Różnica między Wielkim Postem niegdyś a tym współczesnym sprowadza się do tego, że dawniej ludzie cieszyli się życiem, a dziś bawią się w odchudzanie
Obraz Piotra Bruegla „Wojna postu z karnawałem” / Dziennik Gazeta Prawna
Wedle doniesień kolorowej prasy moda na naturalne soki jest właśnie wypierana przez modę na głodówki. Tym skuteczniej że dietetycy zgodnie twierdzą, iż warto wrócić do zamierzchłych tradycji Wielkiego Postu. Ówczesny jadłospis, pełen owoców, warzyw i ryb, okazuje się dużo zdrowszy niż współczesny, zaś piątkowe głodówki wyglądają na wzorcowe oczyszczanie organizmu z toksyn. Tym sposobem kultywowane przez wieki zwyczaje, powiązane z wiarą, odżywają za sprawą coraz bardziej religijnego podejścia do zdrowego modelu życia. A że w bogatych krajach Zachodu otyłość traktowana jest jako przypadłość osób biednych i słabo wykształconych, post ma przed sobą świetlaną przyszłości. Zwłaszcza gdy stwarza możliwość osiągnięcia szczupłej sylwetki. Co przecież daje większe szanse na lepszą pracę, awans, a w efekcie także wyższe dochody. Sporo więc wskazuje na to, że podczas Wielkiego Postu coraz liczniejsze grono osób będzie się umartwiać nie w imię życia wiecznego, lecz doczesnego. Podchodząc do tego wyzwania z zaangażowaniem i całkowicie na serio. I zupełnie lekceważąc tradycje przodków, którzy o tej porze roku potrafili fundować sobie dużo dobrej zabawy.
Jak się bawić do ostatka
Karnawałowe zabawy kończyły się w zapustny wtorek. Muzyka cichła równo o północy. Choć gdy impreza okazywała się szczególnie udana, zdarzało się jej uczestnikom przegapić nie tylko północ. „Młodzież tańczyła do świtu, na co sarkali bardziej pobożni starsi” – opisuje Jan Stanisław Bystroń w „Dziejach obyczajów w dawnej Polsce”. Dopiero wówczas sprzątano ze stołów jedzenie i stawiano na nich talerze ze śledziem – rybą będącą powszechnie rozpoznawalnym symbolem czasu Wielkiego Postu. No chyba że rozochoceni ludzie domagali się poprawin. „Zdarzało się, że jeszcze i w dzień popielcowy tu i ówdzie grywała muzyka, a pito też w ten dzień nie najgorzej, choć już przy śledziu i kapuście” – dodaje Bystroń. Potem wprost z biesiady ludzie szli do kościoła, by dać posypać sobie głowy popiołem. Ale nie wszyscy udawali się w stronę świątyni jedynie w tak zbożnym celu.
„Przy kościołach w wstępną (popielcową – red.) środę po miastach chłopcy, studencikowie, czatowali na wchodzącą do kościoła białą płeć, której przypinali na plecach kurze nogi, skorupy od jajec, indycze szyje, rury wołowe i inne tym podobne materklasy (przedmioty – red.)” – odnotowuje ksiądz Jędrzej Kitowicz w „Opisie obyczajów”. Panny niczego nie zauważały, bo młodzieńcy szpilki, z przymocowanymi do nich nitkami oraz kawałkami drobiu, starali się wbijać w ich ubranie jak najdelikatniej. Jeśli bardzo przyłożyli się do swej zabawy, wówczas świątynia pełna była kobiet obwieszonych „martwym plugastwem”. W tak miłej atmosferze przystępowano do odprawiania obrzędu należącego przez wieki do jednej z najbardziej demokratycznych praktyk w chrześcijańskim świecie. Gdy ludzie klękali przed ołtarzem, kapłan posypywał głowy popiołem zarówno chłopom czy żebrakom, jak i magnatom oraz królom. Bez czynienia różnicy ze względu na ich pozycję społeczną. Kontakt z popiołem miał skłaniać wszystkich do refleksji nad nietrwałością doczesnego życia, zwracając myśli w stronę starań o zbawienie. Tymczasem często w praktyce okazywał się pretekstem do kontynuowania przerwanej o poranku zabawy. Jak tylko tłumy zaczynały opuszczać świątynię, wznawiano popielcowe rozrywki.
„Młodzież, jak zwykle swawolna, obsypywała się popiołem, w workach i garnkach przynoszonym, o co śmiechu i kłótni było dość” – odnotował Bystroń. Najmniej litości okazywano niezamężnym niewiastom, dla których już wcześniej przygotowywano drewniane bale. Złapaną pannę mocowano do kloca powrozami lub łańcuchem następnie, ku uciesze gapiów, włóczono ją po całej okolicy. Choć ta zabawa bywała dla ofiary bolesna, Aleksander Maciejewski w napisanym w połowie XIX w. eseju „Mięsopusty” twierdzi, iż przeważnie: „dziewki nie bardzo uciekały”. Co nie do końca wydaje się prawdą, skoro zdarzało się, że czatujący pod kościołami młodzieńcy żadnej nie złapali. W takich wypadkach, dla zabicia nudy, przymocowywali do pniaka bardziej wiekowe mężatki. W księgach grodzkich Biecza można wyczytać opis z 1642 r. przedstawiający wyczyn grupy dwudziestu wyrostków, którzy dopadli przekupkę prowadzącą kram pod kościołem. „Siłą i przemocą ją porwali, przywiązawszy łańcuchem do pnia, i włóczyli do ratusza z najwyższą obrazą i straszną boleścią, tak że omdlała na siłach” – zanotowano w księdze grodzkiej.
Po tak intensywnie przeżytym dniu wieczorem znajdowano siłę na nowe spotkanie w karczmie. Na wsiach odbywało się wówczas zwyczajowe „tańczenie na urodzaj”. Grupy gospodyń podrygiwały i podśpiewywały sobie. Aż w kulminacyjnym momencie imprezy zaczynały podskakiwać, wyśpiewując: „Na konopie, na konopie, żeby się rodziły/ Żeby nasze dzieci i my nago nie chodziły”. Od wysokości ich podskoków miała zależeć wysokość plonów lnu i konopi w czasie kolejnych zbiorów.
Jedynymi osobami mogącymi źle się bawić w środę popielcową byli chorzy. Zmuszeni przez przypadłość do pozostania w domach, posyłali po proboszcza, żeby także ich odwiedził z popiołem, motywując w ten sposób do rozpoczęcia postu.
Wstrzemięźliwość to podstawa
Ścisłego trzymania się zasad w wielkim poście nauczył Polaków ponoć król Bolesław Chrobry. Tak przynajmniej twierdził biskup Merseburga Thietmar. W swoje kronice zapisał, że władca Polski: „Jeśli stwierdzono, iż ktoś jadł po siedemdziesiątnicy (okres przed Wielkim Postem – red.) mięso, karano go surowo przez wyłamanie zębów. Prawo Boże bowiem, świeżo w tym kraju wprowadzone, większej nabierało mocy przez taki przymus niż przez post ustanowiony przez biskupów”. Co wedle Thietmara było okrutne, lecz konieczne. „Lud jego (Chrobrego – red.) bowiem wymaga pilnowania na podobieństwa bydła i bata na podobieństwo upartego osła, również nie da rządzić sobą w interesie władcy, jeżeli ten nie stosuje kar surowych” – zapisał niemiecki biskup pałający zażartą nienawiścią do wszystkiego, co polskie.
Tymczasem wychowawcze metody zastosowane przez króla Bolesława okazywały się bardzo skuteczne. Mieszkańcy kraju nad Wisłą przed czterdzieści dni konsekwentnie odmawiali sobie wszystkiego, co miało w sobie choć trochę mięsa, „Kiedy w XVI-tym wieku Erazm Ciołek, biskup płocki, przywiózł z Rzymu papieskie pozwolenie, ażeby wolno było we środę mięso jadać, nie znalazł się wtedy nikt w całem Królestwie Polskiem, który by chciał z pozwolenia tego korzystać” – twierdzi Wacław Aleksander Maciejowski w książce „Polska i Ruś aż do pierwszej połowy XVII wieku”. Rygoryzm ten uległ sporemu rozluźnieniu za panowania króla Zygmunta Augusta. A to ponoć z powodu niefortunnego momentu śmierci w 1548 r. jego ojca Zygmunta Starego. „Na stypie, którą on ojcu swemu we środę na krakowskim wyprawiał zamku, po raz pierwszy pokazało się mięso na królewskim stole, z powodu, że przy nim siedzieli Niemcy, postów nie zachowujący, których uraczyć trzeba było” – twierdzi Maciejowski.
Idący z góry przykład szybko wpłynął na szlacheckie obyczaje. Wkrótce „niektórzy nawet w kwietnią niedzielę (Niedzielę Palmową – red.) mięso jedli, udając, że niby cieszą się z tego, iż w następnym tygodniu Pan Jezus zmartwychwstanie” – sarkał Wacław Aleksander Maciejowski. Ogólnie jednak Polacy bardzo przykładali się do ostentacyjnego poszczenia, dając z siebie dużo więcej niż tego wymagali od nich kapłani. „Oprócz postów od kościoła nakazanych, pobożni pościli: poniedziałki, środy, piątki i soboty. W sobotę zachowywano post największy, obchodzono się o chlebie samym, raz na dzień, język piwem nieco zakropiwszy” – twierdzi Maciejowski. Natomiast w piątek nie tylko poszczono, lecz również „suszono” – wstrzymując się od picia wina.
Okazywana na każdym kroku wstrzemięźliwość w jedzeniu nie oznaczała tego, że Polacy w trakcie postu raczyli się niesmacznymi potrawami. Wręcz przeciwnie, w tym czasie na szlacheckich stołach królowały ryby – węgorze, łososie, karpie, szczupaki oraz przede wszystkim, przyrządzane na wiele sposobów, śledzie. Mniej zamożni mieszczanie i chłopi zadowalali się nie tak wyszukanymi daniami. „Oliwą kraszono barszcz, a komuż ze starych ludzi nie znane były grzanki z chleba smarowane oliwą, osypywane kminkiem z cukrem lub solą i rumienione na rożnie nad węglami. Grzanki takie z piwem grzanem stanowiły postną wieczerzę polską” – przypomina Zygmunt Gloger w „Roku Polskim w życiu, tradycji i pieśni”. Choć podstawową potrawą wśród biedniejszych warstw społeczeństwa był żur. Zupa tania i łatwa do przyrządzenia. Zwłaszcza że niemal w każdym domu stale robiono zakwas z żytniej mąki używany na co dzień do wypiekania chleba. Dzięki takim daniom czterdzieści dni bez mięsa udawało się łatwo wytrzymać. Natomiast tyle samo dni nudy bywało nie do pomyślenia.
Umartwianie inaczej
„Wielki Post jest okresem ciszy, skupienia, pobożności. Nie słychać muzyki, nie wolno tańczyć, nie ma gwarnych zebrań towarzyskich, nawet strój jest poważniejszy; śpiewa się pieśni pobożne” – twierdził Bystroń. Co nie znaczyło, że cały czas wiało nudą. Już po trzech tygodniach umartwiania się ludzie zaczynali tęsknić za jakąś odmianą. Kiedy więc nadchodził 12 marca, dzień Świętego Grzegorza – wielkiego papieża, uznawanego za patrona szkolnictwa powszechnego – zaczynały się „gregoły” zwane też „gregoriankami”. Dzieci ubierano odświętnie i zwalniano z obowiązku nauki. Mogły swobodnie bawić się, śpiewać, a przede wszystkim płatać figle. Niedługo potem nadchodziło „środpoście” i zaczynali psocić dorośli. „W środę półpostną, czyli na »półpoście« swawolnicy wziąwszy rano stary garnek, jako naczynie niepotrzebne, i napełniwszy go skorupami i popiołem podbiegają ukradkiem i rozbijają o drzwi lub okiennice śpiącego sąsiada” – opisuje Zygmunt Gloger. „W miastach kobiety mężczyznom, a ci białogłowom i pannom idącym ulicą, rzucali takie garnki pod nogi wołając: »Półpoście, mości panie!« lub »Mości pani! Mości panno!«” – dodaje autor „Roku polskiego w życiu, tradycyi i pieśni”. Jednocześnie wyjaśniając, że „śródpostne” ekscesy brały się stąd, iż w pierwszej połowie Wielkiego Postu ludzie masowo rezygnowali z jedzenia pokarmów ciepłych, a nawet gotowanych. Kiedy nadchodziła pora powrotu do nich, tak odreagowywali wcześniejsze wyrzeczenia, po czym brali się za topienie marzanny.
„Czwarta niedziela Wielkiego Postu była w wyobrażeniach ludu polskiego dniem walki zimy z wiosną, walki na śmierć i życie” – twierdzi Ewa Ferenc w książce „Polskie tradycje świąteczne”. Stąd wziął się pogański zwyczaj, by podczas magicznego obrzędu zamordować kukłę symbolizującą zimę oraz śmierć i tak dopomóc wiośnie. Egzekucja odbywała się przeważnie przez utopienie. „Jeśli do rzeki było daleko, linczowano kukłę, rozszarpując ją na strzępy” – wyjaśnia Ewa Ferenc. Potem jej szczątki rozrzucano po polach, traktując jak symboliczny nawóz gwarantujący lepszy urodzaj. Po udanej likwidacji marzanny ludzie w drodze do domów wycinali świerczki, aby je następnie przyozdobić bibułą. Czasami tworzono nową kukłę. Nazywano ją Dziewanną, na cześć słowiańskiej bogini wiosny.
Często przed Wielkanocą wypadał jeszcze pierwszy kwietnia. Kolejny pretekst do swawoli, tym razem nazywanych prima aprilis. Zdaniem Jana Stanisława Bystronia „zwyczaj to obcy, gdzieś na Zachodzie powstały i poprzez Niemcy do Polski przeszczepiony, zrazu tylko do miast i szlachty, potem stopniowo w całym kraju rozpowszechniony”. Tego dnia dopuszczano się żartów i mistyfikacji, jakie w pozostałe części roku na pewno nie uszłyby płazem. Zapotrzebowanie na dowcipy było tak wielkie, że w XVII w. rzemieślnicy zaczęli wytwarzać specjalne paczki primaaprilisowe. Obdarowane nimi osoby sądziły, iż dostają podarunek z miłą niespodzianką. Tymczasem po otworzeniu pakunku trafiały jedynie na karteczkę z rymowanką o zabawnej treści. Z czasem nawet za sporządzanie gotowych liścików wzięli się zawodowcy i można je było kupić wraz z pustą paczką. „Jeżelim cię trochę zwiódł, wybacz mi proszę, / Że dziś prima aprilis, o tym ci donoszę” – głosił jeden z popularnych wówczas wierszyków.
Ostatnią zabawową część Wielkiego Postu otwierała Niedziela Palmowa, gdy centrum życia towarzyskiego znów ogniskowało się wokół kościoła. Po mszy jej uczestnicy na wyścigi połykali wierzbowe bazie, z poświęconych wcześniej wielkanocnych palm. „W Kwitną Niedzielę, kto »bagniątka«, czyli kotki z palmy wielkanocnej nie połknął, ten już zbawienia nie otrzymał” – ostrzegał Mikołaj Rej z Nagłowic. Natomiast księża organizowali dla wiernych procesje mające przypominać o wjeździe na osiołku Chrystusa do Jerozolimy. Przy czym figurę Jezusa umieszczano na wózku i oprowadzano w okolicy świątyni. Dzieci zaś wrzucały pod koła pierwsze wiosenne kwiaty i witki wierzbowe. Trzy dni później, w wielkanocną środę urządzano „zrzucanie Judasza”. Zrobioną ze szmat kukłę wnoszono na szczyt wieży kościelnej, aby potem zrzucić ją w dół, „gdzie już czekała gawiedź uzbrojona w kije, która następnie ciągnęła kukłę przez miasto, aby ją na koniec spalić lub też utopić w stawie” – odnotował Bystroń.
Pogotowie przedświąteczne
W drugiej połowie Wielkiego Postu nasi przodkowie mieli też coraz więcej obowiązków. „Na wsi w zabudowaniach majątkowych ludzie robią generalne porządki; bielą, myją, czyszczą izby, sprzęty, naczynia, w każdym domu, w izbach i w obejściach wszyscy starają się zaprowadzić porządek świąteczny” – zanotowała w dzienniku pod koniec XIX w. Marianna Jasiecka z wielkopolskiej Polwicy. Kolejny element przedświątecznych przygotowań stanowiło powszechne na wsiach świniobicie. Aby sporządzić doskonałe kiełbasy, szynki czy inne wędliny, potrzebowano około miesiąca. Powstrzymując się od wzięcia choć kawałka mięsa do ust, wędzono go, pieczono, marynowano.
Wszechobecny zapach czegoś zakazanego musiał działać na poszczących nad wyraz stresująco. Być może właśnie dlatego na zakończenie Wielkiego Postu przeprowadzano brutalne rozliczenie z potrawami najczęściej jedzonymi przez jego okres. W Wielki Piątek wynoszono wspólnie z kuchni garniec żuru, tworząc coś na kształt konduktu żałobnego. Zabierano też łopatę, aby dokonać uroczystego pochówku znienawidzonej po sześciu tygodniach regularnej konsumpcji zupy. Czasami obrządek się nie odbywał, bo „ów co szedł z łopatą, nagle uderzył nią w kruchy garnek, aby żur oblał niosącego, co wywoływało grzmot śmiechu wśród towarzyszących w tym orszaku zmyślonego pogrzebu” – opisuje Zygmunt Gloger. Obrywało się także śledziowi. „Zawieszano go nad drogą na suchej wierzbie lub innem drzewie niby za karę, że przez sześć niedziel panował nad mięsem, morząc żołądki ludzkie słabym posiłkiem” – zanotował Gloger.
A na koniec przeprowadzano pokazowe poszczenie dla uczczenia Chrystusowej męki. „Wiele osób ze wszystkich stanów suszyło, nie przyjmując w dniu powyższym nawet wody do ust. Niektórzy znowu ślubowali nie przyjmowanie żadnego pokarmu w pierwszy dzień Wielkiejnocy i ściśle ślubu tego dochowywali” – twierdzi Zygmunt Gloger. Tak doczekiwano końca okresu poświęconego staraniom o życie wieczne, aby wreszcie móc oddać się obżarstwu i kontynuować dobrą zabawę.