niedawna, więc musimy pokazać sobie i całemu światu, że umiemy się nią cieszyć. Z praktycznego punktu widzenia problem niskiej frekwencji (która zawsze jest przyczynkiem do rozważań o wyborczym
zobojętnieniu) dałoby się rozwiązać w jednej chwili poprzez wprowadzenie obowiązku głosowania. Z niewysoką, ale jednak realną sankcją w postaci mandatu. Trzeba również pamiętać o tym, że nawet nie głosując albo oddając głos nieważny, de facto też głosujemy. Każdy głos oddany na kogoś innego niż aktualna opozycja jest głosem za utrzymaniem realnie istniejącego status quo i przeciwko zmianie. O tym zapominać nie można. Poncjusz Piłat też umył ręce i nie skazał na śmierć pewnego sympatycznego Galilejczyka. Ale kilka godzin później tenże Galilejczyk został poddany egzekucji.
Jeszcze ciekawiej jest, gdy zaczynamy się przyglądać nie tylko temu, dlaczego ludzie głosują, lecz także jak oddają głosy. Bo wyborcy nigdy nie kupują programu swojego kandydata czy partii w całości. Dość instynktowna interpretacja głosi, że człowiek nad urną dokonuje pobieżnej oceny tego, „jak mu się wiodło” w ostatnich latach. I na podstawie tego czysto subiektywnego odczucia albo przedłuża mandat rządzącym, albo nie.
Nieco inaczej spojrzeli na to niedawno ekonomiści z Cambridge Toke S. Aidt i Christopher Rauh. Według nich głosować idzie nie tyle nasz rozum, ile osobowość. Pokazywali to na przykładzie kilku ostatnich wyborów do brytyjskiej Izby Gmin. I tak osoby o usposobieniu „koncyliacyjnym” (doceniają harmonię w życiu osobistym i społecznym) głosują zazwyczaj na Partię Pracy, podczas gdy „konkretni” (jasno definiują cele i potrafią je realizować) albo wybierają torysów, albo nie chodzą na wybory.
Mam nadzieję, że te pogmatwane rozważania w żaden sposób nie ułatwiły państwu decyzji, którą podejmiecie w niedzielnych wyborach prezydenckich. I o to właśnie chodziło. Bo demokracja to wprawdzie najlepszy, ale na pewno nie najłatwiejszy z politycznych ustrojów.