Jestem dzieckiem z kiepskiej dzielnicy. Spędzałem całe dnie, bawiąc się z innymi dziećmi na klasycznym podwórku studni, a czasami wymykając się wraz z nimi do pobliskich dzikich zakątków, ni to parków, ni to lasków. Nikt mnie nie pilnował. Nikt nie organizował mi czasu. Musiałem sam sobie radzić w podwórkowych konfliktach i w napadach nudy, które stawały się naszym udziałem. Zmuszały nas one do wymyślania sobie nowych zabaw, twórczości, która wspierała się na naszej wyobraźni oraz umiejętności przekonywania innych do własnych pomysłów. A ponieważ skład socjalny moich kolegów (koleżanek na podwórku nie było, tak się jakoś fatalnie złożyło) był nader zróżnicowany i rozciągał się od chłopaków z rodzin patologicznych, w tym rodzin alkoholików i drobnych złodziei, do synów średnio zamożnych rodziców aż po dzieci z rodzin ówcześnie (w latach 60. XX wieku) uprzywilejowanych, trzeba się było wykazać nie byle jaką umiejętnością perswazji, aby w tym socjalnie (i charakterologicznie) zróżnicowanym towarzystwie znaleźć posłuch.
I nie tylko tym. Aby nie tylko przeżyć, lecz także znaleźć uznanie innych i znaleźć się wysoko w podwórkowej hierarchii, trzeba było nabyć niezwykłych umiejętności interakcyjnych, czegoś, co potem nazwano „inteligencją emocjonalną”. Każdy dzień był ryzykowną przygodą w świecie, który wymagał elastyczności i intuicji, inteligencji i empatii. Niezwykła była to szkoła życia, wspaniałe uniwersytety. Naszym rodzicom nie przychodziło do głowy, aby nas jakoś izolować od siebie w obawie, że przejmiemy od kolegów złe nawyki czy zachowania, ani też aby organizować nam czas po to, byśmy potem stali się kimś lepszym niż inni. Wyrastaliśmy w poczuciu wolności, równości i tolerancji, ucząc się nawzajem od siebie i poznając życie od różnych stron. Także szkoła, do której chodziliśmy, była mieszanką dzieci pochodzących z różnych środowisk i warstw społecznych. Nikomu nie przychodziło do głowy, aby uznać to za jakiekolwiek zagrożenie dla naszej edukacji. Na takich podwórkach i w takich szkołach uczyliśmy się tego, że nieważne, skąd się jest, ważne, kim się jest. Solidarność i poczucie braterstwa były dla nas czymś oczywistym.
Różnie potoczyły się nasze losy. Niektórzy wykoleili się na dobre, inni zdobyli porządne wykształcenie i wyszli na ludzi, mówiąc potocznie. Po co o tym mówię? Ano po to, aby zastanowić się nad tym, dlaczego takie podwórka już nie istnieją i skąd tak rozpowszechnione dziś przekonanie, że owo podwórkowe mieszanie się dzieci pochodzących z różnych warstw społecznych, typowe dla mojego dzieciństwa z lat 60. XX wieku, jest czymś złym. A jeszcze gorszym jest pozostawianie dzieciom swobody i wolnego czasu, aby same mogły go sobie wypełnić.
W moim przekonaniu zmiana wiąże się z przejściem od idei życia jako wartości samoistnej do idei życia jako przedsięwzięcia ekonomicznego, które jedynie wtedy ma sens, gdy się opłaci i powiedzie w sensie materialnym. Ta nowa perspektywa powoduje, że większość rodziców myśli dziś o swych potomkach jak o inwestycjach, które muszą się zwrócić, a o każdej chwili ich życia jako możliwej do zmarnowania okazji, aby poprawić swoje szanse w wyścigu. Niespecjalnie przejmując się tym, czego dzieci same chcą i co je uszczęśliwia, planujemy im życie, przymierzając do niego standardy sukcesu, które daliśmy sobie wmówić. Do cna zmaterializowany świat skłania nas do uznania, że są one wyłącznie finansowe.
Dlatego przygotowujemy nasze dzieci do tego, aby się ze sobą ścigały w wyścigu o sukces materialny. Od małego wpajamy im zasady konkurencji, przekonujemy, że świat jest areną ciągłej walki, w której zwycięzca bierze wszystko, dlatego nikt nie ma prawa do porażki. Tymczasem dziś już nieomal powszechnie wiadomo, że współpraca jest lepsza od konkurencji, a sukcesu nie da się zaprogramować. A z pewnością nie poprzez hodowlę nowego robotnika naszych czasów, istoty spełniającej wymagania dzisiejszej fabryki – wielkiej korporacji. Jeśli uznamy, że sukces jest pochodną umiejętności twórczego podejścia do spraw (i to sukcesu niekoniecznie w sensie powodzenia materialnego), to z pewnością znacznie lepiej przygotowuje do niego tradycyjne podwórko i nieco bałaganiarska młodość niż zaprogramowanie życia w każdym calu. Każdy, kto pracuje z młodzieżą, zauważa, że wyprodukowani przez system prymusi nie spełniają pokładanych w nich nadziei. Są zbyt sztampowi, zbyt przewidywalni, mają za mało fantazji i zbyt dużo w nich zgody na status quo. To, co inne, zaskakujące i twórcze, rodzi się raczej ze śmietnika psychicznego, chaosu i zmagania się z nieprzewidywalnym, a także z buntu (nie przypadkiem wielki pisarz francuski Albert Camus pisał: „buntuję się, więc jestem”). A tego nie sposób uzyskać w życiu, w którym nie ma swobody i czasu na nudę.
Dlatego wszyscy ci rodzice, którzy sądzą, że wyhodują człowieka sukcesu, zapełniając dziecku każdą chwilę nauką języków, szermierki, jogi, szybkiego czytania, muzyki czy matematyki wyższej, mogą się srogo rozczarować. Pozbawianie dzieci autonomii poprzez organizowanie im życia zajęciami, które mają się kiedyś opłacić, raczej zaowocuje powstaniem pokolenia płytkich intelektualnie i emocjonalnie, nietwórczych i nudnych przeciętniaków niż ciekawych i skorych do nowatorstwa ludzi żyjących po to, aby napotykać nieprzewidziane, a nie po to, aby doskonale wpasować się w zapotrzebowanie rynku kapitalistycznego. W ostateczności bowiem to zgubna dla hodowanych dzieci chęć wpisania się w jego wymagania kieruje nadopiekuńczymi rodzicami, którzy już nie potrafią sobie wyobrazić innego modelu dobrego życia poza modelem „efektywnego pracownika/zażartego konsumenta”. Tak jak nie potrafią sobie wyobrazić egalitarnej wspólnoty ludzkiej, w której ludzie pochodzący z różnych „parafii” społecznych mogą się ze sobą dogadać, polubić i obdarzyć wzajemnym szacunkiem. A zatem i szkoły czy podwórka, gdzie dzieci mogłyby poznawać się i uczyć od siebie nawzajem, przekonując się, że bieda i bogactwo są nieważne w obliczu wspólnego ludzkiego doświadczenia.
Źle to wszystko wróży naszej przyszłości. Obyśmy po latach nie musieli przyznać, iż jedna rzecz w naszych ostatnich dziejach z pewnością się nam udała: budowa podzielonego (klasowego?) społeczeństwa, w którym wszyscy chcemy żyć osobno, ucząc dzieci od małego, że powinny myśleć o swoim życiu w kategoriach indywidualnego interesu, zaś o swych rówieśnikach jako rywalach w wyścigu o dobra (pieniądze, prestiż, sławę), których z pewnością nie wystarczy dla wszystkich. Tylko czy owe dobra warte są poświęcenia dzieciństwa, zaś sam wyścig ma sens?
Obyśmy po latach nie musieli przyznać, iż jedna rzecz nam się udała: budowa podzielonego społeczeństwa, w którym wszyscy chcemy żyć osobno, ucząc dzieci od małego, że powinny
Dziennik Gazeta Prawna