Kolejny raz pójdę na wybory i wrzucę nieważny głos. Nie będę udawał, że mam wybór. Mój nic nieznaczący protest pozwala mi zachować resztki przyzwoitości. Bo im więcej myślę o polityce, tym więcej we mnie gniewu i częściej rozmyślam o rewolucji. Choć wiem, czym one się kończą. Trupami.

PO czy PiS? Komorowski czy Duda? Polska racjonalna czy radykalna? Demokraci czy pseudofaszyści? Naprawdę chcą Państwo w tym uczestniczyć? Po raz kolejny z nadzieją patrzeć w przyszłość, wierzyć w zmiany i liczyć na ich odpowiedzialność? Ja już nie chcę. Pójdę do lokalu wyborczego, bo mam taki imperatyw – jeśli demokracja, to głosowanie. Walczę z nim i wciąż przegrywam. Ale mam też wewnętrznego oszusta, który pomaga mi wybrnąć z sytuacji. I tak naprawdę choć głosuję, to nie głosuję. Wiem, to nie przystoi. Przyznawanie się do obojętności w tej sprawie to jak puścić bąka na przyjęciu. Ale sedno w tym, że nie jestem obojętny. Ja się fundamentalnie, całym sobą nie zgadzam. Chcę zmiany.
Moja polityczna pamięć sięga początku lat 90. Wykluwaniu się nowego systemu towarzyszyła ciekawość i duża doza pobłażliwości, bo o tym, jak wygląda demokracja, nie wiedzieliśmy nic. Społeczeństwo uczyło się na błędach, na błędach uczyli się politycy i dziennikarze. Obserwowałem te zmagania z nadzieją, zupełnie jeszcze nieświadom, że to owa nadzieja jest sednem uprawiania polityki, że tylko ci rządzą, którzy potrafią ją dać, a wyborcy to taki dziwny lud, który nadzieję ma zawsze.
W połowie lat 90. pojawiła się AWS. Dziwna prawicowa efemeryda zbudowana na bazie związku zawodowego przeprowadziła cztery reformy, z których skutkami do dziś się borykamy. Ale nie owe reformy zepsuły ludziom samopoczucie. Pamiętacie skandale z żelatyną, komputeryzację ZUS, z której państwo przez lata nie potrafiło się wykaraskać, afery w PZU i PZU Życie i superpremiera Krzaklewskiego sterującego rządem z tylnego siedzenia? Nieudolność była tak wielka, że to, co zostało z AWS, nawet nie weszło do następnego Sejmu.
Było źle, ale miało być lepiej. Pojawiła się nowa nadzieja. SLD. Z hasłem „Przywróćmy normalność, wygrajmy przyszłość” zdobył 41 proc. głosów i gdyby nie niefortunne wypowiedzi Marka Belki, który w trakcie kampanii zapowiedział ograniczenia wydatków socjalnych i zaciskanie pasa, mógłby rządzić samodzielnie. Sojusz wziął się ostro do roboty i przywracanie normalności ruszyło pełną parą. Afera Rywina, afera Orlenu (rozpoczęta bezpodstawnym zatrzymaniem prezesa firmy Andrzeja Modrzejewskiego), przecieki z najwyższych szczebli władzy w aferze starachowickiej, komisje śledcze, afera posła Pęczaka i słynna propozycja łapówki w postaci mercedesa z firankami – aż dziw, że Leszek Miller utrzymał się przy władzy do 2004 r. Potem był rząd techniczny Marka Belki, który szczycił się tym, że niewiele robi, aż wszystko pękło i pojawiła się na horyzoncie IV RP.
Zbawcy nazywali się POPiS. Mieli szarpnąć cuglami, zreformować i naprawić, co zepsuli poprzednicy. Wzmożenie było tak wielkie, że Platforma i PiS wzięły w sumie 288 sejmowych mandatów. Ale zamiast POPiS-u rozpoczęła się bratobójcza walka prawicy, która trwa do dziś. Miał być nowy kraj i nowe zasady, jest żenujący spektakl. Z jednej strony parareformatorzy, obrońcy status quo i zwolennicy ciepłej wody w kranie, której jednak dla coraz większej grupy ludzi brakuje, z drugiej oderwani od rzeczywistości radykałowie, którzy zakończyli polityczną edukację na XIX wieku.
A nad wszystkim unosi się smoleńska mgła.
Nieraz sam siebie próbowałem przekonać, że ten spór ma jednak racjonalne podstawy, że tu naprawdę o coś chodzi, a spektakl rozgrywany w mediach to tylko wersja dla uboższych, którzy tyle rozumieją z polityki, ile zobaczą w telewizorze. Że tu chodzi o rolę państwa, jego siłę, o rolę przywódców i system wartości, na których stoi demokracja... Stop, pewnie sami się Państwo uśmiechnęli w tym miejscu, jak ja się uśmiecham. Platforma rządzi osiem lat i wciąż powtarza, co zrobi, a czego zrobić nie może, bo jej opozycja przeszkadza. To dla porównania – Margaret Thatcher rządziła 11 lat, Ronald Reagan osiem, a Michaił Gorbaczow sześć. Czy trzeba inaczej udowadniać, że jednak się da zmienić kraj?
Po przeciwnej stronie jest partia, która zachowuje się jak mój mały syn, gdy mu na coś nie pozwalam – zżyma się i obraża. Ale on ma siedem lat, a oboje z żoną nad nim pracujemy, bo na tym polega wychowanie. PiS z obrażania się uczynił sedno polityki. Obraża się na media, bo mówią coś innego, niż on myśli, obraża się na społeczeństwo, które na niego nie głosuje, obraża się na rząd, inne państwa, inne kultury, na wszystko, co inne. Bo inne jest złe.
To jest właśnie mój polityczny wybór. Dwa obce mi światy, które zdominowały naszą scenę. A gdzie miejsce na rzeczywistość? Choćby naszych czterech jeźdźców apokalipsy – emigrację, służbę zdrowia, demografię i rynek taniej pracy? Sieją popłoch i zniszczenie, a partie wciąż uważają, że to tylko problemy jedne z wielu. Przecież nic się takiego nie dzieje. Politycy pogadają, dadzą po tysiąc złotych, ogłoszą pakiet albo – jak opozycja – obiecają się, że jak oni porządzą, to będzie więcej dzieci. Jak? Będziemy je płodzić na komendę?
Gdy słyszę diwę dziennikarstwa, jak peroruje, że „przecież po to weszliśmy do Unii, by można było pracować, gdzie się chce”, to przypomina mi się skecz Tyma o komentatorze sportowym, który do własnych słuchawek miał podłączony mikrofon. Im więcej mówił, tym bardziej się nakręcał. Jeśli my, dziennikarze, mamy tak wąskie horyzonty, to jak mamy wyjaśnić społeczeństwu, co się naprawdę dzieje?
Nie mam awersji do polityki, nawet ją lubię. Mechanizmy władzy mają specyficzny urok, nawet zasada „tu nie ma zasad” jest wbrew pozorom racjonalna. Nie godzę się tylko na twierdzenie, że ta polska jest jak każda inna. Nie jest. Kanoniczna wersja mówi, że tacy są politycy, jakie społeczeństwo. Już w to nie wierzę. Jestem przekonany, że polskie społeczeństwo jest o niebo lepsze niż egzemplarze, które nim rządzą. Do polityki trafiają najbardziej wybrakowane jednostki. Takie Hoffmany czy Nowaki mogą się napaść tylko na państwowym, w normalnym świecie – w którym żyje większość – nie przetrwaliby nawet tygodnia. Minister sprawiedliwości, który musi odejść ze stanowiska, bo nie chciało mu się zdawać egzaminu, nie jest czymś specyficznym na światowej mapie wynaturzeń politycznych. Problemem jest natężenie takich postaci. Chroniczna wojna PO z PiS tylko te wynaturzenia konserwuje. Nowy osobnik, który chciałby wejść do polityki, musi opowiedzieć się po którejś ze stron, inaczej nie dostąpi nawet zaszczytu rozmowy. Jeśli ktoś ma nadzieję, że zmiana władzy zmieni system, chwała mu, ale ja się z taką naiwnością nie identyfikuję.
Społeczeństwo dawno wypięło się na POPiS-ową wojnę. Dowodzi tego matematyka. Biorąc pod uwagę nawet 50-procentową frekwencję wyborczą – co byłoby wynikiem doskonałym – i dwie główne partie zgarniające po 30 proc. głosów, ich rzeczywiste poparcie wynosi 15 proc. Reszta głosuje nogami. Albo wyjeżdżając, albo nie wychodząc z domu.
Od dawna zastanawiam się, dlaczego polska polityka jest tak nieudolna. W polityce to słowo klucz, bo i czegoż od niej wymagać, jak nie skuteczności? Nie przemawia do mnie bon mot, że jak polityk ma wizję, to winien iść do psychiatry. Wtedy polityka byłaby tylko bieżącym zarządzaniem katastrofą. Te występują notorycznie. Ale oprócz rozwiązywania problemów polityka musi się zajmować także modelowaniem przyszłości. To możliwe. Przykłady? Pierwszy z brzegu – Chiny. W ciągu ostatnich 25 lat tamtejsi politycy przekształcili państwo nie wskutek oddolnych ruchów, ale odgórnie, chciałoby się rzecz „nakazowo-rozdzielczo”. Albo Angela Merkel. Jej Niemcy to najsprawniejszy naród w Europie i wielka w tym jej osobista zasługa. I przykład z innej beczki, pewnie strasznie denerwujący – Rosja. Czy znajdzie się ktoś, kto powie, że Putin jej nie zmienił?
Polityka ma wielką moc sprawczą, można ją wykorzystać w niecnych zamiarach, ale może też ku pożytkowi ogółu. Nasi politycy takiej wiary nie mają. Z prostego powodu – nie wierzą w ogół. Wierzą w swoich.
To nie są moje wybory. Podobnie jak poprzednie i pewnie następne. Nie wierzę w możliwość demokratycznej zmiany na lepsze. Póki mam do wyboru POPiS-ową wojnę, nie zdecyduję się na nikogo. Nie należę do zobojętniałej większości i aż mnie nosi, by ten system unicestwić. Wiem jednak, że nie da się tego robić kawałek po kawału, wyjmując kolejne cegiełki. Mur jest tak mocny, że można spędzić pół życia na dłubaninie. Palikot próbował, Gowin próbował, Kowal z Kluzik-Rostkowską próbowali, nawet Ziobro miał swoje pięć minut. I nic. Mam też świadomość, że w naszym zblazowanym świecie wspólne działania, a już to związane z polityką zwłaszcza, są uznawane za wynaturzenie. Ten układ zmiótłby jedynie oddolny ruch, a na ten jesteśmy zbyt wygodni.
Co nam zostaje? Mogę rozmyślać o rewolucji, ale żyję w kraju, w którym nie ma nawet chętnych do malowania transparentów. Poza tym boję się rewolucji. Na te obyczajowe patrzę z przychylnym zainteresowaniem, ale polityczne zawsze kąpią się we krwi. Zresztą nie o taką rewolucję chodzi. Nasza musi się odbyć w głowach. Ale walka ze swoimi starymi przekonaniami i przyzwyczajeniami jest naprawdę wyczerpująca, niejeden wycofał się w pół drogi.
Na razie wi ęc pójdę na wybory i oddam nieważny głos. W trosce o przyszłość swoją i swoich dzieci.