Wszelkie lamenty na temat sprzedaży prywatnemu inwestorowi kolejki linowej na Kasprowy są co najmniej dwa lata spóźnione. To dobry przykład pokazujący, jak u nas nie funkcjonuje debata publiczna.
Kasprowy w obcych rękach – to hasło połączyło „Gazetę Wyborczą” i tygodnik „Do Rzeczy”. Wybuch ogromnego niezadowolenia z prywatyzacji Polskich Kolei Linowych jest związany z tym, że w styczniu Ministerstwo Spraw Wewnętrznych zgodziło się na „przejęcie ziemi przez cudzoziemców”. Warto podkreślić, że była to formalność. – Nasza decyzja jest konsekwencją działań gmin podhalańskich, które współtworzyły spółkę Polskie Koleje Górskie – tłumaczy nam Małgorzata Woźniak, rzeczniczka prasowa MSW. – Minister spraw wewnętrznych wydał decyzję po zasięgnięciu opinii MON, resortu rolnictwa, Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego i wojewody małopolskiego. Nie mieliśmy żadnych podstaw prawnych, by tego nie zrobić – dodaje urzędniczka.
By zrozumieć zawiłości tej sytuacji, trzeba się cofnąć w czasie. W grudniu 2012 r. Polskie Koleje Państwowe rozpoczynają proces prywatyzowania należących do nich Polskich Kolei Linowych (PKL), operatora m.in. kolejki na Kasprowy Wierch. – Liczymy na zainteresowanie inwestorów, które przełoży się na sfinalizowanie transakcji z korzyścią dla spółki oraz jej pracowników, PKP SA, społeczności lokalnych oraz ruchu turystycznego w regionie – deklarował Jakub Karnowski, prezes Grupy PKP. Oto fragment komunikatu prasowego PKP z końca 2012 r.: „PKL zarządza infrastrukturą turystyczną w Zakopanem, Zawoi, Międzybrodziu Żywieckim, Szczawnicy oraz Krynicy. W 2011 r. osiągnęła 9,1 mln zł zysku netto oraz 51,4 mln zł przychodów. PKL jest w grupie spółek należących do Grupy PKP, przeznaczonych do prywatyzacji”.
Potem wydarzenia potoczyły się, jak na nasze realia, nad wyraz szybko oraz sprawnie. Jednym z głównych wrogów podhalańskiej opinii publicznej stała się spółka Tatra Mountain Resorts, która po słowackiej stronie Tatr poczyniła wielkie inwestycje (zawiaduje m.in. ośrodkiem narciarskim na Chopoku). Hasło „Nie oddamy naszych gór” bardzo się góralom spodobało. Co ciekawe, nie pobudziło do dyskusji na temat tego, czy lepiej w góry inwestować, czy może zostawić pewne obszary bez ingerencji człowieka. Debata, o ile można tak to nazwać, sprowadziła się do prostej dychotomii: swój, czyli dobry, i obcy, czyli zły.
Być może wtedy inwestorzy z funduszu Mid Europa Partners (międzynarodowy fundusz private equity) zrozumieli, że sami kolejek górskich nie kupią i że potrzebują do tego lokalnego partnera. Z pomocą przyszły im samorządy czterech podhalańskich gmin: Zakopanego, Bukowiny Tatrzańskiej, Kościeliska i Poronina, które zawiązały spółkę Polskie Koleje Górskie SA. MSW podaje, że w 2013 r. akcjonariusze PKG SA (cztery gminy podhalańskie) podjęli decyzję o przekazaniu większościowego kapitału spółki i przejęciu kontroli nad nią przez podmiot cudzoziemski (Mid Europa Partners). Następnie już jako podmiot cudzoziemski PKG SA zakupiły akcje spółki PKL SA. Tym samym Polskie Koleje Górskie SA i Polskie Koleje Linowe SA są spółkami cudzoziemskimi – kontrolowanymi przez spółkę Altura z siedzibą w Luksemburgu (Altura Sarl z siedzibą w Luksemburgu to spółka holdingowa powołana do zarządzania inwestycją w Grupę Polskie Koleje Górskie SA, której stuprocentowym akcjonariuszem jest fundusz Mid Europa Partners). Takie decyzje zapadły już w 2013 r.
Z kolei na stronie internetowej Polskich Kolei Górskich możemy się dowiedzieć, że „po połączeniu spółek nie będzie już Polskich Kolei Linowych SA, więc w księgach wieczystych taki podmiot nie może figurować. Wpisane zostaną Polskie Koleje Górskie, spółka będąca w istocie właścicielem PKL i kontynuująca ich działalność. Jest to spółka polska, utworzona na podstawie polskiego Kodeksu spółek handlowych, zarejestrowana w polskim rejestrze przedsiębiorców Krajowego Rejestru Sądowego prowadzonym przez Sąd Rejonowy dla Krakowa-Śródmieścia w Krakowie, posiadająca siedzibę w Zakopanem przy Krupówkach”.
Mówili, że sprzedadzą, to sprzedali
Warto nadmienić, że PKL zostały sprzedane przez PKP za 215 mln zł. Biorąc pod uwagę, że w 2011 r. zysk wyniósł niecałe 10 mln zł, to z punktu widzenia ekonomicznego jest to transakcja dla kolejarzy nad wyraz udana. Ale spójrzmy na to z innej strony. Przed II wojną państwo polskie (poprzez spółkę należącą do państwowych podmiotów, jak np. PKP czy Stocznia Gdańska) buduje kolejkę na Kasprowy. Wtedy trwa ożywiona dyskusja, czy warto kolej budować, do dymisji podaje się Państwowa Rada Ochrony Przyrody – bo konstrukcja powstaje, jej zdaniem, z naruszeniem prawa budowlanego. Już po wojnie kolejka staje się własnością PKP SA. W 2012 r. spółka, której prezesem jest wychowanek Leszka Balcerowicza, uznaje, że czas jest się jej pozbyć.
Jedni temu przyklasną, bo doświadczenia pokazują, że tam, gdzie państwowe, tam znajdą się synekury dla krewnych oraz znajomych królika. Do swoich racji będą przekonywać ci, którzy twierdzą, że państwo powinno posiadać jedynie spółki strategiczne. Orlen, KGHM, przemysł zbrojeniowy – tego typu podmioty mogą podpadać pod tę kategorię. Czy kolejka na Kasprowy również?
Można podzielać to zdanie, można się z nim nie zgadzać. Warto w tym miejscu zacytować dyrektora Tatrzańskiego Parku Narodowego. – Często powtarza się, że żyjemy w państwie prawa, wobec czego nowy nabywca będzie musiał przestrzegać przepisów. Przepisy jednak tworzą ludzie, ludzie też mogą je zmienić. Z codziennych doniesień mediów wiemy, jak trudna bywa egzekucja zawiłego polskiego prawa – mówił pod koniec 2012 r. Paweł Skawiński, który w ubiegłym roku przeszedł na emeryturę. – Prywatna firma zatrudniająca rzeszę prawników w łatwy sposób może wykorzystywać różnego rodzaju kruczki prawne po to, by osiągnąć swoje cele, a celem prywatnego przedsiębiorcy będzie osiąganie coraz większych przychodów. Wydaje się też, że prywatne spółki są o wiele bardziej skłonne do agresywnych działań na granicy prawa. Łatwo sobie wyobrazić, że nie zważając na prawomocne decyzje, prywatny właściciel zwiększy liczbę osób przewożonych koleją na Kasprowy Wierch. Firma państwowa, jaką jest w tej chwili PKL, podlega znacznie większej kontroli niż firma prywatna. Jako podmiot publiczny musi przestrzegać obowiązującego prawa czy na żądnie takich instytucji jak TPN co jakiś czas udowadniać, że respektuje zasady. Podmiot prywatny, zasłaniając się tajemnicą handlową, na pewno odmówi przekazywania takich danych – prognozował Skawiński. Na razie o takich sytuacjach nie słychać. – Z zarządem Polskich Kolei Górskich współpraca układa nam się dobrze – przekonuje Szymon Ziobrowski, obecny dyrektor TPN.
Wydaje się jednak, że Skawiński jako jeden z nielicznych zastanawiał się, czy warto taki twór jak PKL prywatyzować. Wróćmy do uzasadnienia prezesa Karnowskiego, który mówił, że transakcja odbędzie się „z korzyścią dla spółki i jej pracowników, PKP SA, społeczności lokalnych oraz ruchu turystycznego w regionie”. Warto zwrócić uwagę na kolejność. W pewnym uproszczeniu można powiedzieć, że dobro wspólne – spółka należąca do nas wszystkich – ma przynieść korzyści najpierw pracownikom, później PKP i lokalnej społeczności. Te pieniądze wpłynęły na konta PKP, nie wpłynęły one na konta obywateli, którzy PKP płacą za odbywane pociągami podróże. W pewnym sensie wybrana grupa osób stała się beneficjentem sprzedaży majątku narodowego (pieniądze nie wpłynęły do budżetu). Jeśli chcemy się zastanowić, kto zdecydował o tym, że PKL zostają sprzedane, to znając mechanizmy funkcjonowania spółek należących do państwa, decyzja musiała zapaść w ówczesnym Ministerstwie Transportu, Budownictwa i Gospodarki Morskiej (twór, który funkcjonował jedynie w latach 2011– 2013, dziś większość jego kompetencji przejęło Ministerstwo Infrastruktury). Czyli odpowiedzialni byli za to minister (Sławomir Nowak) i premier (Donald Tusk). Być może nie ma się co dziwić. O tym, że Platforma chce sprywatyzować PKL, jest napisane nawet w jej programie wyborczym z 2011 r. (strona 158). Ktoś może powiedzieć, że Polacy głosowali na PO, tak więc chcieli takich zmian. Ale problem polega na tym, że programów wyborczych nikt nie czyta, podczas kampanii wyborczej nie rozmawia się o poważnych problemach, a debata na temat tego, co powinno być publiczne, w zasadzie nie istnieje.
Decyzję podjęto. Może coś się uda zrobić
Jeśli chodzi o kwestie roztrząsania, co powinno być prywatne, a co publiczne, warto również zastanowić się nad rolą, jaką w układance wokół PKL odegrały cztery podhalańskie samorządy, które reprezentują społeczność lokalną. Dziś w spółce Polskie Koleje Górskie mają one ułamek procenta udziałów. Ale są akcjonariuszem uprzywilejowanym: desygnują jednego z trzech członków zarządu, mają także swojego przedstawiciela w radzie nadzorczej spółki. Poza tym bez zgody miasta Zakopane oraz gmin Bukowina Tatrzańska, Kościelisko i Poronin nie można doprowadzić do: sprzedaży składników majątku spółki, w tym np. kolejek; emisji i sprzedaży akcji lub obligacji Polskich Kolei Górskich; sprzedaży całej spółki PKG lub podziału jej na mniejsze firmy; kupna innej spółki lub połączenia z nią czy tworzenia zabezpieczeń na składnikach majątku spółki.
Patrząc z formalnego punktu widzenia, społeczność lokalna ma więc dużo do powiedzenia. – Nigdy nie jest tak, żeby nie mogło być lepiej. Zawsze są konflikty na linii samorząd – biznes, ale mamy nad wszystkim kontrolę i wszystko, co jest zapisane w umowie inwestorskiej, jest przestrzegane – tłumaczy wójt gminy Kościelisko Bohdan Pitoń. – Decyzja o prywatyzacji została podjęta bez nas, ale mamy nadzieję, że docelowo w PKG pojawi się akcjonariat obywatelski i wtedy społeczność lokalna będzie miała duży wpływ na przedsiębiorstwo – dodaje samorządowiec.
Warto przypomnieć, że na Podhalu żadna wielka debata dotycząca przyszłości kolejek górskich się nie odbyła. O wszystkim zdecydowali lokalni działacze. Być może część decyzyjności wróci do ludzi w postaci akcjonariatu obywatelskiego. Jednak to pieśń przyszłości.
Polskie Koleje Górskie to tylko jeden z przykładów tego, jak w Polsce załatwiamy rzeczy, jak dyskutujemy o kwestiach istotnych dla ogółu, jak przebiega u nas proces podejmowania decyzji.
Innym przykładem jest tu wniosek o referendum dotyczący podwyższenia wieku emerytalnego. I nie chodzi tu o to, czy go warto podwyższać, czy nie. Problem w tym, że debata na ten temat została zablokowana. Mimo że pod wnioskiem o referendum podpisało się prawie 1,5 mln ludzi, posłowie go zignorowali. Rząd podjął decyzję i już. I to mimo że w kampanii wyborczej, która odbyła się niedługo przed wprowadzeniem tej decyzji w życie, w żaden sposób się nie zająknął, że ma taki plan.
Innym symptomem tego, że coś szwankuje w naszym debatowaniu, jest fakt, że już od ponad roku nie funkcjonuje komisja trójstronna. To w ramach tego gremium spotykali się przedstawiciele pracodawców, związków zawodowych i rządu, by dyskutować o zmianach w prawie. W czerwcu 2013 r. przewodniczący głównych związków ostentacyjnie, w świetle kamer opuścili komisję. Można ich za to potępić, ale jeśli przyjrzymy się pracom komisji, to okazuje się, że związkowcy mieli być tylko listkiem figowym dla rządzących oraz przedsiębiorców – mieli po prostu zgadzać się na wszystkie propozycje. W komisji dialog trójstronny stał się fikcją.
W tym miejscu można by przytoczyć kilka opinii mądrych socjologów czy filozofów, którzy by potwierdzili, że debata społeczna w Polsce nie funkcjonuje, że żyjemy w czasach demokracji fasadowej. Ale można też po prostu spojrzeć za okno: w zależności od tego, gdzie się siedzi, można wypatrzeć protestujących górników, siedzących w nowiutkich traktorach rolników blokujących drogi, być może wkrótce nauczycieli. Albo leśników, bo debaty dotyczącej prywatyzacji lub nie Lasów Państwowych nie ma. Mamy tylko debatę dotyczącą tego, czy dalej powinno być to udzielne księstwo, na które wpływ mają jedynie politycy PSL, czy jednak powinny z nich czerpać również inne grupy społeczne (bo chodzenie na darmowe grzyby przy zyskach idących w miliardy złotych to jednak nieco mało).
Oczywiście można zarówno kwestię PKL, jak i obecnych protestów rozpatrywać w kategoriach tegorocznych kampanii wyborczych. Na pewno jest w tym dużo racji. Ale można też na nie spojrzeć jako na wybuch długo tłumionych emocji, które nie mają żadnej innej drogi ujścia, ponieważ w Polsce na poważnie nikt o niczym nie rozmawia.