Zgładzić wroga, nie zostawiając śladu, lub zabić tak widowiskowo, by wszyscy zamarli z przerażenia. Różne odmiany tej samej sztuki doskonaliły przez dekady sowieckie służby specjalne, zaczynając od bombonierek, a na materiałach radioaktywnych kończąc
Czy świat nadal z taką fascynacją śledziłby sprawę zabójstwa Aleksandra Litwinienki, gdyby po prostu zastrzelił go nieznany sprawca? Byłego podkomendnego Władimira Putina zabito jednak w sposób trudny do podrobienia. Wprawdzie na strzelnicach FSB wieszano zdjęcie zdrajcy zamiast tarcz, lecz specjalnie dla niego przemycono do Anglii polon-210. Materiał tak radioaktywny, że zostawiał wszędzie ślad swojej bytności. Zatruty nim człowiek umiera na chorobę popromienną w sposób niepodobny do żadnej innej śmierci. Na deser zaś główny podejrzany, dawny oficer KGB Andriej Ługowoj został deputowanym w rosyjskiej Dumie. Cała historia wygląda wręcz jak przesłanie skierowane kilka lat temu przez prezydenta Putina do Zachodu. Jego treść można odczytać: „Zgadza się, skazałem na konanie w niewyobrażalnych męczarniach człowieka, który oskarżył mnie o zlecenie zabójstwa oligarchy Borisa Bieriezowskiego i rozkaz wysadzenia w powietrze bloków mieszkalnych w Moskwie i Wołgodońsku. Trzystu Rosjan musiało wtedy umrzeć, żeby dać pretekst do podboju Czeczenii. Litwinienko zdradził i nic go nie mogło uratować. Należy mnie traktować śmiertelnie poważnie”. Tymczasem Zachód jak zwykle nie zrozumiał przesłania wschodniego satrapy. Dopiero dziś, gdy trwa wojna na Ukrainie, a rosyjskie bombowce z bombami atomowymi w lukach naruszają przestrzeń powietrzną Anglii, zaczyna kojarzyć fakty. Brytyjski rząd przestał w końcu odmawiać zgody na wszczęcie publicznego śledztwa w sprawie otrucia byłego oficera FSB. Od końca stycznia w londyńskim Royal Courts of Justice sędzia sir Robert Owen publicznie przesłuchuje kolejnych świadków wydarzeń sprzed prawie dekady. Trudno liczyć, że jego działania przyniosą jakieś rewelacje. Tym bardziej na wymierzenie winnym sprawiedliwości. Jedyne, co realnie można osiągnąć, to klarowniejsze uświadomienie mieszkańcom Zachodu, czyim naprawdę spadkobiercą jest Władimir Putin.

Słodycze z Moskwy

Przywódca Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów płk Eugeniusz Konowalec przyjechał w maju 1938 r. do Rotterdamu, by spotkać się z emisariuszem OUN z rodzinnego kraju Norbetem Waluchem. Zupełnie nie podejrzewał, iż jego zaufany człowiek tak naprawdę nazywa się Paweł Sudopłatow i pracuje dla NKWD. Dlatego 23 maja w kawiarni Atlanta siedział zupełnie sam. „Zauważyłem, że Konowalec czeka na mnie przy stoliku niedaleko okna” – zapisał we wspomnianych Sudopłatow. „Wręczyłem mu prezent w postaci pudełka czekoladek i powiedziałem, że muszę wracać na statek. Pudełko położyłem obok niego na stole w pozycji poziomej” – dodał. Ta ostatnia informacja była niezwykle istotna. Zamachowiec wcześniej szczegółowo poznawał zwyczaje pułkownika. Nie uszło jego uwagi, iż szef OUN uwielbiał czekoladki. Po sugestii Sudopłatowa sekcja techniczna NKWD przygotowała bombonierkę z ukrytym pod słodkościami ładunkiem wybuchowym. Czasomierz podłączony do zapalnika uaktywnia się po przestawieniu pudełka z pozycji pionowej na poziomą. Kiedy bombonierka znalazła się na kawiarnianym stoliku, do wybuchu zostało pół godziny. Sudopłatow liczył na to, że oczekujący wieści z Ukrainy Konowalec cierpliwie poczeka, aż jego emisariusz uda się na chwilę do portu, gdzie cumował sowiecki statek handlowy „Prawda”. W rzeczywistości agent NKWD przyczaił się w pobliskim sklepie. Kiedy przez ulicę przetoczył się huk eksplozji, a przechodnie wpadli w panikę, Sudopłatow mógł spokojnie przyjrzeć się zwłokom pułkownika. Po czym szybkim krokiem poszedł na dworzec kolejowy. Tam złapał pociąg do Paryża. Holenderska policja okazała się całkowicie bezradna. Zresztą na Zachodzie mało kogo obeszła śmierć emigranta z egzotycznego kraju. W tamtym czasie ginęli oni zresztą niczym muchy.
Wedle wspomnień Sudopłatowa, gdy pod koniec 1937 r. w towarzystwie ludowego komisarza spraw wewnętrznych Nikołaja Jeżowa gościł na Kremlu, Stalin zakomunikował im nową konieczność dziejową. W Europie spodziewał się rychłego wybuchu wojny i dlatego służby specjalne ZSRR miały usunąć wszelkie osoby mogące szkodzić propagandowemu wizerunkowi komunistycznego państwa. Idealnego miejsca do życia dla: robotników, chłopów i inteligencji pracującej. Zarząd Zadań Specjalnych NKWD rozpoczął więc regularne polowanie za najbardziej niewygodne postacie.
Pierwszego do likwidacji wytypowano Ignacego Poreckiego, który prowadził działalność wywiadowczą na terenie Francji. Ideowe zaangażowanie pochodzącego z Ukrainy Polaka osłabło, gdy w ZSRR zaczęła się fala stalinowskich czystek. Porecki wpłacił wówczas na swoje prywatne konto fundusze operacyjne GRU, po czym opublikował w prasie list otwarty do sowieckiego ambasadora w Paryżu. Wyjaśnił w nim powody swojej dekonspiracji oraz opisał stalinowskie ludobójstwo. To uczyniło z niego prawdziwą gwiazdę francuskiej prasy, a zarazem ściągnęło na niego zgubę. Stalin osobiście nakazał zabicie tak świetnie zapowiadającego się publicysty. Na likwidatorów wyznaczono pochodzących z Bułgarii działaczy komunistycznej międzynarodówki: Borisa Afanasjewa i jego szwagra Wiktora Prawdina. Dawni koledzy Poreckiego zaprosili go na początku września 1937 r. do Lozanny. Tam w restauracji na przedmieściu spili do nieprzytomności, pobili, a na koniec wywieźli na odludzie i zastrzelili. Pierwsze egzekucje w wykonaniu zabójców z NKWD niewiele się różniły od mało finezyjnych porachunków mafiosów. Kolejny szpieg, który zaczął robić karierę pisarską, Gieorgij Agabiekow po wydaniu książek „Zapiski czekisty” oraz „CzeKa przy pracy” zginął jesienią 1937 r. od ciosów zadanych nożem przez sowieckiego likwidatora, jak twierdzą Roger Faligot i Remi Kauffer w książce pt. „Służby specjalne. Historia wywiadu i kontrwywiadu na świecie”. Sztylet okazał się bardzo przydatny również do zgładzenia zbyt niezależnego sekretarza komunistyczne Czwartej Międzynarodówki Rudolfa Klemente. „Turek zakłuł nożem Klementa, obciął mu głowę, zapakował ciało do walizki i wrzucił do Sekwany. Zwłoki odnalazła policja i zidentyfikowała, ale w tym czasie Taubman, Korotkow i Turek [trzej zamachowcy – red.] byli już daleko od Paryża, w drodze do Moskwy” – wspominał Sudopłatwo.
Dopiero przygotowując likwidację pułkownika Konowalca, NKWD zdobyło się na dużo większą finezję. Co zapowiadało nadejście nowych czasów.

Mord z przesłaniem

„Wyobraź sobie, że choć zostałem przeszkolony do walki partyzanckiej i zabiłem nożem wartownika podczas hiszpańskiej wojny domowej, krzyk Trockiego zupełnie mnie sparaliżował” – wspominał po latach Ramon Mercader moment, gdy wbił czekan w głowę dawnego współpracownika Lenina. Słuchający tych wynurzeń Paweł Sudopłatow przypominał sobie, jak po objęciu stanowiska zastępcy naczelnika Oddziału Zagranicznego NKWD starannie planował zamach. Zwłaszcza że kilka wcześniejszych zakończyło się niepowodzeniem. Tymczasem rządzący na Kremlu satrapa jasno zakomunikował nowemu szefowi NKWD Ławrentijowi Berii swoje priorytety. „Bez wyeliminowania Trockiego, jak pokazują doświadczenia hiszpańskie, nie będziemy mogli polegać na naszych sojusznikach z międzynarodowego ruchu komunistycznego, gdy imperialiści zaatakują Związek Radziecki” – oznajmił Stalin podczas jednego ze spotkań.
Tak zmotywowane do działania kierownictwo NKWD nie zawiodło. A że Trocki jako jedyny z dawnych bolszewickich przywódców ośmielił się otwarcie rzucić wyzwanie Stalinowi i polemizować z nim także na niwie ideologicznej, umarł w sposób spektakularny. Syn hiszpańskiej arystokratki Ramon Mercader rozłupał mu czaszkę. Wprawdzie potem przed sądem odegrał rolę szaleńczo zazdrosnego amanta zakochanego w sekretarce Trockiego, ale te pozory stworzono dla kapitalistów. Przywódcy komunistycznej międzynarodówki zrozumieli jasne przesłanie. Z Kremlem nie opłaca się zadzierać.
Podobnie odebrano koniec Waltera Grigorjewicza Kriwickiego, przez kilka lat szefa wywiadu wojskowego GRU na Europę Zachodnią. Podobnie jak Porecki, on także w 1937 r. przeszedł na stronę wroga, bojąc się wracać do Moskwy. W zamian za opiekę francuskich tajnych służb wydał sowiecką agenturę, po czym ewakuował się do USA. Likwidatorzy z NKWD usiłowali go dopaść kilkukrotnie, lecz Kriwicki pilnował się zdecydowanie lepiej od Poreckiego. Choć także nie odmówił sobie przyjemności zostania gwiazdą mediów. Wspólnie z dziennikarzem Isaakiem Don Levinem napisał kilka artykułów dla „Saturday Evening Post” o kulisach działalności NKWD. Teksty te potem zebrał w książce „In Stalin’s Secret Service”. W prasie opublikowano także jego zeznania złożone w 1939 r. podczas przesłuchań przed Komisją Izby Reprezentantów ds. Działalności Antyamerykańskiej. Co ciekawe, postawił wówczas hipotezę, że Stalin wkrótce sprzymierzy się z Hitlerem, żeby przyspieszyć wybuch światowej wojny. Czas pokazał, iż potrafił trafnie przewidzieć plany swojego dawnego pryncypała. Umiejętnie też dbał o własne bezpieczeństwo. Stale zmieniał miejsce zamieszkania, podróżując po USA z żoną i synkiem. Aż do 9 lutego 1941 r., kiedy to obsługa hotelu Bellevue w Waszyngtonie znalazła ciało Kriwickiego leżące na łóżku w wynajętym przez niego pokoju.
„Kulę, która przebiła mózg, przechodząc od prawej skroni i wychodząc poniżej lewego ucha – uczyniła tam otwór wielkości sporego ziemniaka – znaleziono w ścianie pokoju hotelowego” – opisała dziennikarka „The Washington Post” Flora Lewis. Pistolet leżał na podłodze, pokryty zakrzepłą krwią. Wkrótce w Bellevue zjawił się adwokat Kriwickiego Louis Waldman. Jego uwagę przykuł fakt, iż nikt z hotelowych gości nie słyszał w nocy huku wystrzału. A powinien on postawić na nogi cały budynek. Tymczasem pistolet nie miał tłumika. Jednak policja szybko zamknęła dochodzenie, orzekając samobójstwo. Dopiero trzy lata później, gdy FBI odnotowało wzmożoną aktywność wywiadu ZSRR w Ameryce, dyrektor agencji John Edgar Hoover nakazał wznowienie śledztwa. Tym razem uznano, iż Kriwicki został zamordowany. Zbrodni miał dokonać pracujący dla NKWD likwidator Hans Brüsse. Ale od dawna nie przebywał on już na terytorium USA. Podczas konferencji prasowej Louisa Waldmana powiedział, iż tuż przed śmiercią jego klient oznajmił mu: „Pewnego dnia, idąc ulicą, natkniesz się na zwłoki człowieka rozjechanego przez samochód. Rozpoznasz w nich Kriwickiego. Powiesz: »Biedak, powinien był bardziej uważać«. I nawet przez myśl ci nie przejdzie, że to oni załatwili mnie w ten sposób. Są na to zbyt sprytni!”. Czas pokazał, iż były agent GRU tym razem się pomylił.

Za dużo finezji

W ostatnich latach życia Stalina służby specjalne ZSRR zaniechały prowadzenia na Zachodzie akcji likwidacyjnych. Dyktator najwyraźniej uznał, że jego kontrola nad międzynarodowym ruchem komunistycznym jest wystarczająca. Zrezygnował więc z mordowania kolejnych działaczy. Bezpieczniej mogli się też czuć emigranci z ziem Związku Radzieckiego, którzy po II wojnie światowej uciekli przed komunistycznymi oprawcami. Jednak wszystko to trwało do czasu. Gdy władzę na Kremlu przejął Nikita Chruszczow, w nowo utworzonym Komitecie Bezpieczeństwa Państwowego (KGB) postanowiono reaktywować sprawdzone metody rozwiązywania problemów personalnych. W tym celu powołano do życia Wydział 13 i zatrudniono w nim speców od nowinek technicznych opracowujących nowatorskie urządzenia do zabijania. Spośród przygotowanych w Wydziale 13 broni za wyjątkowo udaną uznano pudełko papierosów z ukrytą w środku wyrzutnią pocisków zatrutych cyjankiem potasu. Nawet powierzchniowe zranienie ofiary kończyło się zgonem w ciągu kilku minut. Problemem dla KGB okazał się jednak nie sprzęt, lecz czynnik ludzki. Przed wojną misje na Zachodzie wykonywali ideowi komuniści, dobrze znający demokratyczny świat. Ale kolejne pokolenie agentów urodziło się już w ZSRR. Dla nich zetkniecie się z realiami bogatego, bezpiecznego i bardzo liberalnego Zachodu często kończyło się prawdziwym szokiem. Tak zareagował wzorowy oficer KGB Nikołaj Chochłow, gdy przedostał się do Frankfurtu nad Menem, aby zabić przywódcę Narodowego Związku Pracy (NTS) Gieorgija Okołowicza. Mieszkający w zachodnich Niemczech lider skupiającej rosyjskich emigrantów organizacji zajmował się wydawaniem czasopism i książek przedstawiających, czym jest komunizm. Za psucie wizerunku Związku Radzieckiego miał zapłacić życiem. Jednak kapitan Nikołaj Chochłow jeszcze przed wyruszeniem na akcję naczytał się broszur NTS, a zetknięcie z codziennością RFN dopełniło reszty. Kiedy w połowie lutego 1954 r. stanął w drzwiach mieszkania emigranta, zamiast potraktować wroga cyjankiem, grzecznie się przedstawił. Co więcej, pokazał nawet swoją „wystrzałową” paczkę papierosów. Po długiej rozmowie z Okołowiczem oficer KGB oddał się w ręce amerykańskich służb specjalnych. Dla CIA był on niemal darem niebios. Zapewniono mu występy na licznych konferencjach prasowych, by opowiadał dziennikarzom m.in. o tym, w jaki niecodzienny sposób sowieckie służby potrafią mordować ludzi. Ale swoją karierę medialną omal nie przypłacił życiem. Podczas konferencji prasowej we Frankfurcie nad Menem 15 września 1957 r. znalazła się w napoju Chochłowa promieniotwórczy wodorotlenek talu. Dawka trucizny okazała się na szczęście zbyt mała, bo kapitan KGB po ciężkiej chorobie wrócił do zdrowia. Wówczas CIA ewakuowała go na stałe do USA. Nowatorskie użycie pierwiastka promieniotwórczego przez sowieckie służby specjalne do porachunków ze zdrajcami stało się na tyle głośne, że nawet zainspirowało Agatę Christie do napisania kryminału pt. „The Pale Horse” (Tajemnica bladego konia). Pierwszoplanowym bohaterem jest w niej właśnie tal, uznany przez pisarkę za znakomitą truciznę.
Tymczasem KGB nie przestawało zaskakiwać, nie tylko autorów powieści kryminalnych. Miesiąc po nieudanym otruciu Chochłowa zmarł jeden z liderów Organizacji Ukraińskich Nacjonalistów Lew Rebet. Jego nagły zgon w Monachium na klatce schodowej kamienicy, w której mieszkał, miejscowa policja uznała z zwykły wypadek. I tak zapewne pozostałoby na zawsze, gdyby nie Bohdan Staszynski i jego gadżety z Wydziału 13 KGB.

Najważniejszy jest człowiek

Po bolesnej zdradzie Chochłowa kolejnego likwidatora przed wypuszczeniem na Zachód bardzo starannie przygotowywano do wypełnienia rozkazów. Dopiero kiedy szef KGB gen. Aleksandr Szelepin uznał, że młody Ukrainiec Bohdan Staszynski jest w wystarczającym stopniu zindoktrynowany, pozwolił skierować go do akcji na terenie Republiki Federalnej Niemiec. Podczas egzekucji Lwa Rebeta agent mógł wypróbować nowe cudeńko z Wydziału 13 – miotacz ampułek z cyjanowodorem (cyjankali). Wedle sporządzonego później opisu był to „bezszelestny pistolet zasilany bateryjką elektryczną o napięciu półtora volta i strzelający ampułkami, w których znajduje się trucizna sporządzona z mieszaniny, w której głównym komponentem jest cyjanek potasu”.
Uwolniony z ampułki gaz błyskawicznie zabił ofiarę. Co więcej, robiący sekcję zwłok lekarz, uznał, że Rebet zmarł na zawał. Niemal tak samo łatwo poszło Staszynskiemu z legendarnym przywódcą ukraińskich nacjonalistów Stepanem Banderą. Zabójca czekał 15 października 1959 r. na klatce schodowej domu przy. Tuż po piętnastej usłyszał, jak na schody wbiega jego ofiara. Ochroniarze Bandery Kreitmeisterstrasse w Monachium pozostali na ulicy. Wystarczyło tylko podejść do niego tuż po tym, jak przystanął pod drzwiami własnego mieszkania. Gdy wieloletni wódz OUN konał, Staszynski wyszedł na ulicę, wyrzucił rozpylacz do studzienki ściekowej, po czym przez nikogo niepokojony, kilka godzin później przekroczył granicę NRD. Paszport wystawiły mu władze PRL na nazwisko... Kowalski. Wszystkie te środki ostrożności okazały się zbyteczne, ponieważ patolog sądowy w Monachium znów zdiagnozował zawał.
Zbrodnie doskonałe wyszyły na jaw jedynie dlatego, że nawet Staszynskiego zdeprawował pobyt na Zachodzie. Pragnął tam wrócić wraz ze swoją wschodnioniemiecką narzeczoną Ingą Pohl. Tego postanowienia nie zmieniło nawet wręczenie Orderu Czerwonego Sztandaru osobiście przez gen. Szelepina. Gdy w sierpniu 1961 r. Staszynski dowiedział się, iż wkrótce Berlin zostanie podzielony murem, uznał, że nie może dłużej zwlekać. Wraz z partnerką niemal w ostatniej chwili przekroczył granicę, oddając się pod opiekę zachodnioberlińskiej policji. Początkowo ich rewelacjom nikt nie chciał dać wiary. Dopiero wydobycie rozpylacza cyjankali ze studzienki ściekowej na Kreitmeisterstrasse przekonało policję i media. Widzowie z zapartym tchem śledzili transmisję telewizyjną z procesu agenta KGB przez sądem w Karlsruhe. Rozprawa zakończyła się w październiku 1962 r. dość łagodnym wyrokiem 8 lat więzienia. Prowadzący ją sędzia podkreślił, iż głównym winowajcą jest nie Staszynski, lecz sowieccy przywódcy. Nim afera dobiegła końca, gen. Szelepin przestał kierować służbami specjalnymi ZSRR, a siedemnastu wysokiej rangi oficerów KGB zdegradowano. Podczas posiedzenia Biura Politycznego KC KPZR Nikita Chruszczow musiał zgodzić się z opinią, że mordowanie osiadłych na Zachodzie wrogów niesie ze sobą więcej szkód niż pożytku. Od tego momentu przez kolejne dekady KGB mocno ograniczyło ten proceder. W razie konieczności morderstwa zlecano je enerdowskiej Stasi lub bułgarskiemu DS (Drżawna Sigurnost), służąc jedynie wsparciem technicznym.
Tak się stało, gdy przywódca Bułgarii Todor Żiwkow koniecznie chciał zgładzić mieszkającego w Londynie dysydenta Georgi Markowa. Szef KGB Jurij Adropow, chcąc zrewanżować się Żiwkowowi za liczne przysługi, nakazał przygotować specjalny parasol strzelający śrutem zawierającym śmiertelną dawkę silnie trującej toksyny, uzyskiwanej z nasion rącznika. Aby zrzucić winę na Amerykanów, parasol, przed jego przerobieniem na broń palną, kupiono specjalnie w Waszyngtonie.
Kiedy 7 września 1978 r. Markow czekał na autobus obok przystanku na londyńskim moście Waterloo, nagle poczuł ukłucie w prawe udo. Chwilę potem nieznajomy mężczyzna z parasolem przeprosił go i wsiadł do czekającej taksówki. Bułgarski dysydent zmarł cztery dni później. Dołączając do długiej listy ofiar sowieckich tajnych służb. Acz na nową falę spektakularnych morderstw trzeba było trochę poczekać. W latach 80. znajdujący się w stanie agonalnym Związek Radziecki starannie unikał takich działań. Również po rozpadzie sowieckiego państwa, za rządów Borysa Jelcyna, rosyjskie tajne służby nie paliły się do zabijania ludzi na terenie innych państw. Zaczęło się to powoli zmieniać po przejęciu fotela prezydenta przez Władimira Putina. Pierwszą głośną akcją zagraniczną było zamordowanie prezydenta Czeczenii Zelimchana Jandarbijewa 13 lutego 2004 r. w stolicy Kataru Ad-Dauha. Dwaj agenci SWR (Służby Wywiadu Zagranicznego) Anatolij Jabłoczkow i Wasilij Bogaczow wysadzili prezydencki samochód w powietrze. Zabijając przy okazji także nastoletniego syna Jandarbijewa. Rosyjscy likwidatorzy zupełnie przy tym zlekceważyli katarskie służby specjalne i szybko ich aresztowano. Partaczy wymieniono potem za dwóch zapaśników narodowej reprezentacji Kataru, których internowano w Moskwie na polecenie Putina. Dwa lata później mordowanie Litwinienki udało się przeprowadzić już w starym, dobrym stylu.

Przytoczone historie zaczerpnięto m.in. z następujących pozycji:

Ronald Kessler „CIA od środka”
Władimir Bukowski „Moskiewski Proces”
Christopher Andrew i Wasilij Mitrochin „Archiwum Mitrochina”
Christopher Andrew „Tylko dla oczu prezydenta”
Edward Jay Epstein „Podstęp. Niewidzialna wojna między KGB a CIA”