Andrzej Karpiński, obficie cytowany przez red. Wosia w tekstach ośmieszających polską transformację, pisał m.in.: „W większości krajów wysoko rozwiniętych udział dużych przedsiębiorstw przemysłowych sięga 1/3. A u nas... 20 proc. (...) Innowacyjność tworzy się właśnie w dużym przemyśle albo na jego potrzeby. A jeżeli takiego przemysłu w kraju nie ma, to ten kraj zawsze będzie skazany na import technologii i innowacyjne zacofanie...”.
Nie ma prawie tematu na świecie, który jest tak ważny dla Polski. Zwłaszcza że za kilka lat Unia Europejska przestanie gasić pożar polskiego zacofania benzyną środków unijnych. Zostaniemy sami, z ociężałym systemem edukacji i (relatywnie) niewielkimi przedsiębiorstwami, kupującymi, a nie sprzedającymi know-how. Trzeba jednak pilnować, by poszukiwanie sposobu na rozumną, innowacyjną reindustrializację nie budowało narracji innej, antytransformacyjnej. Narracja brzmi mniej więcej tak: gdybyśmy nie doprowadzili do upadku wielkich zakładów przemysłu PRL-owskiego, to może mielibyśmy dzisiaj to, coś chcemy mieć – potężne torpedy rozwoju. Nie, „polskie Nokie” nie wyrastałyby jak grzyby po deszczu w polskich hutach, kopalniach, stoczniach i ośrodkach przemysłu włókienniczego – bo one chciały właśnie produkować węgiel, stal i tkaniny, a nie Bóg wie co.
Prawdziwe tkwi w sporach o jutro, nie o wczoraj. Opowiadanie baśni o silnym polskim przemyśle służy rządowi (temu i następnemu), aby ukryć naszą słabość. Bo brak wielkich polskich marek jest naszą słabością. Jednak to, co robi władza, to po prostu budowanie wielkich struktur – jak to widzimy w sektorze energetycznym, którego konsolidacja ma po prostu ukrywać niewydolność ekonomiczną kopalń. Nic tu nie powstaje nowoczesnego, żadnej nie dostrzeżemy tu innowacji. Tylko stare, dobre zrośnięcie administracji rządowej ze skrępowanym wolnym rynkiem.