Pragmatyzm ponad wszystko. Bo pragmatyzm to utrzymanie się przy władzy. Bo pragmatyzm pozwala robić wolty. Bo pragmatyzm umożliwia trwanie
Od ponad 20 lat polską polityką rządzi pragmatyzm, na ideowość (poza Sejmem I kadencji, w którym zasiadali posłowie UPR, KPN, Solidarności, UP czy KPN, oraz czasem rządu Jerzego Buzka) nie ma w niej miejsca. Z pewnością taki stan rzeczy wielu z nas cieszy. Ale sytuacja, w której pragmatyzm wygrywa z pryncypialnością, sprawia, że będące u władzy ugrupowania dość swobodnie traktują swoje programy. Ideowe fundamenty są przez nie łatwo porzucane po dojściu do władzy. I to często bez żadnej kary ze strony wyborców.
Wytłumaczenie porażki ideowości wydaje się proste: nie lubimy skrajności. – Wciąż pamiętamy system fundamentalistyczny, jakim był komunizm, oraz jego bankructwo. Pamiętamy, jak wygląda dyktatura. Dlatego w polskiej polityce nie ma miejsca na skrajności – podkreśla politolog z Uniwersytetu Jagiellońskiego prof. Antoni Dudek. I wygląd sceny politycznej potwierdza tę tezę. Od początku wolnej Polski ugrupowania, które możemy określić jako fundamentalistyczne, czyli takie, które chciałyby całkowicie zmienić ustrój, już zniknęły lub egzystują na uboczu głównego nurtu polityki. „Celem działania Narodowego Odrodzenia Polski w obszarze międzynarodowym jest zlikwidowanie UE. (...) Jednocześnie zwalczamy tych, którzy brukselski reżim – nieważne, czy w wersji poprawionej, czy oryginalnej – pragną zachować” – to fragment stanowiska NOP wydanego przed ostatnimi wyborami do europarlamentu. Przesłanie nie trafiło do licznego grona wyborców. Podobnie jest na drugim biegunie politycznej sceny, na którym egzystuje Komunistyczna Partia Polski. „Zdecydowanie odrzucamy dwa powszechne, ale fałszywe poglądy: że socjalizm nie był wystarczająco demokratyczny i że nie był w stanie spełnić istotnych potrzeb ludu” – możemy przeczytać w referacie wygłoszonym przez członka KPP na międzynarodowym seminarium komunistycznym w Belgii w 2012 r. Ta partia też bezskutecznie zabiega o głosy wyborców.
Nie przetrwały również ugrupowania nie tyle fundamentalistyczne, ile mocno zideologizowane. Po prawej stronie sceny politycznej była to Liga Polskich Rodzin, która miała za sobą epizod bycia u władzy. Jednak dominujący w rządzie PiS postarał się, by wpływ ugrupowania Romana Giertycha na rzeczywistość był raczej głośny niż znaczący. W zasadzie jedynym dorobkiem Ligi jest becikowe, które Giertych przegłosował z PO na złość PiS, jeszcze zanim wszedł do rządu.
Po lewej stronie także trudno wskazać znaczące ugrupowania, które można by określić jako fundamentalistyczne. Nie była nim na pewno Samoobrona, drugi koalicjant PiS. Jej lider Andrzej Lepper z lubością atakował elity, ale programem jego ugrupowania było dojście do władzy, a nie zmiana porządku. W momencie otrzymania teki wicepremiera i ministra rolnictwa Lepper był człowiekiem spełnionym. Wielkie kłopoty przeżywa też ruch Janusza Palikota, który postawił na mocny antyklerykalizm. Bardzo szybko się okazało, że nie jest to stabilne polityczne paliwo, co pokazuje parlamentarny i pozaparlamentarny los tego ugrupowania.
Co z fundamentalizmem soft
Z odrzuceniem przez nas poglądów fundamentalistycznych wiąże się jednak to, że nie zależy nam zbytnio na tym, by ugrupowania pozostawały wierne swoim programom. Pierwsi zrozumieli to postkomuniści – najpierw z SdRP, a potem z SLD – którym udało się zmienić szaty na socjaldemokrację w zachodnim stylu o bliżej nieokreślonym programie.
W nieprzywiązywaniu się do programu zapewne utwierdziła ich porażka rządu AWS-UW, który jako jedyny w ostatnich 25 latach niemal w 100 proc. zrobił to, co zapowiadał. Oba ugrupowania już w kampanii zapowiadały przeprowadzenie wielkich reform. I faktycznie, w rekordowo krótkim czasie uchwalono ustawy wprowadzające nowym system ochrony zdrowia, emerytur, edukacji, a także samorządność. – Dobrało się dwóch marzycieli, ale w pozytywnym sensie tego słowa – Jerzy Buzek i Leszek Balcerowicz. Obie partie tworzące ten rząd oddane były idei, że bez względu na efekt polityczny władza musi zmieniać zastany stan rzeczy na lepszy – przekonuje Krzysztof Kwiatkowski, dziś prezes NIK, a wówczas współpracownik premiera Buzka.
Abstrahując od efektów tych reform, często niekorzystnych, które ujawniają się dopiero dziś, AWS i UW były tak mocno przywiązane do zmian, że odmawiały dokonania korekt, które mogłyby stłumić społeczne niezadowolenie, a obie partie ustrzec przed polityczną katastrofą. Los tego rządu stał się memento dla kolejnych ekip, które starannie już oddzielały to, co mówi się przed dojściem do władzy, od tego, co można robić po jej zdobyciu. Tak narodziła się koncepcja ideologicznego przyspieszenia w trakcie wyborów i włączenia pragmatycznego hamulca już po nich. – Regułą stało się, że partie są pryncypialne w kampanii, a znacznie bardziej pragmatyczne, gdy sprawują władzę. Regułą również jest, że pryncypialność kampanii wyborczej towarzyszy tym, którzy pozostają w opozycji, a zwrot ku pragmatyzmowi jest typowy dla sprawujących władzę – przyznaje senator PO Bogdan Klich.
Pierwszą lekcję z tej klapy wyciągnęła lewica mamiąca wyborców wrażliwością w zachodnim stylu, która była na dobrej drodze do samodzielnego przejęcia władzy. Plany te pokrzyżowała jedna wypowiedź Marka Belki, kandydata na ministra finansów, który zapowiedział cięcia w wydatkach socjalnych, co miało uwiarygodnić rząd postkomunistów na rynkach finansowych – kosztowała ona SLD kilka punktów procentowych. Ale po głosowaniu lewica doszła do wniosku, że utrzyma poparcie, jeśli zapewni wzrost gospodarczy – stąd tak liczne gesty pod adresem przedsiębiorców. Najpierw obniżka CIT, potem rozmowy na temat wprowadzenia podatku liniowego – lewicowa wrażliwość szybko przegrała z pragmatyzmem.
Jeszcze większym jego umiłowaniem wykazały się następne ekipy. W 2005 r. wyborcy PiS oraz PO byli przekonani, że oba ugrupowania będą współrządziły. Fundamentem współpracy miała być odnowa zrujnowanego przez lewicę kraju. Hasło IV RP okazało się nośne do momentu wyborczych rozstrzygnięć, potem wygrała chłodna kalkulacja, co się komu bardziej opłaca. Nagle obie partie zaczęły się obwiać, że realizacja PO-PiS-u będzie oznaczać dla każdej z nich polityczne straty. PO – że PiS będzie używał do walki z nią aparatu policyjnego, PiS – że PO będzie sabotować zmiany w wymiarze sprawiedliwości. W efekcie zrealizował się scenariusz, którego większość wyborców się nie spodziewała, rozmowy koalicyjne zerwano. A PiS, które zaczęło krytykować PO za „liberalizm”, gdy tylko była taka potrzeba, nie miało żadnych skrupułów, by wykonać liberalny zwrot w polityce gospodarczej, zmniejszając podatki dochodowe.
Programy to dekoracja
Programy partyjne stały się rodzajem dekoracji: wypada je mieć, ale nie należy ich traktować zbyt poważnie. By – jak dekorację – móc je zmieniać. Na dodatek okazało się, że Polacy są niezwykle wyrozumiali dla ugrupowań, które nawet nie próbują realizować obietnic.
Dlatego po wyborach w 2007 r. PO nie miała większych skrupułów, by porzucić fundamenty programowe towarzyszące jej od powstania – podatkowe 3x15 czy postulat likwidacji Senatu. Zamiast konkretów pojawiła się słynna już „polityka ciepłej wody w kranie”, czyli unikania wielkiej ideologii, a koncentrowania się na budowaniu materialnego dobrobytu elektoratu. A co najlepsze, ta wolta nie zaszkodziła Platformie. – Jakbyśmy pogodzili się z tym, że politycy muszą nas oszukiwać. Choć, trzeba zaznaczyć, lubimy być oszukiwani ładnie. To jak z naszym stosunkiem do reklam: nie cierpimy ich, ale je oglądamy i im ulegamy. Wiemy, że jest w nich zawarty pewien rodzaj oszustwa, i godzimy się na nie – podkreśla prof. Antoni Dudek. Łatwiej znosimy to oszustwo, bo od momentu wejścia do UE otrzymaliśmy ogromny zastrzyk finansowy i poziom naszego życia wzrósł. Jak pokazują badania CBOS, dwie trzecie Polaków jest zadowolonych z życia, co powoduje, że presja na polityków i na zmiany jest mniejsza.
Choć głoszenie wyrazistych poglądów daje partiom stałą bazę wyborców, to o zwycięstwie decyduje poparcie centrum i niezdecydowanych. To powoduje, że ugrupowania znajdują się miedzy młotem a kowadłem: realizować program, który został ułożony dla własnego elektoratu, czy dążyć do zdobycia poparcia całości. Z tego powodu jesteśmy najczęściej świadkami politycznego tańca św. Wita: rządzący z jednej strony przekonują, że nie porzucili swoich ideałów, a z drugiej – robią wszystko, by nie wprowadzać zmian w życie.
Przykłady? PiS nie zdecydowało się na wprowadzenie do konstytucji zapisów o ochronie życia poczętego, choć parło do tego najbardziej fundamentalistyczne skrzydło ugrupowania pod przywództwem ówczesnego marszałka Sejmu Marka Jurka. Nie zdecydowało się, choć kosztem tej decyzji był rozłam i odejście Jurka z partii. Ale dzięki temu PiS zachowało pole manewru i nadal może liczyć na część centrowego elektoratu. Podobna sytuacja jest w PO. Choć politycy Platformy mrugają okiem do lewicowego elektoratu w sprawie legalizacji związków partnerskich, to gdy przychodzi do czynów, zwycięża polityczna kalkulacja, że zysk na lewicy oznacza straty w centrum.
Kolejny powód odejścia od ideałów to proza życia. Gdy nowi ministrowie rozsiadają się w gabinetach, okazuje się, że piękne hasła z kampanii wyborczej nie przystają do rzeczywistości. Platforma krytykowała PiS za ślimacze tempo prywatyzacji i po dojściu do władzy prywatyzowano dużo i szybko. Jednak kryzys pokazał, że warto mieć wpływ na strategiczne sektory gospodarki poprzez firmy państwowe lub kontrolowane przez państwo. Dlatego z ust rządzącej ekipy nie usłyszymy już, że prywatyzacja jest lekiem na całe zło w gospodarce. Przeciwnie, w sektorach, takich jak finansowy, energetyczny czy surowcowy, państwo musi mieć instrumenty wpływu. Dlatego od trzech lat mamy sytuację, w której wpływy do budżetu dywidend od państwowych firm są wyższe niż wpływy z prywatyzacji.
Partie muszą też korygować swoje pogramy, bo najczęściej powstawały one w oderwaniu od realiów. Gdy PO tworzyła program, opierała się na odwołaniu do wielkich reform proponowanych przez Leszka Balcerowicza, ale gdy zaczęła rządzić, stosowała zasadę małych kroków, co było bezpieczniejsze i minimalizowało ryzyko utraty władzy. Wprowadziła emerytury pomostowe czy wydłużyła kilka lat później wiek emerytalny, ale nie ruszyła emerytur rolniczych czy górniczych. Mierzyła zamiary według politycznych sił i możliwości. – Problem w tym, że wizja liberalizmu w polskiej dyskusji publicznej jest wizją liberalizmu skrajnego, który nie jest do zastosowania. Mimo że więc rząd prowadził politykę liberalną, to z powodu punktu odniesienia wcale nie jest ona tak traktowana – tłumaczy były wicepremier Jacek Rostowski. Dlatego, choć oficjalnie Donald Tusk mówił, że czuje się trochę socjaldemokratą, to dane pokazują drogę w drugim kierunku. Polska ma jedne z niższych wydatków publicznych w porównaniu do PKB w skali UE (ok. 42 proc.) i mają one nadal maleć. A ten wskaźnik to jedno z głównych kryteriów oceny, czy dany kraj zmierza w stronę etatyzmu, czy liberalizmu.
Te trzy powody: trzymanie się politycznego centrum, korekta realności wyborczego programu i wyrozumiałość wyborców, powodują, że miejscem na fundamentalizm i ideologie stała się tylko telewizja. Stacje profilują programy tak, by widz miał żywą dyskusję. Nie jest ważny wpływ na rzeczywistość, ale kategoryczność formułowanych opinii. – Z jednej strony pani Środa, z drugiej – pan Terlikowski. Oni są zagończykami i spierają się o różne rzeczy w imieniu różnych grup. Ostatnio czytałem Terlikowskiego, który krytykuje papieża Franciszka, czyli jego fundamentalizm się rozwija. Z drugiej strony Środa także pisze coraz dziwniejsze rzeczy. Ich spotkania są traktowane jako rodzaj igrzysk, do których większość ludzi ma zdystansowany stosunek – mówi prof. Dudek.
Czy sytuacja opisana powyżej może się zmienić? Nic na to nie wskazuje. Partie nie zmienią się na tyle, by tworzyć realistyczne programy wyborcze, bo wskazane wcześniej mechanizmy cały czas działają. Dobry przykład to kampania wyborcza PO z 2011 r.: nie było w niej mowy o wydłużeniu wieku emerytalnego, za to zapowiedź takich działań pojawiała się zaraz po wyborach w exposé Tuska. Możemy się spodziewać, że kiedy lewica lub PiS dojdą do władzy, to wbrew deklaracjom nie wróci poprzedni wiek emerytalny, bo koszty operacji okażą się za duże dla budżetu.
Ale ważniejszym pytaniem jest to, czy możliwe jest dojście do władzy ugrupowań faktycznie fundamentalistycznych. W europejskiej polityce to zjawisko rzadkie, które zdarza się w wyjątkowych okolicznościach. Tak jak w pierwszej połowie XX w., gdy faszyzm i komunizm doszły do władzy w momencie wielkich zaburzeń i przemiany struktur społecznych. Ale na razie na horyzoncie takich zaburzeń nie widać. Nawet ostatni wielki kryzys, choć napędził poparcie dla populistycznych ugrupowań w różnych krajach UE, nie zmienił sytuacji.
A w polskich warunkach dochodzą do tego dodatkowe czynniki. Wejście Polski do UE wpłynęło na olbrzymią stabilizację polityki. Wentylem bezpieczeństwa okazała się możliwość legalnej emigracji zarobkowej. Do tego Polska jest jedynym krajem w Europie, w którym od ponad 20 lat nieustannie rośnie gospodarka. Dlatego polski problem może być zupełnie inny. – Obawiam się, że w polskiej polityce będzie zbyt dużo pragmatyzmu, a zbyt mało przywiązania do wartości. To spór między przywiązaniem do modelu państwa jako dobra wspólnego a traktowaniem państwa jako łupu do zdobycia – mówi Bogdan Klich.
W polskiej polityce jest zbyt dużo pragmatyzmu, a zbyt mało przywiązania do wartości. To spór między przywiązaniem do modelu państwa jako dobra wspólnego a traktowaniem państwa jako łupu do zdobycia